Dolina Dunaju - Dunaföldvár
-
DST
72.95km
-
Czas
04:12
-
VAVG
17.37km/h
-
VMAX
39.29km/h
-
Temperatura
18.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
W cebulkowej piżamie wytrzymałam do godz. 1.40. Było mi bardzo ciepło i bardzo niewygodnie. Wyszłam na zewnątrz. Cisza. Namiot od wiatru zasłaniała ściana drzew. Do śpiwora wróciłam bez kurteczkowych i polarowych dodatków. Po raz drugi obudziłam się nad ranem. Ależ ziąb!!! Polarowa bluza i czapka wróciły do łask.
Obudziłam się około godz. 6.00, ale nie spieszyłam się ze wstawaniem. Nie chciało mi się wychylać nosa z ciepłego śpiwora. Słyszałam, jak kolega mówił, że nad ranem były jedynie dwa stopnie na plusie. Czy to możliwe?
Wszytko kiedyś się kończy, nawet leżakowanie w ciepłym śpiworze w zimny poranek. Wstałam tuż przed godz. 7.00. Założyłam na koszulkę kurteczkę, polar, kurtkę wiatrówkę, spodnie z polaru, czapkę i polarowy kominek na szyję. Ależ było rześko! "Parowałam" przy każdym wydechu. Zimnica!!! Na dodatek nie czuję się najlepiej. Obawiam się, że to może być początek przeziębienia. Podobnie, jak wieczorem aplikuję sobie porcję lekarstw.
Zaczęliśmy z kolegą dzień od gorącej herbaty, po czym zabraliśmy się do zespołowego gotowania. Palnik mój, a tym razem jego butla, moja zupa pieczarkowa, jego kasza kus-kus. Śniadanie jemy razem. Jak miło! I co najważniejsze - w obu kołach mego roweru jest powietrze. Dzisiejszego poranka nie powinno być schodów :)
Przed wyjazdem obowiązkowo suszę namiot. Tropik i sypialnię rozwieszam na barierkach "końskiego toru przeszkód". Nie wiem co to jest. Koni z samego rana nie było na treningu. Nie widziałam także śladów końskich kopyt.
Mimo starań i ociągania się znowu pierwsza zapakowałam na rower sakwy i namiot. Dzień w drodze zaczęliśmy po godz. 9.00. Słońce powoli przeganiało zimnicę. Zapowiadał się pogodny i słoneczny dzień.
W promieniach słońca dojechaliśmy do centrum Gerjen. Przystań promowa znajdowała się kilkaset metrów dalej. Był pomost, jachty, tylko prom gdzieś zaginął. Powtórzyła się historia z Lasu Gemelc.
Niestety nie umiem pływać, więc pokonanie Dunaju wpław nie wchodzi w rachubę. A tak bardzo chciałam wrócić do Budapesztu inną trasą - przez Kolosca, Foktö, Uszkód, Solt.
Modyfikujemy plany i wspólnie z kolegą ustalamy, że wracamy do drogi głównej, którą dojedziemy do Dunaszentgyöry, a stąd ulubioną drogą nr 6 z zakazem poruszania się rowerów dotrzemy do bocznej drogi, którą jechaliśmy kilka dni temu z Paks do Szekszárd.
Jedziemy nie spiesząc się. Dojeżdżamy do Dunaszentgyöry. Węgierskie miasteczka nie przestają mnie zadziwiać. Wydawać by się mogło, że miasteczkowe życie skoncentrowane jest przy drodze głównej, jednak nic bardziej mylącego. Węgierskie miasteczka są składową labiryntu uliczek. To takie małomiasteczkowe mrowiska.
Odbijam z głównej drogi w jedną z uliczek. Za mną jedzie kolega i nie komentuje, że jadę jak chcę. Zanim dojedziemy do drogi nr 6 skręcimy w kolejną uliczkę, kolejną, kolejną... i nie dotrze do mnie żaden komentarz :) Dzień zapowiada się bardziej niż miło. Nareszcie jest tak, jak powinno być podczas wspólnego pedałowania.
W dobrej atmosferze wjeżdżamy na drogę nr 6. Szczęście w nieszczęściu, że do pokonania szóstką są tylko mniej więcej 2 kilometry. Robi się coraz cieplej. Odbijamy w boczną drogę w kierunku Szölöhegy i zaraz za skrzyżowaniem robimy garderobiany przystanek. Wprawdzie po wczorajszym pedałowaniu pod wiatr nie czuję się najlepiej, mam chrypę i ledwo co mówię, ale zamieniam czapkę z polaru na wyprawowy kapelusik, a wiatrówkę pakuję do sakwy. Albo, albo - albo się rozchoruję, albo się wyleczę w promieniach słońca.
Do Paks dzieli nas około 13 km. Jedziemy znajomą trasą. Przejeżdżamy nad autostradą, mijamy Szölöhegy i wjeżdżamy na drogę główną do Paks. Teraz mamy z górki. Jadąc za free wspominam jak kilka dni temu podziwiałam Hanię, która wjeżdżała pod górkę na mieszczuchu.
Przejeżdżamy przez Paks. Jest wczesne popołudnie, około godz. 14.00. Z rozrzewnieniem patrzę na mijane ulice. Tu już byłam. Jestem sentymentalna. Od dawna mam udziwnione marzenie - chciałabym przejechać po raz kolejny przynajmniej jedną z wcześniejszych wyprawowych tras. Najchętniej przejechałabym po raz drugi alpejskim przełęczami w Szwajcarii lub jeziorami alpejskimi we Włoszech. Może kiedyś to zrobię, ale dziś uzmysławiam sobie, że moje udziwnione marzenie właśnie się spełnia. Powielamy trasę sprzed kilku dni! Muszę uważać o czym marzę, bo moje marzenia czasem się spełniają! Ciekawe, co przyniesie przyszłość, które jeszcze ze swych marzeń spełnię.
W Paks zatrzymujemy się w Lidlu na zakupy. Kupuję na obiad mały jogurt, bułkę i 2 banany. Bułka i banany - coś mi to przypomina, czy przypadkiem któryś z naszych skoczków nie stosował takiej diety? Będę lekka jak piórko.
Za Paks odbijamy w drogę prowadzącą do Bölcske po wale wzdłuż Dunaju. Jadąc pośród pól w sąsiedztwie Amazonki Europy prowadzę z kolegą bardzo miłą konwersację. Dzielę się z nim radosną dla mnie nowiną, że właśnie spełnia się moje marzenie - jadę trasą, którą jechałam już wcześniej. Takie udziwnione marzenie mogło się zrodzić tylko w bardzo udziwnionej głowie. Kolega jednak dyskretnie milczy, nie komentuje moich filozoficznych wywodów o spełnianiu się marzeń. Tak, dzisiejszy dzień jest wyjątkowy.
Drogą prowadzącą wałem wyjeżdżamy za Bölcske. Dojeżdżamy do głównej drogi oznaczonej na mapie żółtym kolorem. Ciut oddalamy się od Dunaju. Mijamy znane nam tereny. W dalszym ciągu prowadzimy miłą konwersację. Między innymi głośno zastanawiamy się nad dzisiejszym noclegiem. Było za wcześnie, aby rozbić biwak nad Dunajem przed Bölcske. Ustalamy, że postaramy się dojechać do miejsca naszego pierwszego noclegu w Dunavesce, chyba, że znajdziemy fajniejszą miejscówkę.
Około godz. 17.00 docieramy do rogatek Dunaföldvár. Tym razem jedziemy do centrum. Jestem ciekawa tego miasteczka. Zwiedzanie zaczynamy od marketu Spar. Tym razem robię zakupy na bogato - dwie 2-u litrowe wody, ciastka i bułki. Opiję i objem się za wszystkie czasy :)
Robi się coraz później. Jeszcze tylko kilka fotek na pamiątkę i jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do drogi, którą wjeżdżaliśmy do miasta, a z niej odbijamy na ścieżkę rowerową prowadzącą na most i przez most na Dunaju. Do Dunavesce pozostało kilkanaście kilometrów. Gdy przejeżdżamy przez żelazny mostek na odnodze Dunaju wiemy, że jednak nie dojedziemy do miejsca naszego pierwszego biwaku. Grzechem byłoby omijać taką miejscówkę! To jest TO miejsce, które zachwyciło mnie kilka dni wcześniej. Teraz jest idealna pora na rozbicie biwaku. Zjeżdżamy do Dunaju. Nad brzegiem znajduje się ośrodek wędkarski z pięknym trawnikiem idealnie komponującym się z naszymi namiotami. Jakaż cudowna trafiejko/niespodziewajka. Zostajemy. Kolega pyta pracownika ośrodka, czy możemy rozbić namioty. Możemy. Co więcej - możemy skorzystać z prysznica i toalety! Jak przyjemnie będzie wziąć ciepły prysznic! Ależ nam się poszczęściło. Trzeba to uczcić uroczystą kolacją.
Kategoria Dolina Dunaju 2018, wyprawy