Żółte sakwy na Passo Rombo
-
DST
82.38km
-
Czas
07:06
-
VAVG
11.60km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Nie mogłam w nocy spać. Wstałam, pospacerowałam po sadzie. Noc była piękna - bezchmurne niebo, księżyc, gwiazdy, jak marzenie... Wyjątkowo nie leniuchowałam w śpiworze. Pobudka o godz. 7.00, a o godz. 8.00 byłam już na trasie. To mój ostatni dzień we Włoszech. Zamierzałam wjechać do Austrii pokonując przełęcz Rombo - honorną przełęcz - 2509 m n.p.m.
Za Merano tablica informacyjna wskazywała, że mam do pokonania 51 km. Powiedziałam sobie, że na przełęczy muszę być najpóźniej o godz. 17.00, w innym razie czeka mnie nocleg wysoko w górach. Brrryyy....
Pierwszych kilkanaście kilometrów było lajtowych, prawie po płaskim.
Właściwy podjazd zaczął się około 33 km przed przełęczą. Droga była urokliwa. Widoki niesamowite.
Mijałam malownicze miejscowości oraz pojedyncze domy rozrzucone w dolinie.
Ruch na drodze był duży. Co chwila wyprzedzały mnie auta na niemieckich lub austriackich numerach rejestracyjnych. W kierunku przełęczy jeździł także autobus kursowy. Jako ciekawostkę wspomnę, że przełęcz jest "czynna" tylko do godz. 20.00, lub 22.00 - dokładnie nie pamiętam ;)
Widoki stawały się coraz bardziej malownicze, a trasa coraz bardziej wymagająca.
Miałam jeden cel - dojechać na przełęcz do godz. 17.00. Odpoczynki skracałam do niezbędnego minimum i wydłużałam odcinki między postojami. Pobiłam swój dotychczasowy rekord. Przejechałam bez zatrzymywania się 7 km! Jadąc po płaski taki rezultat to nic, ale jadąc pod górę z sakwami to już jest COŚ!
Na około 10 kilometrze przed przełęczą zaczęły się serpentyny. Piękne. Ale trzeba się było napracować :)
Po pokonaniu serpentyn podjazd stawał się bardziej stromy.
Wjechałam na drugą stronę zbocza. Zmienił się wiatr. Wiał w twarz. Byłam na poziomie wierzchołków szczytów. Niesamowite uczucie!
Droga na przełęcz prowadziła przez 18 tuneli.
Wjeżdżając do ostatniego tunelu włączyłam lampki. Drogę oświetlały jedynie odblaski na całej długości skrajnych jej krawędzi. Tunel ciągnął się bez końca...
Poczułam ulgę gdy ponownie zobaczyłam niebo nad sobą. Byłam coraz wyżej. Wiatr się wzmagał. Zrobiło się strasznie zimno. Zatrzymałam się przed przełęczą. Założyłam wszystkie ciepłe rzeczy - kurtkę rowerową, polar, kurtkę przeciwdeszczową, spodnie przeciwdeszczowe, ciepłą czapkę z polaru i długie rękawiczki.
Dojechałam! Była za kwadrans siedemnasta!
Ustawiłam rower pod tablicą z danymi przełęczy. Zaczęłam ustawiać aparat do zdjęcia... Palce zdrętwiały mi z zimna... Już miałam zrezygnować z fotki, gdy dostrzegłam nadjeżdżającego sakwiarza. Miał piękne żółte sakwy. Jadąc na przełęcz minęłam parę sakwiarzy zjeżdżających w dół. Byłam pewna, że oni i ja jesteśmy jedynymi sakwiarzami zdobywającymi dziś passo Rombo.
Sakwiarz podjechał bliżej. Pozdrowiliśmy się gestem dłoni, po czym on wskazując na mój aparat zapytał po polsku, czy mi pomóc. Jaki ten świat mały! W Bergamo natknęłam się na rodaków, w tym sakwiarza, ale to co innego - urocze miasto, mnóstwo turystów, ale TU!
On też był zaskoczony - nie spodziewał się TU spotkać rodaczki. Postawił swój rower obok mego i ... mam fajne zdjęcie z dwoma rowerami :)
Pożegnaliśmy się życząc sobie powodzenia.
Zjeżdżając przez moment widziałam przed sobą żółte sakwy...
Zjechałam kilka kilometrów i zaczął się podjazd... Ta przełęcz jest wyjątkowa. Podjazd nie był bardzo długi, ale na tyle długi, że musiałam zdjąć część rzeczy. Mimo przeszywającego wiatru było mi za ciepło. Dojechałam do punktu poboru opłat, rowerzyści byli zwolnieni, i zaczął się ponownie zjazd. Taki prawdziwy!
Byłam w Austrii. Zmęczenie dało o sobie znać. Nie szukałam miejsca na nocleg na dziko. Postanowiłam, że tę noc spędzę, jak rowerowy burżuj - na campingu. Przecież jestem na wakacjach :)
Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013