Jaszczur - historia prawdziwa :)
-
Aktywność Jazda na rowerze
A tak było od początku....
9 maja 2014 r.
Zbliża się godz. 17.00, pora jechać. Jutro stanę na starcie Jaszczura. Tym razem jadę sama do Mielnika nad Bugiem. Rower ładuję do bagażnika, do środka auta. O Jaszczurze po raz pierwszy usłyszałam od Jurka przed Rudawską Wyrypą. Zajrzałam na stronę maratonu, poczytałam, obejrzałam filmową relację i... Jadę! Przecież nie chodzi o zdobycie pucharu. Chcę poczuć tą atmosferę i przekonać się na własnej skórze, czy rzeczywiście ten maraton jest taki wyjątkowy, jak o nim mówią i piszą. Na liście startowej oprócz mnie jest kilka osób, które wybrały, jak ja TN50 - trasę niepieszą 50 km. Może nie będzie źle.
Jurek tym razem zmierzy się z dystansem 50 km jako piechur. W trasie odbieram kolejny telefon od niego i jego ekipy - Grzegorza i Roberta. Informują, że utknęli w Bydgoszczy i będą w Mielniku około godz. 22.00. No cóż...Zajmę nam dobre miejsce noclegowe na sali gimnastycznej i poczekam na chłopaków.
Droga do Mielnika przebiega spokojnie. Jest późne piątkowe popołudnie i ruch na trasie jest umiarkowany. Przed Siemiatyczami odbijam na Mielnik i już zaczyna mi się podobać! Piękne tereny, dużo lasów, morze zieleni. Jadę powoli, bo i po co się spieszyć. Cieszę się każdym mijanym widokiem. Jest pięknie! Pogoda dopisuje.
Do Mielnika docieram kilka minut przed godz. 19.00. Baza mieści się w Zespole Szkół przy ul. Brzeskiej. Urokliwe miejsce. Przed budynkiem stoją tylko dwa auta. Ogarnia mnie zdziwienie. Jak na razie jestem tylko ja i trzech piechurów. Pani pracująca na portierni jest bardzo miła, zaprasza mnie do środka. Mówi, że nasz kierownik już jest, przygotował salę na nasz przyjazd - ustawił stoły, kosze na śmieci :) a teraz pojechał na sprawdzenie tras. Pani proponuje mi herbatę i zgadza się na wprowadzenie roweru do środka. Rozmawiamy dłuższą chwilę. Zachwalam mielnickie klimaty.
Zajmuję miejsce na sali gimnastycznej. Zamieniam słowo z sąsiadem - piechurem na TP 50. Idę w miasto na rozpoznanie terenu :) Dzwonię też do Jurka z informacją, że dotarłam na miejsce. Jurek przewiduje, że oni dojadą za godzinę.
Gdy wracam ze spaceru w bazie jest już nasz kierownik - Malo. Rozpakowuję matę, śpiwór i przebieram się w ciuchy do spania - koszulkę i leginsy.
Jurek i chłopaki jeszcze nie dojechali. Idę pogadać z Malo. Długie włosy spięte gumką, t-shirt, a na nim szeroka koszula w kratę, spodnie długie bojówki, a całość dopełniają wielkie papucie w kratkę. Oto nasz kierownik! Po pierwszym zamienionym zdaniu wiem, że to wyjątkowa osoba. Ma charyzmę. Fajny gość. Rozmawiamy swobodnie, jakbyśmy się znali od lat, a przecież widzimy się pierwszy raz. Dzielę się z nim swoimi obawami - jestem jak na razie jedynym rowerzystą. Zaglądamy wspólnie do jego listy. Opłatę startową uiścił jeszcze Marcin, więc jest szansa, że będzie nas dwoje.
Sala powoli się zapełnia. Przyjeżdżają znajomi piechurzy Malo, między innymi Ania z mężem Jarkiem i synem:) Jurek z ekipą także docierają. Super!
Przed jutrzejszym startem proszę chłopaków o dodatkową lekcję nawigacji. Chodzę z Jurkiem po sali gimnastycznej. Linie są drogami, a ja określam ich położenie i kierunek w jakim biegną. Grzegorz i Robert włączają się do lekcji. Tłumacza mi co to jest i jak zorientować mapę. Chłopaki mają radość, co raz robią sobie ze mnie żarty. Zbliża się godz. 23.00. Kładziemy się spać. Przy stole siedzi pozostała ekipa z Malo. Chętnie dołączyłabym do nich, ale skoro "moja paczka" idzie spać, to ja też.
10 maja 2014 r.
Budzę sie o godz. 6.00. Pada deszcz. Leżę w śpiworze. Wstaję dopiero o godz. 6.30, gdy dzwoni budzik Jurka. Wprawdzie odprawa TN50 jest dopiero o godz. 8.00, ale aby zyskać na czasie od razu zakładam rowerowe ubranie. Robię kanapki - jedną zjadam na śniadanie, drugą pakuję do plecaka, a dwie pozostałe pozostawiam w bazie na obiad po powrocie.
Piechurzy maja odprawę. Jurek startuje o godz. 7.25. Robert i Grzegorz startują przed nim. Start jest interwałowy. Podchodzę z Jurkiem do Malo, gdy odbiera mapę. Jak się później okaże ja dostanę taką samą. Rowerem trasą pieszą. Fajnie. Skąd ja to znam.
Mapa jest inna od znanych mi z wcześniejszych maratonów. Składa się z czterech części, które należy odpowiednio do siebie dopasować i... północ niekoniecznie jest u góry mapy. Na poszczególnych częściach są zaznaczone PK - punkty kontrolne. Na mapie są ich opisy. Są także wolne pola, w które należy odpowiednio wpasować prostokąty z PK - A, B, C, D, E, F, G. Jest jeszcze coś. W terenie są punkty stowarzyszone, tzn. fałszywe PK. Wszystkich PK wraz z cyfrowymi jest 33.
Jurek miał rację. Ten rajd to wyższy stopień nawigacyjnego wtajemniczenia. Żartuję, że osiągnę maga sukces jeśli odnajdę jeden lub dwa PK. Jurek startuje. Zamierza zebrać wszystkie PK. Życzę mu powodzenia.
Przed godz. 8.00 na sali pojawia się KTOŚ w rowerowym kasku. A jednak! Cieszę się, że jest nas dwoje. Po odprawie Malo pyta, czy startujemy w zespole. Uśmiecham się nieśmiało do kolegi... Mam jeszcze asa w rękawie :) Podobno mam ładną barwę głosu, więc może, gdy go o to zapytam.... Kolega zgadza się! Hura, hura, hura!!!! Ma na imię Marcin. Mówi, że jeździ najczęściej samotnie, ale tym razem.... :))))
Ustalamy reguły. Startujemy razem, lecz bierzemy dwie karty startowe i jeśli nie będę dawać rady (czytaj nadążać za nim) rozstajemy się i jedziemy osobno. Reasumując: Kobieto - dajesz radę to jedziesz, słabniesz - odpadasz. Na pokonanie trasy mamy 9 godzin plus dwie godziny spóźnienia.
Wystartowaliśmy. Przestało padać, ale jest pochmurnie. Pierwszy PK leży na wschód od bazy. Na kartę startową należy wpisać barwę podłoża. Po przejechaniu około 600 m drogą główną skręcamy w drogę polną. Piaszczyste podłoże zamienia się w coś lepkiego o jasno szarej barwie. Glina?! Niestety to nie glina. Gorzej!!! Droga prowadzi do wyrobiska kredy. Tam w dole jest nasz PK1. Wpisujemy barwę szarą jako barwę podłoża. Rower i buty są w szarej, gęstej mazi. Zgroza! Jadę, a ta maź rozbryzguje się na rower i na mnie. Pięknie! Buty ważą tonę.
Dojeżdżamy do drogi asfaltowej. Nareszcie! Zaraz po wjeździe na asfalt odbijamy w polną drogę. Kierujemy się do lasu. Tu odnajdujemy PK2 - lampion. Wpisujemy kod z lampionu i godzinę. Idzie sprawnie. Wracamy na asfalt. Przy drodze asfaltowej, w polu, w kępie krzaczorów jest PK3 - lampion. Odnajdujemy go bardzo szybko. Rowery zostawiamy przy drodze i sprintem startujemy do PK. Udało się bez pudła. Brodzimy po kolana w młodym zbożu. Jest po deszczu. Jest mokro. Zaletą brodzenia okazało się umycie butów z ohydnej mazi. Buty umyte i przy okazji przemoczone. A co tam i tak jest fajnie! A to dopiero początek :)
Namierzamy się na PK8. Na mapie jest on jakoś dziwnie zaznaczony... Niby na drugiej części mapy, ale strzałka wskazuje na część, którą jedziemy. z opisu wynika, że mamy odnaleźć budynek i wpisać na kartę startową napis nad drzwiami. Skręcamy w las. O co chodzi, czy szukamy leśniczówki. Jedziemy, pchamy rowery i w końcu je zostawiamy. Szukamy PK. Pudło. Nie znajdujemy. Po dłuższych poszukiwaniach rezygnujemy. Wracamy na asfalt. Jadąc mijamy Roberta - piechura z mojej paczki. Pytamy go o PK8. Okazuje się, że na ich odprawie Malo wyjaśnił, że ten punkt jest na drugiej części mapy z PK7,9,10. Szkoda, że u nas zapomniał o tym powiedzieć :)
Kolejny PK odnajdujemy w lesie. Niespodzianka! My jedziemy do PK4, a Jurek z niego wraca. Jak miło spotkać na trasie swojaka. Będziemy się mijali jeszcze kilkakrotnie.
PK5 jest także w lesie, na wzniesieniu. Odnajdujemy go po dwukrotnym namierzeniu. Chodzimy po lesie. Nareszcie jest. Wpisujemy kredka kod lampionu i dalej w drogę. Do PK6 dzieli nas niewielka odległość. Trochę błądzimy w lesie, ale w końcu się udaje. Tym razem na kartę startową mamy wpisać ilość krzyży. Są dwa. Wpisujemy i jedziemy dalej, do pustej kratki. Uzgadniamy, że to rysunek B. PK znajduje się w lesie w jednym z kilku dołków. Tu po raz pierwszy natrafiamy na punkty stowarzyszone. Na szczęście punkt stowarzyszony - lampion, znajduje się na wzniesieniu, więc chyba dobrze wpisaliśmy kod z lampionu zawieszonego na drzewie rosnącym w dołku :)
Jedziemy do PK7. Kolejny leśny PK. Chodzimy między choinkami i... jest! I nareszcie nasz pechowy PK8. Po prostu piękności! To śliczna, urokliwa, malownicza cerkiew w błękitnym kolorze. Napis nad drzwiami jest po rosyjsku. Jakoś mi się udaje przekopiować bukwy :) ależ zabawa! Acha, tu po raz kolejny spotykamy Jurka, acha, a za cerkwią kończy się nasze państwo :)
Kolejny PK to wolna kratka. Ustalamy, że to litera D. Mamy wpisać azymut i odległość od wieży. Z drogi asfaltowej, którą jedziemy skręcamy w polną. Szorujemy przez łąkę. Odnajdujemy skrzyżowanie polnych dróg. To skrzyżowanie to nic innego, jak wygniecenia śladów kół na polach :) Zauważam przed nami ambonę myśliwską. Uznajemy, że to jest wieża. Wpisujemy azymut i mierzymy odległość. Mijamy piechurów, a wśród nich Jurka :)
Do PK9 jedziemy polnymi drogami. Błoto, że aż strach. Kałuża na kałuży. Marcin odmierza odległość. Lecimy sprintem w łąkę, Gdzieś tu powinien być PK9. Szukamy, szukamy... Nie ma... Jedziemy dalej. Marcin pyta, czy wracamy. Mówię czemu nie. Namierzamy się po raz drugi i VICTORIA! PK9 zaliczony! Przed PK10 czeka nas pusta kratka. To litera A. Cel łatwy. Leży w centrum miejscowości - to wzór narożny budynku. Dom znajduje się na granicy drogi asfaltowej z polną. Fajnie wygląda. Jedziemy do PK10. To kolejny lampion wśród pól. Jego odnalezienie łatwo poszło. PK11 leży przy drodze polnej biegnącej wzdłuż lasu. Wpisujemy kod z pierwszego mijanego lampionu. Jedziemy dalej i... Niespodzianka. Kolejny lampion, ale to fałszywka - punkt stowarzyszony.
Zaczyna padać deszcz. Wjeżdżamy do miejscowości Anusin. Tu znajduje się nasz kolejny cel - PK12. Naszym zadaniem jest przekopiowanie rysunku krzyża nad drzwiami. Cudowna, piękna, przepiękna cerkiew! Cudem udaje mi się zrobić fotkę. To zaledwie druga fotka. Marcin tak goni, że w biegu wyjmuję aparat z bocznej kieszonki na ramieniu plecaka. Udało się! Jest fotka, jest zaliczony PK12 i przestało padać. Jedziemy drogą asfaltową dosłownie kawałek i skręcamy w pole. Namierzamy PK13. Na polu mulda na muldzie. Marcin jedzie rowerem, a ja zostawiam Scotta i truchtam, bo chyba tu wrócimy? Gapa ze mnie, nie spojrzałam na mapę. Odnajdujemy lampion PK13 zawieszony na krzaczorach na środku pola i... Mam problem. Musimy jechać przed siebie, a mój rower jest hen z tyłu.... Gonię po rower, a do Marcina mówię, aby odpoczął chwilkę. On coś mi odpowiada, ale już go nie słyszę. Wracam zziajana, a Marcina nie ma.... Wołam "Marcin!!!!" i nic... Jadę wygniecionym śladem. Jest! Czeka na mnie przy drodze. Fajny z niego partner :)
Do PK14 jedziemy polną drogą wśród uprawnych pól i łąk. Zatrzymujemy sie przy lesie, przechodzimy przez krzaczory i odnajdujemy PK14 wśród pola. PK15 to kolejny leśny punkt. Wjeżdżamy do lasu. Szukamy krzyża. Po dwóch namierzeniach odnajdujemy. Spisujemy napis z krzyża. PK16 leży w lesie nad bajorkiem, a może to jeziorko :) Wjeżdżamy w jedną drogę, drugą drogę, jedziemy dalej, zawracamy, skręcamy, jedziemy dalej, zawracamy.... Kluczymy i jest! Jesteśmy zdziwieni. Sami nie wiemy, jak trafiliśmy na PK16. Tu robię kolejną fotkę :)
Wyjeżdżamy z lasu. Jedziemy dalej polną, szutrową drogą.
Mijamy rozrzucone domy. Miejscowość nazywa się Borychowszczyzna. Szukamy kokard. Teraz mamy wpisać na kartę startową kolor kokard. Udało się! Jest kapliczka, są wielgachne kokardy w kolorze żółtym!
Namierzamy się na PK18. Według wskazań mapy znajduje się on na środku lasu. Wjeżdżamy do lasu. Na drodze błoto i kałuże po same pachy. Jadę, gonie Marcina. Pochwalę się - jazda w trudnym terenie idzie mi coraz lepiej. Jestem cała obłocona - twarz, kurtka, spodnie, plecak, buty. Oj, będę miała kąpiel i pranie. Błądzimy po lesie. Jedziemy przecinkami, to pchamy rowery na azymut. Robi sie coraz później. Niestety nie udaje się nam odnaleźć PK18. Odpuszczamy. Dopasowujemy wolna kratkę. to chyba litera G. Znowu nic. Czas ucieka. Podejmujemy decyzję - jedziemy w kierunku bazy. Kluczymy po leśnych drogach. Jedziemy na południe. W miarę sprawnie udaje się nam wyjechać z lasu na drogę asfaltową. Wracamy do bazy asfaltem. Nie czuję dużego zmęczenia. Siedzę na kole Marcinowi. Przecież nie będę się pchać przed kolegę, ale..... Na podjazdach przed Mielnikiem jestem trochę szybsza, może zachowałam więcej siły, a może po prostu lepiej się sprawdzam w jeździe pod górę. Mniej się męczę jadąc pod górę własnym tempem i dlatego na podjazdach nie potrafię się dostosować do tempa swego towarzysza. Na zjeździe on jest szybszy :)
Do bazy docieramy kilka minut po godz. 17.30. Zdajemy karty startowe. Ależ mamy radość! Spotykamy rodzinkę Marcina. Mój kolega się rozgadał, ja zresztą też. On chwali mnie, że dobrze jeżdżę, ja jego, że świetnie nawiguje. Rozmawiamy o startach w kolejnych maratonach i... Z pewnością się jeszcze w tym roku spotkamy :)
Myjemy rowery, choć trudno to nazwać myciem, to raczej opłukiwanie :) Marcin z rodziną idzie na kwaterę, a ja szoruję pod prysznic. Już podobna do ludzi idę na gorącą zupę - grochówkę. Jest pyszna. Przy stole rozmawiam z piechurami - Anią i jej mężem Jarkiem. Wymieniamy uwagi o trasie. Dosiadają się inni. Żartujemy. Rozmawiam z Malo. Pyta, czy zostanę do jutra na uroczyste zakończenie maratonu. Sama nie wiem. Czekam na Jurka. Chcę z nim porozmawiać, a potem zobaczę. Wraca Jurek. Mówi, że zrobił 74 km. Jest zmęczony, choć zupełnie tego po nim nie widać. Gadamy, gadamy i ...wracam do domu. Umawiam się z Malo, że moje trofea odbierze Jurek. Żegnam się ze wszystkimi.
To była świetna impreza. Ona ma swój klimat, swoją duszę. Jest bardzo kameralna. Wszystkich uczestników była zaledwie garstka. To pasjonaci, wyjątkowi ludzie, to Jaszczurowa Rodzinka. A ja teraz również do niej należę. Poznałam wspaniałych, wyjątkowych ludzi. Bardzo się z tego cieszę. I jeszcze coś. Nadążyłam za facetem, który nie traktował mnie jak kobietę, tylko jak partnera. Żadnej taryfy ulgowej. A obserwując jak nawiguje, słuchając wskazówek jak czytać mapę sporo się nauczyłam. Wielkie dzięki Marcinie!
W drodze do domu zastanawiałam się dokąd tak pędzę, czego szukam - wyprawy z sakwami, wycieczki, maratony i kto wie gdzie jeszcze mnie poniesie. Myślę, że szukam swego rowerowego miejsca na ziemi, rowerowego ja, rowerowej tożsamości, szukam tego prawdziwego czegoś. Klejnotu? Chyba tak. Nie zadowolę się, jak inni błyskotką. Błyskotka pięknie lśni w promieniach słońca, blasku księżyca, świetle gwiazd, czy płomieniach ognia, ale to tylko błyskotka - imitacja oryginału. Może zmieniać barwę i kształt, ale pozostanie na zawsze jedynie złudzeniem ideału. Jej blask za miesiąc, rok, dwa.... zgaśnie i pozostanie rozczarowanie. Dlatego pędzę i szukam tego prawdziwego czegoś. Ot i odezwała się moja filozoficzno - rowerowa dusza. Cała ja :)
A wkrótce kolejne wyzwanie!!! :)))
Kategoria Maratony
komentarze
Cha cha cha & hi hi hi… masz Babo za całokształt, a jeśli zapytasz się, dlaczego? -Wtedy przygotuję kolejną „recenzję” ;-)