Sierpień, 2015
Dystans całkowity: | 2376.58 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 102:01 |
Średnia prędkość: | 22.87 km/h |
Maksymalna prędkość: | 53.32 km/h |
Liczba aktywności: | 20 |
Średnio na aktywność: | 118.83 km i 5h 40m |
Więcej statystyk |
Jak na kapciu....
-
DST
61.82km
-
Czas
02:33
-
VAVG
24.24km/h
-
VMAX
35.67km/h
-
Temperatura
37.4°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zdecydowanie to nie był mój dzień. Jechałam, jak na kapciu - noga za nogą. Czy to naprawdę ja kilka dni temu przejechałam MRDP Góry? Dobrze, że wtedy były moje dni :)
Dzisiaj żar lał się z nieba. Mimo, że lubię upały to dzisiejszy dzień był dla mnie wyjątkowo ciężki. Chciałam się trochę rozruszać na rowerze, ale zaraz po wyjeździe z domu czułam, że coś jest nie tak. Potoczyłam się na leśną ścieżkę. Odpoczęłam w altance przed Jeziorem Obradowskim, po czym ledwo dotoczyłam się do domu. Przejechałam tylko pierwszą część ścieżki, na drugą zabrakło chęci i sił.
Kategoria Po pracy
Jedenastka z przodu licznika :)
-
DST
61.18km
-
Czas
02:31
-
VAVG
24.31km/h
-
VMAX
33.20km/h
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
W ten oto bardzo szybki sposób pojawiła się nowa cyferka z przodu licznika :)
Pojechałam tylko na krótki spacer Scottem, aby poprawić krążenie w nogach i rozruszać mięśnie. Ot, tak delikatnie popedałować :)
Kategoria Po pracy
MRDP GÓRY 2015. 22-27 sierpnia 2015r.
-
DST
1149.00km
-
Czas
57:18
-
VAVG
20.05km/h
-
VMAX
53.32km/h
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
To była piękna przygoda :)
Piękna trasa, malownicze tereny, urokliwe miasta, miasteczka i wsie. Wymagające podjazdy i strome zjazdy, drogi zapomniane przez ludzi i Boga oraz drogi wojewódzki i krajowe z mnóstwem rozpędzonych aut.
Cały kalejdoskop pogody - od mżącego deszczu po upał i ulewę, od ciepłych nocy po straszliwą zimnicę.
Było niesamowicie.
Dzięki Irzi za wszystko :)
A było to tak....
22 sierpnia 2015r. - dzień 1
Udało mi się przespać całą noc bez śródnocnych rozbudzeń. Nastawiłam budzik na godz. 4.30, ale już o godz. 4.00 byłam na nogach. Emocje. Zrobiłam cały tłum kanapek na dzisiaj i na jutro. Na siłę jedną wcisnęłam w siebie. Emocje?
Wyjeżdżamy ze Starszym z domu o godz. 6.00. Chcę mieć zapas czasu przed startem. Emocje?!
Jedziemy bez pośpiechu, mamy czas. W Przemyślu jesteśmy około godz. 10.00. Spotykam Jurka na parkingu. Jakaż jestem podekscytowana. Do startu pozostały dwie godziny. Emocje....
Rejestruję się w biurze maratonu. Dostaję mapę oraz numer startowy 107. Fajna cyferka. Spotykam Rysia. Jak miło. Przypominam mu o październikowym spotkaniu naszej kirgiskiej ekipy. Wracam na parking. W aucie przebieram się w rowerowe ciuchy. Na nogi lądują adidasy - te same, w których jechałam na Pięknym Wschodzie. Starszy zaczepia do roweru numer startowy. Ja jestem coraz bardziej podekscytowana. Emocje!
Już z rowerami idziemy pod biuro bazy. Spotykam Marzenkę - Kota. Jak fajnie zamienić w realu kilka zdań ze znajomą z BS. Spotykam innych znajomych - Marcina, dwóch Krzysiów. Jak dobrze widzieć znajome twarze, choć Marcina w pierwszej chwili nie poznałam - wyszczuplał i zapuścił brodę. Zaczepia mnie znajomy z Lublina, który jechał w Pięknym Wschodzie. Ja zupełnie go nie pamiętam....
Odbieramy nadajniki GPS i ruszamy na rynek. Emocje sięgają zenitu. Chciałabym już jechać, pedałować, pomykać... Mentalnie jestem przygotowana na czekające mnie wyzwanie. Zaprogramowałam swój umysł na dystans 1122 km non stop. Mam dać radę i dam radę! Dojadę do mety, nie ma innej opcji! Jestem świadoma, że na trasie nie będzie ekstremalnie trudno, bo startujemy w kategorii Sport. Mamy do dyspozycji samochód techniczny. To pomysł Jurka. Adam - jego syn będzie nas pilotował. W aucie mamy jeść i drzemać. Ustalamy, że w ciągu dnia będziemy się spotykać co 50-60 km, a w nocy po pokonaniu 100 km. Wolałabym jechać w kategorii EXTREME - to dopiero byłaby przygoda, ale cóż - Jurek jest szefem naszej drużyny.
Jesteśmy na rynku. Przed godz. 12.00 Daniel przeprowadza odprawę techniczną. Przypomina zasady obowiązujące w trakcie maratonu. Mamy wysyłać dwa rodzaje sms - pierwszy z numerem punktu kontrolnego PK i drugi z informacją o postojach a także z relacjami z trasy. Nadajniki GPS maja rejestrować położenie zawodników na mapie. Dzięki temu na stronie maratonu można będzie śledzić na żywo nasze poczynania.
Startujemy w samo południe o godz. 12.00. Start jest ostry. Do Arłamowa będą nas eskortować na motocyklach funkcjonariusze Policji. Przed startem wita się ze mną Kosma - znajomy z Pięknego Wschodu. Jest także Tomek - znajomy z Pięknego Wschodu.
Jedziemy. Pierwsze młynki są spokojne. Trzymam się Jurka, choć trochę gadam z Rysiem, Kosmą i Tomkiem. Pogoda dopisuje. Jest pogodnie, słonecznie, prawie bezwietrznie - jest dobrze.
Peleton rwie się po pokonaniu kilku kilometrów. Jeden z zawodników łapie gumę. My jedziemy dalej. Teren jest pofalowany. Łagodne pagórki są w sam raz na rozruszanie się, rozkręcenie.
Na podjeździe po kilku kilometrach Jurkowi pęka łańcuch. Szukamy spinki. Mijają nas rowerzyści miedzy innymi Krzyś, Marzenka. Na szczęście spinka jest na łańcuchu, trzeba go tylko skrócić o dwa oczka. Chwila i jedziemy dalej.
Nawet nie wiem kiedy pokonujemy dystans 50 km. Adam czeka na nas na bocznej drodze przy lesie. Jemy drożdżówki z jabłkami. To moja produkcja. Upiekłam je dzień wcześniej z myślą o maratonie - ot, takie szybkie co nie co. Zabrałam ze sobą trzy reklamówki po 18 drożdżówek w każdej :)
Arłamów minęliśmy przed spotkaniem z Adamem, a dalej jesteśmy eskortowani przez policję. Droga jest nadal pofalowana. Na podjazdach jadę miedzy autami. Ależ mam frajdę. Bawi mnie taka jazda. Mijam także naszych, wśród nich Marzenkę. Wymieniamy uwagi o trasie. Dla mnie jazda w górach na lekko to nowość. Dotychczas jeździłam po górach z sakwami. Czuję się dziwnie, tym bardziej, że mam inne wyobrażenie o podjazdach... Dla mnie podjazdy to alpejskie i kirgiskie przełęcze, Scott obciążony sakwami, tak to są dopiero podjazdy :)
Konsekwencją podjazdu był zjazd. Poszłoooo. Jurek był z tyłu, a już jest pierwszy. Gestem dłoni pokazuje mi na których zakrętach mam zwolnić. Jurek znika, a ja rozwijam prędkość 53 km/h. Dla mnie to prędkość ponaddźwiękowa. Zjazdy to moja słaba strona. Szosówka tylko spowalnia i dlatego boję się rozpędzić....
Widoki mamy piękne... Mijamy Ustrzyki Dolne, Czarną Górę i do Ustrzyk Górnych toczymy się "zjazdem". Zmienia się pogoda. Zaczyna padać. Na szczęście to tylko mżawka.
W Ustrzykach Górnych (106,9 km) wysyłamy sms - PK1. Kilka kilometrów dalej czeka na nas wóz techniczny. Szybka kanapka, picie i już jedziemy dalej. Zakładam kurtkę przeciwdeszczową. Wyjeżdżam pierwsza i wracam po spodnie przeciwdeszczowe. Zaczęło mocniej padać. Po pokonaniu kilku kilometrów deszcz ustaje, a ja paruję pod tymi nieprzemakalnymi ciuszkami. Gdy zaczynam żałować, że je ubrałam zaczyna lać... :) Reasumując jest tak, jak wolę - pada, ale nie wieje :)
Mijamy Cisną i zatrzymujemy się przed Komańczą, a tak dobrze się jechało. Dojechaliśmy do jednego z naszych i cisnęliśmy ponad 30 km/h. Było super, a tu STOP - POSTÓJ!
Zapada zmierzch. Zakładam długie spodnie, a przeciwdeszczowe zostają w samochodzie. Droga do Komańczy jest okropna - prowadzone są roboty drogowe, asfalt jest ścięty. Podobno w Komańczy czterech naszych pojechało nie tak. Mamy uważać.
W Komańczy dojeżdżamy do dwóch naszych. chcemy razem jechać, ale to nie nasze tempo.... zostają daleko w tyle.
Jazda nocą przypomina urodzinowe przyjęcie - nie wiadomo jaka czeka nas niespodzianka - jaki będzie podjazd, jaki będzie zjazd i jakie będą zakręty.
Jeszcze raz spotykamy się z Adamem. To ostatni postój przed drzemką. Przed nami do pokonania dystans 100 km.
Ruszamy uzbrojeni w litr pepsi i kilka drożdżówek. W Nowym Żmigrodzie (234,7 km) wysyłamy sms z PK2. Mijamy Gorlice, Ropę, Śnietnicę.
Przed postojem jechało się całkiem dobrze do 35 km/h :) a nagle jakby zeszło ze mnie powietrze... Dopada mnie kryzys senny. Jurek stwierdza, że nie jadę tylko się toczę. Ma rację... Piję pepsi i zaczynam się mobilizować - mówię sama do siebie - Dasz radę, jedziesz, dajesz! Śpiewam na głos - wlazł kotek na płotek.... Dlaczego akurat tą piosenkę?! Czy pamiętam słowa tylko tej piosenki?! Nie wiem...
Pomogło! Znowu jadę normalnie do 30 km/h i więcej :)
Przed kolejnym PK w Banicy czeka nas niespodzianka, taka wisienka na urodzinowym torcie :) Podjazd, że ho, ho :) Można się było rozgrzać, a nawet zrosić. Ja wjeżdżam. W końcu rower do czegoś służy :) A jaki był zjazd - nie pamiętam, było ciemno :)
Trochę pobłądziliśmy. Zrobiliśmy sobie taki czterokilometrowy bonusik :)
Dojeżdżamy do Tylicza. Za tą miejscowością przy drodze do Powroźnika czeka Adam. Jest godz. 4.50. Na moim rowerowym liczniku pojawiła się cyferka 316 km. Jurek nastawia budzik na godz. 6.15. Mamy godzinę na drzemkę. Zanim usnę czuję jak pracują mięśnie nóg, oj dałam im w kość :)
23 sierpnia 2015r. - dzień 2
To było do przewidzenia. Budzik sobie, a Jurek - może jeszcze pośpimy pół godzinki :) Nic z tego wstajemy! Trochę się guzdrzemy ze śniadaniem... Widzę jak drogą jadą nasi...
Ruszany po godz. 7.00. Chwila i jesteśmy w Muszynie. Jedzie się świetnie. Płaski teren - można pomykać. Jadę pierwsza. Spałam tylko godzinę a czuję się dobrze, nogi w ogóle nie bolą :) Tyłek też nie boli. Jurek przed maratonem udzielił mi rady - trzeba często podnosić się z siodełka, a nie będzie otarciowych i odparzeniowych problemów.
Dochodzimy jednego z naszych. Zamieniam z nim słowo. Nie spał, miał kraksę...
W Muszynie (320,7 km) wysyłamy sms PK2. Trasa z Muszyny do Starego Sącza jest jak marzenie. Piękności. Prowadzi Doliną Popradu. Jechałam tędy w marcu do Wierchomli. Lekkie pagórki pozwalają rozwinąć całkiem niezłą prędkość. Jest niedzielny poranek i ruch na drodze jest niewielki. Przed Starym Sączem dopada mnie senny kryzys. Zwalniam tempo. Jadę za szefem naszej drużyny... Marzę o kawie, a pieniądze zostały w samochodzie... Zamiast kawy korzystam z rady Jurka - mam jechać dynamiczniej choćby na niewielkich odcinkach. Jak jechać szybciej, skoro usypiam?! A jednak - zaczynam kręcić młynki - raz, daw, trzy, raz, dwa, trzy... Jest ok. Jadąc staram się nie zapominać o podnoszeniu z siodełka. Tyłek na razie nie boli, ale przecież to dopiero początek maratonu. Jurek twierdzi, że prawdziwy maraton zacznie się po pokonaniu 800 km.
W Starym Sączu (366,1 km) wysyłamy sms PK5. Jedziemy dalej. Ruch jest większy. Jest coraz cieplej - w terminologii Jurka "zaczyna się żarówa". Nie zabrałam z domu kremu z filtrem. Cóż, będę wyglądać jak najkoszmarniejszy z koszmarów gdy opalę się na raka :) Jurek zatrzymuje się, aby zdjąć nogawki, a ja jadę dale. To nie był dobry pomysł. Jedziemy w kierunku Nowego Targu. Jest pod górę. Koncentruję się na pedałowaniu i nie zauważam naszego wozu technicznego stojącego na drodze, w którą mamy odbić. Jadę, a Jurka nie ma. Telefon. To Adam. Pyta gdzie jestem, bo Jurek dojechał.???!!! O kurcze. Wracam - fajnie, że jest z górki. Tym razem sama zafundowałam sobie czterokilometrowy bonusik :) Jest gorąco, nie chce mi się jeść. Wbijam w siebie tylko drożdżówkę. Odpoczywamy kilka minut i ruszamy. Ustalamy, że spotkamy się z Adamem w Zakopanem. To tylko i aż za 50 km. Dzwonię do znajomych z Zakopanego. U nich mamy zatrzymać się na obiad i prysznic. Mówię do Marysi, że będziemy około godz. 15.30. Jestem jak zwykle niepoprawną optymistką :)
Zaczynamy od ostrego podjazdu. Dystans do Zakopanego będzie najbardziej męczącym odcinkiem na trasie całego maratonu. Jedziemy przez Krościenko nad Dunajcem, Niedzicę. Widoki są niesamowite! Rekompensują trud wkładany w pedałowanie. Jest pięknie! I jeszcze w miarę lekko...
Prawdziwy hardkor zacznie się za Łapszami Wyżnymi i Łapszami Niżnymi. Jurgów, Brzegi - tam są podjazdy! Można się zarosić i to na całym ciele. A do tego żar lejący się z nieba... Ja jadę, przecież nie na takie podjazdy wjeżdżałam Scottem :) Jurek zostaje z tyłu. Podjazdy i kiepski, połatany asfalt - czy można chcieć czegoś jeszcze?! Jest pięknie :) A na zjeździe.... Jak zwykle sprawdzam hamulce w szosówce :)
Wyjeżdżamy na drogę główną w Bukowinie. Dlaczego dalej jest pod górę?!!! Jestem znużona i zaczynam odczuwać ból w lewej stopie... Mam takie ciężkie ramiona. Kiedy wreszcie będzie to Zakopane!!!!
Jedziemy z jednym z naszych. Trzymamy się razem do zjazdu. Na zjeździe tradycyjnie zostaję w tyle. Zjazd jest dosyć stromy, są serpentyny. Bolą mnie dłonie od ściskania klamek... Zatrzymuję się. Trudno - muszę dać chwilę odpocząć dłoniom. Jurek czeka na mnie w Zazadniej Polanie (453,8 km) - wysyłamy sms PK6. Dzwoni Marysia - mówię gdzie jesteśmy i że będziemy u nich za pół godziny....
Nareszcie Zakopane!!! Powitanie, uściski, obiad, prysznic, smarowanie tyłka sudokremem :) Zajmuje nam to ponad dwie godziny :)
Kiedyś obiecałam Marysi, że przyjadę do nich rowerem i dotrzymałam obietnicy.
Od zaprzyjaźnionych Górali wyjeżdżamy około godz. 17.30. Zakopane jest tradycyjnie zakorkowane. Jedziemy powoli przeciskając się miedzy autami. Ciekawe jakie myśli mają kierowcy widząc parę rowerzystów wciskających się im pod koła?
Za Zakopanem nabieramy rozpędu. Jest delikatnie w dół. Nasze rowery płynął. A prędkość? Nie mniejsza niż 30 - 35 km/h. Mijamy Kościelisko, Chochołów, Czarny Dunajec. Rozpędzamy się coraz bardziej. Jadę pierwsza. Odbijamy na Jabłonkę. Droga jest jak pofalowany pas startowy - górka, dołeczek. Rozpędzam się na zjeździe i siłą rozpędu wjeżdżam na podjazd. I tak jest x-razy. Podoba mi się to. Czuję się świetnie. Po znużeniu ostatnim odcinkiem do Zakopanego nie pozostał ślad. Gdy na skrzyżowaniu w Jabłonce dojeżdża Jurek mówi, że trudno mu było za mną nadążyć gdy jechałam z prędkością 41 km/h. Ja jechałam z taką prędkością mając w nogach ponad 400 km, niemożliwe :)
Za Jabłonką spotykamy się z Adasiem. Operator wozu technicznego chwali nas za tempo w jakim dotarliśmy na miejsce spotkania :)
Zaczyna zmierzchać. Temperatura jest całkiem przyjemna. Zastanawiam się czy zabierać rękawiczki palczatki. To nasz ostatni postój przed drzemką, więc wypadałoby zabrać cieplejsze rzeczy na nocną jazdę, tylko, że noc zapowiada się cieplusieńka, więc po co dodatkowy balast? Po zastanowieniu zabieram rękawiczki do kieszeni kurtki, zakładam buf pod kask, a pod kurtkę tylko jedna koszulkę. Powinno być ok. Jurek również jedzie na nocnego letniaka. Ale się wystroiliśmy, jak na Rudawskiej Wyrypie, kiedy przemarzliśmy, że strach. Teraz miała czekać nas powtórka... Przekonamy się o tym już wkrótce.
Jedziemy do Zawoi. To najdłuższa wieś w Polsce. W Zawoi jedziemy zjazdem. Byłoby przyjemnie, gdyby nie coraz mocniejsza zimnica. Wieje lodem. Siedzę na siodełku i trzęsę się z zimna. Wiatr przeszywa mnie na wskroś. Czy to aby na pewno sierpniowa noc?!
Jedziemy, jedziemy, jedziemy, a Zawoja zdaje się nie mieć końca.... Jurek jedzie pierwszy. Zatrzymujemy się trzy razy na skrzyżowaniach nie chcąc przegapić skrętu na Przysłup, ale to ciągle nie to skrzyżowanie. Nareszcie jest znak z kierunkiem na Stryszawę - nasz kolejny punkt kontrolny. Odbijamy w tym kierunku. Zanim jednak odbijemy na Stryszawę zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Jakie przyjemne ciepełko :) Spotykamy naszych - Krzysia z kolegą. Kupujemy z Jurkiem kanapkę do spółki. Oczywiście nie zabrałam pieniędzy i reszta groszy, którą mam przy sobie wystarcza tylko na jedną kanapkę. Niestety kiedyś trzeba wyjść z ciepłego pomieszczenia..... Zimnica.
Jedziemy dalej. Kierunek Stryszawa. Nareszcie jest podjazd. Asfalt fatalny, ale można choć trochę się rozgrzać pedałując pod górkę. Droga prowadzi przez las. Mijamy jakieś zabudowania. I znowu jedziemy w dół. Zimno, zimno, zimnoooo!!!!!! Marzę o tym, aby się zatrzymać i stanąć ramie w ramię z Jurkiem, aby jego ramię było ciepłym kaloryferem, przy którym można się ogrzać :)
Dojeżdżamy do Stryszawy. Wysyłamy sms PK7 (547,7 km). Nieśmiało proponuję chwilę postoju. Siadamy ramie w ramię na ławce na przystanku autobusowym owinięci w folię, którą Jurek zabrał w podręcznym niezbędniku. Cieplej :)
Jedyny plus nocnej zimnicy jest taki, że nie mam sennego kryzysu.
Jedziemy dalej. Mijamy miejscowości Hucisko, Jeleśnia. W jednej z mijanych miejscowości montaż pokryw studzienek kanalizacyjnych w asfalcie to prawdziwy majstersztyk. Niestety kilka razy wjeżdżam na coś takiego. Wrażenia? Bezcenne! Dobrze, że Spec wytrzymał. Są podjazdy oraz zjazdy i nieustająca zimnica.
Przed Węgierską Górką trochę błądzimy. Kolejny dystansowy bonusik. Żałuję, że w nocy nie mogę w pełni oglądać mijanych wsi i miasteczek. Jestem urzeczona Węgierską Górką i Milówką - bardzo podobają mi się te miejscowości. W Milówce robimy chwilowy toaletowy postój na stacji benzynowej.
Do Istebnej, gdzie jest kolejny PK i gdzie czeka na nas Adaś pozostało około 25 km. Robi się jakby trochę cieplej i... dopada mnie senny kryzys - kiedyś musiał :) Śpię z otwartymi powiekami. Momentami urywa mi się film. Patrzę, a nie widzę, panuję nad rowerem, a nie wiem jak i czy pedałuję :) Jestem przy prawej krawędzi, a nagle nie wiadomo w jaki sposób jadę środkiem lub przy lewej krawędzi. Toczę się w sennym tempie za Jurkiem...
Przed Istebną mamy podjazd, który kończy się niewielkim brukowym odcinkiem. Jak ja lubię bruk. Rozbudzam się. Zjeżdżamy. Wiatr na twarzy rozbudza mnie jeszcze bardziej. Dojeżdżamy do Istebnej! Nareszcie!. Wysyłamy PK8 (612,8 km). Jest Adaś. Na moim liczniku pokazała się cyferka 321,04 km. Jest około godz. 6.00. Jechaliśmy całą noc. Nie jem, nie pije, nie myję się.... Zasuwam śpiwór i nie wiem kiedy usypiam.
24 sierpnia 2015r. - dzień 3
O godz. 8.00 budzi mnie chrapanie Jurka. Podnoszę się i siedzę bez ruchu w śpiworze. Nie chcę zbudzić Jurka. On jednak budzi się zanim zadzwoni budzik. Jemy śniadanie i wyjeżdżamy około godz. 10.00. Adaś żartuje, że wybieramy się jak sójki.
Jest ciepło. Zapowiada się upalny dzień.
Jedziemy do Wisły. Przyjemna trasa na rozbudzenie i pierwsze młynki. Droga prowadzi przez las, jest lekko pod górkę. Ruch jest umiarkowany. Jurek jedzie pierwszy. Moje nogi są jak z ołowiu. Ciężko mi się pedałuje. Nie wiem co się ze mną dzieje, czy to zmęczenie? Jurek czeka na mnie. Powoli się rozkręcam.
Wjeżdżamy do Wisły. Mijając Jurka mówię, aby wjechał za mną na najbliższą stację benzynową. Dojeżdżamy do ronda, po czym ja wjeżdżam na stację Orlenu, a Jurek goni dalej. Pewnie nie słyszał co mówiłam. Dzwonię do niego i już po chwili jedziemy razem.
Mijamy Ustroń, Goleszów, Cieszyn. Droga jest pofalowana - podjazd, zjazd. Jedzie się dobrze.
Robi się coraz cieplej. Nie sprawdzam temperatury na termometrze w liczniku, ale z pewnością jest blisko 30 stopni na plusie.
Ruch na drodze jest coraz większy. Kończy się nam picie w bidonach. Zatrzymujemy się w Jastrzębiu Zdrój przy markecie Netto. Jurek kupuje dwulitrową Pepsi. Pijemy i uzupełniamy bidony. Z nieba leje się żar. Chwilę odpoczywamy. Dobrze, że już blisko do Wodzisławia Śląskiego. To rodzinne miasto Jurka. W Wodzisławiu zatrzymamy się na obiad u jego kuzyna Tomka.
Dojechaliśmy. Nie musimy dużo odbijać od trasy maratonu. Tomek z rodziną mieszka przy sąsiedniej ulicy. W miłym towarzystwie spędzamy ponad dwie godziny. Czuję się zmęczona i znużona. Na nogi stawia mnie obiad i dwie kawy. Jest całkiem dobrze. Mogę jechać dalej. Żegnamy się. Tomek robi nam fotkę, gdy ruszamy w dalszą drogę.
Są godziny szczytu, jest po godz. 15.00. Jedziemy do Raciborza. Ruch jest bardzo duży. Droga przebiega płaskim odcinkiem, ale jej nawierzchnia pozostawia dużo do życzenia. Połatany asfalt i mnóstwo rozpędzonych aut, które czasem wręcz ocierają się o nas, sprawia, że jest niebezpiecznie. To pierwszy taki ryzykowny odcinek na trasie maratonu. Chciałabym, jak najszybciej dojechać do Raciborza.
Racibórz przejeżdżamy bez problemów. Wjeżdżamy na drogę nr 416 i ruch zmniejsza się - radykalnie. Czuję się bezpiecznie.
Robi się chłodniej. Pedałuje się całkiem fajnie, ale... Zastrajkował mój rowerowy licznik. Wyłącza się i nie rejestruje dystansu. Wystarczy, że wjadę na nierówność, a na wyświetlaczu pojawia się napis "POLSKI". Licznik samoczynnie resetuje się. Wciskam przycisk i wszystko wraca do normy. Za moment licznik wyłącza się. Ponownie wciskam przycisk. Takie czynności powtarzam od Wisły. Kapituluję gdy dojeżdżamy do Kietrz. Wysyłamy sms z PK9 (726,3 km), po czym Jurek wyjmuje baterię z mego licznika i podkłada pod nią zwitek papieru. Może dzięki takiej operacji przestanie się wyłączać? Nic z tego. Wyświetla się napis "POLSKI". Trudno. Jedziemy dalej, a licznik zaczyna wskazywać dystans. Namyślił się.
Za Kietrzem czeka na nas Adaś. Naprędce jemy drożdżówki, które Jurek nazywa "ciasteczka". Bułeczki z jabłkami były dobrym pomysłem.
Ruszamy dalej. Jedzie się bardzo dobrze. Jest ciepło. Droga bez dziurawych niespodzianek. Mijamy Nową Cerekwię, Głubczyce. Jestem zauroczona Głubczycami. Urokliwe miasto. Szkoda, że nie możemy zatrzymać się tu dłużej.
Z Adasiem jesteśmy umówieni za Głuchołazami. Mijamy kolejne miejscowości - Kietlice, Klisino, Racławice, W Laskowcu wjeżdżamy na drogę nr 40 i zaczyna się. Rowery płyną. Równiuteńki asfalt, szerokie pobocze. Jest ciepło i bezwietrznie. To jest jazda! Od pewnego czasu panuje zmierzch, a ja jadę w koszulce z krótkim rękawem!
Dojeżdżamy do Prudnika. W tych stronach jestem po raz pierwszy. Zwalniam. Urokliwy rynek, urokliwe uliczki... Jestem zauroczona do n-tej potęgi!!! Piękne, przepiękne miasto!!! Postanawiam wrócić tu w przyszłym roku z rodziną.
Cały czas jedziemy drogą nr 40. Dojeżdżamy do Głuchołazów - kolejnego punktu kontrolnego. Wysyłamy sms PK10 (794 km).
Za Głuchołazami odbijamy na Gierłacice. Adaś czeka na nas w bocznej drodze przy lesie.
Zakładam długie spodnie, jemy "ciasteczko" i ruszamy dalej. Szkoda czasu na dłuższy postój. Noc jest bardzo ciepła. Zabieram kurtkę, ale nie zakładam jej, tylko przewiązuję w talii.
Jedziemy przy samej granicy polsko - czeskiej. Jakże podobają mi się mijane miejscowości. Wąskie uliczki, urokliwe domy, jak ze starego czarno-białego filmu. Przecudnie!
Przejeżdżamy przez Biskupów, Kijów, Łąkę, Kałków. Gdy wjeżdżamy do Biskupowa rozlega się strażacki alarm. Czy to na nasze powitanie, czy wezwanie do pożaru?! Ludzie wychylają głowy przez otwarte okna, a my jedziemy :) Taki sygnał powtórzy się raz jeszcze, gdy dojedziemy do Łąki lub Kałkowa. Także w jednej z tych miejscowości z tablicy informacyjnej dowiemy się o objeździe do drogi nr 46 z powodu remontu mostu w Śliwicach. Chwila na zastanowienie i jedziemy do Śliwic zgodnie z trasą maratonu. Ryzykujemy. Dojeżdżamy do remontowanego mostu. Jurek schodzi do rzeki. Sprawdza możliwość pokonania jej "wpław". Zostaję na górze. Wydaje mi się, że mijają wieki. Dlaczego on nie wraca?! Zaczynam się niepokoić... Wołam "Juuurek". Cisza... Słysze tylko coraz mocniejsze bicie mego serca. Nareszcie! Dostrzegam światełko - to jego czołówka! Jak dobrze. Gdy głośno zastanawiamy się nad wyborem dalszej trasy nadjeżdża w naszym kierunku auto. Odbija w lewo i co widzimy w jego światłach!!! Nieopodal jest prowizoryczny most przez rzekę... Ufff... Mało brakowało, a brodzilibyśmy po kolana w wodzie z rowerami nad głową :)
Wyjeżdżamy na drogę nr 46. Znowu rowery płyną. Płasko, gładziutki asfalt, szerokie pobocze i tylko od czasu do czasu mijają nas osobowe auta i sporadycznie tiry. Nadal jest ciepło i nadal jedziemy na letniaka. Kto by pomyślał, że po wczorajszej zimnicy czeka nas taka upalna noc.
Adaś czeka za Złotym Stokiem. Jedziemy w równym szybkim tempie do 30 km/h, a nawet więcej. Nie czuję zmęczenia ani znużenia. Wyjątkowo nie dopada mnie senny kryzys. Mijamy Złoty Stok i dojeżdżamy do miejsca spotkania z Adasiem przy drodze prowadzącej do Lądka Zdrój. Jest około godz. 2.00. Tym razem zanim zakopię się w śpiworze myję twarz, nogi i zęby :) Jurek nastawia budzik na godz. 5.30 - chcemy trochę dłużej pospać.
24 sierpnia 2015r. - dzień 4
Budzik zadzwonił za wcześnie. Może jeszcze pół godzinki snu? Nic z tego wstajemy. Poranek jest pochmurny. Czy to zwiastun deszczu?! Mijają nas nasi. W końcu i my ruszamy. Jest około godz. 7.00. Jedziemy do Lądka Zdrój. Zakładam czysta koszulkę i cienką rowerową kurtkę. Nie zabieram kurtki przeciwdeszczowej. Przecież jestem niepoprawną optymistką. I jeszcze coś - dzisiaj zamierzamy jechać non stop do mety w Świeradowie Zdrój. Tak, jestem niepoprawna optymistką.
Jedziemy droga przez las lekko pod górkę. Jedzie się bardzo dobrze. Asfalt odcinkami jest połatany, a odcinkami gładki. Przed Lądkiem Zdrój zaczyna padać. To tylko mżawka. Jedziemy dalej. Deszcz ustaje.
Dojeżdżamy do Stronia Śląskiego. Wysyłamy sms PK12 (871,5 km). Za Stroniem Śląskim mamy podjazd na Puchaczówkę. Około 7 - 8 km pod górę. Ja jadę, tylko raz na ostrym zakręcie mając problem z wyminięciem się z autem schodzę z roweru. Gdy dojeżdżam na wzniesienie zaczyna padać. Czekam na Jurka. Zaczynamy zjazd. Deszcz wzmaga na intensywności. Już nie pada - leje! W jednej z mijanych miejscowości zatrzymujemy się na chwilę, aby rozetrzeć drętwe palce dłoni. Chronimy się na wiacie przystanku autobusowego. Jest mi zimno. Mam przemoczoną kurtkę, która wraz z koszulką przykleiła się do pleców. O mokrym pampersie nawet nie ma co wspominać. Nieprzyjemnie! Jedziemy w strugach deszczu. Dojeżdżamy do Wilkanowa. Chwila zastanowienia którędy jechać dalej. Odbijamy w boczną wąską drogę prowadzącą skrótem do drogi głównej. Na wyjeździe z tej drogi czeka Adaś.... Jak dobrze założyć suchą koszulkę i napić się gorącej herbaty. W wozie technicznym zostajemy dłuższą chwilę. Kolejne spotkanie za około 50 km.
Przestało intensywnie padać, a jedynie od czasu do czasu polatują krople deszczu. Dojeżdżamy do Międzylesia. Tu wysyłamy kolejny PK 13 (902,3 km). Pozostało już tak niewiele do mety....
Wypogadza się. Droga jest przyjemna. Są podjazdy i zjazdy, jak to na górskim maratonie. Za Różanką jedziemy przy samej granicy. Wjeżdżamy na remontowany odcinek drogi, o którym można powiedzieć "asfalt tu był", ale gdy odbijamy na Niemojów - asfalt jest i taki równiutki, że tylko pomykać. Sama nie wiem, czy czuję zmęczenie. Jadę w swoim tempie. Na trasie jest dużo lasów. Piękna ta nasza Polska.
Dojeżdżamy do Adasia. Tym razem nie rozsiadamy się za długo. Szkoda czasu. Umawiamy się na spotkanie za Kudową Zdrój w okolicach Radkowa.
Droga do Kudowy Zdrój jest pofalowana - górki, pagórki, zjazdy. Jurek jedzie za mną. Czekam na niego i już wspólnie wjeżdżamy na drogę krajową nr 8. To ostatni odcinek przed Kudowa Zdrój i drugi bardzo niebezpieczny odcinek na trasie maratonu. Jadą tir za tirem. Jeden przejeżdża bardzo, bardzo blisko mnie, wystarczyłby niewielki ruch kierownicą Speca....
Wjeżdżamy do Kudowy Zdrój. Udało się przeżyć to ekstremalne pedałowanie. Wysyłamy sms PK 14 (959,1 km). Mamy ochotę na pieczonego kurczaka. Niestety w Kudowie takiego kurczaka można kupić tylko w jednym miejscu, a dzisiaj jest nieczynne. Pech. zadowalamy się smakołykami kupionymi na Orlenie - Jurek snikersem, a ja kawą.
Droga z Kudowy do Radkowa prowadzi przez Park Narodowy Gór Stołowych. Jest pięknie, przepięknie, bajkowo!!! Kiedyś tu wrócę - na pewno!!!
Jedziemy pod górkę łagodnym podjazdem. Ruch na drodze jest symboliczny. Nawierzchnia - idealna dla roweru. Zaczyna się zjazd i tradycyjnie zostaje w tyle za Jurkiem. Dojeżdżamy do Radkowa. Jest późne popołudnie. Adaś czeka na nas przy jakimś zakładzie - nie wiem co tam się wytwarza. Tym razem odpoczywamy trochę dłużej. Jemy kanapki. To ma być nasz ostatni postój przed nocą. Drogą przejeżdżają nasi.
Ruszamy dalej. Jak zwykle są podjazdy i zjazdy. Jedziemy przez Gajów, Tłumaczów, Włodowice, Sokolicę, Krajanów, Dworki. Zapada zmierzch. Jedziemy podjazdem w kierunku miejscowości Świerki. Droga jest fatalna - w asfalcie same łaty, dziury. I stało się. Wjeżdżam w jakąś dziurę i łapię gumę! Noc święta, a trzeba zmienić dętkę. Dobrze, że Jurek nie odjechał dużo do przodu. Co ja bym bez niego zrobiła. Kwadrans i Jurek zmienił dętkę. Jestem mu bardzo wdzięczna za pomoc.
Za Świerkami nawierzchnia się poprawia. W Głuszycy wysyłamy sms PK15 (1013,4 km). Mijamy Unisław Śląski, Mieroszów, Chełmsko Śląskie. Robi się coraz zimniej. Mijamy jednego z naszych, który przygotowuje się do drzemki na przystanku autobusowym. Zamieniamy z nim słowo, mówimy, że mamy zamiar jechać bez przerwy przez całą noc. Jurek zaczyna mieć wątpliwości, czy to dobry pomysł.
Za Chełmskiem Śląskim czeka Adaś. Jest około godz. 24.00. Jurek decyduje, że zatrzymujemy się na noc. Jest bardzo zimno. Nie dyskutuję. Budzik nastawia na godz. 4.00. W śpiwory zasuwamy się w "opakowaniu".
25 sierpnia 2015r. - dzień 5
Nie mogłam usnąć, a gdy już się udało, budziłam się co chwila. Powód - straszna zimnica. Na śpiwór nasunęłam bluzę z polaru, ale efekt był mierny. Biedny Adaś - drzemał pokulony na siedzeniach w kabinie.
Z drzemki wyrwał mnie dźwięk budzika. Jurek zaproponował jeszcze pół godziny snu. Było tak zimno, że nie miałam ochoty wychodzić ze śpiwora. Skoro w aucie jest tak zimno, to co dopiero na zewnątrz. Pewnie wstalibyśmy za pół godziny, gdyby nie Adaś. Ledwo słyszalnym szeptem powiedział, że zaraz zamieni się w kamień. Decyduję, że wstajemy, żal chłopaka. Poranek był rześki, ale nie było AŻ tak źle. Jemy kanapki i o godz. 5.15 ruszamy. Do mety pozostało tylko 90 km.
Mimo chłodu jedzie się całkiem przyjemnie. Zapowiada się pogodny dzień. Dojazd do Lubawki - PK 16 (1049,9 km) zajmuje nam niecałą godzinę. Wysyłamy sms-a i głośno rozmyślamy, na którą dojedziemy do Świeradowa. Jeśli uda się dojechać do godz. 12.00 zdobędziemy kwalifikacje do MRDP 2017. I to dopiero jest motywacja!!! Popędzam Jurka - szybciej, szybciej - pędzimy dalej :)
Przed nami Przełęcz Kowarska. Jestem bardzo ciekawa tej przełęczy, a szczególnie podjazdu na nią. Po raz kolejny moje wyobrażenie o przełęczach rozmija się z ojczystą rzeczywistością. Jedziemy delikatnie pod górkę, a gdy wjeżdżamy na przełęcz jestem bardzo zdziwiona, że to JUŻ. Zjazd bardzo przyjemny, aż mnie dziwi, że tak oszczędzam hamulce i prawie ich nie używam :)
Przed Kowarami czeka Adaś. To nasze ostatnie spotkanie na trasie maratonu. Jemy drożdżówki, ubieramy się na letniaka i bez zbędnej zwłoki ruszamy dalej. Podobno przed nami jeszcze jedna górska premia w okolicach Szklarskiej Poręby i osławiony "zakręt śmierci".
Podjazd w Szklarskiej Porębie ciągnie się na odcinku około 6 km. Jadę pierwsza. Czekam na Jurka przy wyjeździe do drogi nr 358 prowadzącej do Świeradowa Zdrój. Jedziemy dalej pod górę do "zakrętu śmierci". Przed nami jedzie grupa dzieciaków z opiekunem. Podziwiam maluchy, ależ pedałują pod górkę, ile mają samozaparcia. Brawo!
Pozostał nam już tylko zjazd do Świeradowa. Jurek oczywiście pognał pierwszy. Jak on to robi?! Na zjeździe nie pedałuję, nie ma takiej potrzeby - jadę gratis.
Jesteśmy w Świeradowie Zdrój. O godz. 11.00 wysyłamy sms META.
A tak wyglądaliśmy na trasie :)
Kategoria Maratony
Po bułki
-
DST
10.82km
-
Temperatura
24.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pojechałam po bułki jakimś dziwnym skrótem :)
Chciałam sprawdzić lewe kolano, czasem dziwnie się czuję, jakby mnie bolało. Jechałam delikatnie i może dlatego nic nie odczuwałam, żadnego dyskomfortu. Nadal porywiście wieje.
Jeszcze tylko jutro i będzie się działo. Czy ja sobie poradzę? Nic się nie stanie, jeśli zrezygnuję na trasie. Czasem trudniej podjąć decyzję o rezygnacji niż o dalszej jeździe.... Na co ja się porywam....
Ostatnie odliczanie
-
DST
81.33km
-
Czas
03:01
-
VAVG
26.96km/h
-
VMAX
42.46km/h
-
Temperatura
24.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zaczęło się ostatnie odliczanie do startu Góry MRDP 2015. Dzisiaj trenowałam po raz ostatni przed maratonem. Ależ wieje!
W sobotę rano jadę do Przemyśla. Start w samo południe z przemyskiego rynku. Czy sobie poradzę, czy dam radę przejechać 1.116 km wzdłuż południowej granicy, po górach?
Jadę w parze z Jurkiem. On ma doświadczenie w maratonach długodystansowych. Ja jestem nowicjuszem. Za mną tylko jeden start w "Pięknym Wschodzie". Czy wystarczy mi sił, czy nie porywam się z motyką na księżyc?
Od jutra odpoczywam od roweru. Jurek powiedział, że mogę jechać jedynie po bułki, jeżeli mam blisko sklep :)
Ależ jestem podekscytowana....
Kategoria Trening
Miesięczniaczek
-
DST
103.81km
-
Czas
03:39
-
VAVG
28.44km/h
-
VMAX
45.95km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Udało się! Tysięczny kilomer w sierpniu wykręcony!
Kategoria Trening
Spacer ze Starszym
-
DST
11.28km
-
Czas
00:34
-
VAVG
19.91km/h
-
VMAX
36.60km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po raz pierwszy od ponad roku wybraliśmy się ze starszym na rowerowy spacer. On nie przepada za rowerem, ale ja nie tracę nadziei, że kiedyś to się zmieni. Dzisiaj dał się namówić. Trochę lasu, trochę asfaltu - było bardzo miło. Na ostatnich trzech kilometrach ścigaliśmy się :) Ależ była zabawa. Starszy nie odpuszczał, ale i tak byłam pierwsza - pewnie dał mi wygrać :) Po powrocie stwierdził, że jutro będzie uskuteczniał leżing - dostał zakwasów i zapytał czy i mnie bolą nogi? Mnie... nogi???!!! :))))
Setka w samo południe
-
DST
112.41km
-
Czas
04:18
-
VAVG
26.14km/h
-
VMAX
46.15km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiaj wybrałam się na rower w samo południe. Nadal są te dni, więc o jakiś max prędkościach nie może być mowy. Zresztą wiatr jest porywisty. Potrafi tak zawiać, że rower praktycznie ustaje.
Chciałam zrobić na spokojnie dłuższy dystans. Za tydzień startuję w maratonie. Pomyślałam, że jeśli do maratonu wyjeżdżę "miesięczniaczka" to dojadę od startu do mety. Do "miesięczniaczka" coraz bliżej, więc może się uda i na Góry MRDP :)
Kategoria Trening
Być kobietą
-
DST
81.65km
-
Czas
03:02
-
VAVG
26.92km/h
-
VMAX
43.62km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wczoraj kilka godzin po powrocie z roweru okazało się, że trzynastego w czwartek nie był przyczyną moje niemocy, po prostu.... Być kobietą...
Kategoria Po pracy
Trzynastego w czwartek
-
DST
61.10km
-
Czas
02:17
-
VAVG
26.76km/h
-
VMAX
46.15km/h
-
Temperatura
26.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Podobno to trzynastego w piątek jest pechowo. Nie jestem przesądna, tym bardziej, że urodziłam się trzynastego, ale dlaczego właśnie dzisiaj dopadła mnie niemoc?!
Szło mi całkiem dobrze, mimo dosyć porywistego wiatru. Na 21 km poczułam igły w lewym kolanie. Zmieniłam przełożenie i turlałam się całkiem wolno i całkiem spokojnie. Jakby tego było mało od około 25 km od domu wiało centralnie w twarz.
Kategoria Po pracy