Maratony
Dystans całkowity: | 7708.50 km (w terenie 1617.20 km; 20.98%) |
Czas w ruchu: | 294:38 |
Średnia prędkość: | 20.04 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.03 km/h |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 405.71 km i 19h 38m |
Więcej statystyk |
Kaczawska Wyrypa - Świerzawa 5-6.09.2014r.
-
DST
159.82km
-
Teren
100.00km
-
Czas
11:15
-
VAVG
14.21km/h
-
VMAX
55.80km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tym razem jadę do Świerzawy na Kaczawską Wyrypę.....
Kategoria Maratony
XII Ekstremalne Zawody na Orientację Grassor. Lubrza 21-22.06.2014r.
-
DST
234.60km
-
Teren
200.60km
-
Czas
15:27
-
VAVG
15.18km/h
-
VMAX
39.90km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po godz. 6.00 budzą mnie odgłosy krzątaniny dochodzące z noclegowni - sali gimnastycznej. Leżąc w śpiworze myślę, jak fajnie, że tu jestem. Czeka mnie niesamowita przygoda w pięknych okolicznościach przyrody Pojezierza Łagowskiego i Puszczy Lubuskiej.
Wracam do mojego kącika na sali gimnastycznej. Toaleta, śniadanie i kontrolne wyjście na zewnątrz. Całkiem rześki poranek :)
Jurek jeszcze śpi. Jest dopiero godz. 8.00. Co robić? Wracam do śpiwora.
Na sali robi się coraz gwarniej. Docierają nowi uczestnicy. Witam się ze znajomymi poznanymi na Wyrypie - Asią i Robertem oraz z Grzegorzem poznanym na Jaszczurze. Jak miło ich znowu widzieć :) Jest i Jurek. Przed odprawę zdążymy jeszcze wypić herbatę.
I zaczęło się. O godz. 11.45 idziemy na odprawę. Daniel wyjaśnia zasady - w jaki sposób potwierdzać punkty kontrolne, wspomnia o czekających niespodziankach na trasie, rozdaje mapy.
Formuła maratonu jest bardzo ciekawa. Na mapie zaznaczone są tylko cztery punkty - PK6 (odcinek specjalny), PK3,PK9 i PK7 oraz oczywiście baza. Na każdym PK jest mapa a na niej wycinki - małe kwadraciki z zaznaczonymi dalszymi numerami PK. Podana jest również odległość od aktualnego PK i kierunek w jakim trzeba jechać. Należy bardzo dokładnie przerysować na swoją mapę lokalizację PK, inaczej kiszka (jak mówi Jurek), można szukać i szukać :) Więc każdy punkt kontrolny to niespodzianka :)
Startujemy! Nareszcie!
Część rowerzystów zaczyna maraton od odcinka specjalnego OS - bunkrów położonych trzy pietra pod ziemią. My OS zostawiamy na jutro, zmierzymy się z nim bezpośrednio przed powrotem do bazy. Kierujemy się na południe. Zamierzamy dzisiaj zaliczyć punkty po drugiej stronie Odry. Jedziemy do PK9 (grodzisko, północny skraj wewnętrznego okręgu na górze). Początkowo jedziemy asfaltem, ale gdy wjeżdżamy w las moim achom.... i echom.... nie ma końca. Pięknie!!!! Jurek pognał, a ja usiłuję zrobić fotkę w biegu.
PK9 znajduje się w pobliżu Jeziora Niesłysz (muszę jeszcze sprawdzić nazwę). Według statystyki Jurka błądzimy 1,9 km :) Nareszcie jest. Odbijamy kartę startową wspólnie z innymi rowerzystami, rysujemy na mapie dalsze PK i wysyłamy sms-a z numerem punktu kontrolnego. Dzięki temu nasze zmagania można śledzić na żywo na stronie Grassora :)
Jedziemy wzdłuż brzegu jeziora. Moich zachwytów nad urodą miejsca, w którym się znajdujemy jest ciąg dalszy. Jest pięknie, przepięknie!!!
Oddalamy się od jeziora. Jest.....
Bez błądzenia odnajdujemy PK11 (skrzyżowanie dróg, drzewo 3 m na wschód). Jadąc do tego punktu mijamy Marcina - znajomego z Jaszczura :) Gdy rysujemy kolejne PK na mapie przyjeżdżają rowerzyści.
Cały czas kierujemy się na południe. Kolejny punkt to PK2 (jaz kominowy, drzewo na wprost droga 200 m na wschód).
Jedziemy cały czas przez las. zaczyna padać. Czyżby miały się sprawdzić prognozy? Krople są grube, a nawet grubaśne. Zatrzymuję się i zakładam kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. To był błąd. Za moment przestaje padać, a ja paruję pod nieprzewiewnym ubrankiem, Kolejny minus to nawierzchnia - piaszczysta droga, którą jedziemy zamienia się w mokrą piaszczystą drogę. Mokry piach oblepia łańcuch, napęd, ramy, jest wszędzie. W biegu rozpinam kurtkę, a gdy Jurek na moment zatrzymuje się aby spojrzeć na mapę, zdejmuję ją i szybko chowam do plecaka. Ufff, zostały tylko spodnie :)
Jedziemy przez Gryzyński Park Krajobrazowy. Dojeżdżamy do trzech rowerzystów - znajomych Jurka. Chłopaki również jadą na PK2. Jedziemy z nimi przez moment. Rozdzielamy się za ośrodkiem wypoczynkowym. W międzyczasie udaje mi się zdjąć spodnie przeciwdeszczowe, ale na schowanie ich do plecaka nie mam już czasu. Jadę przyciskając spodnie do rączki kierownicy :) Cały czas jedziemy przez las. Mijamy jeziora. Odnalezienie PK2 nie przychodzi nam łatwo. Błądzimy około 1,3 km. Jedziemy przecinkami, uważając aby nie odbić zbyt daleko od jezior, stawów. Wreszcie wjeżdżamy na przepust między stawami.
Jest jaz, jest droga, jest drzewo, ale PK9 nie ma. Dojeżdża trzech znajomych Jurka. Wspólnie oglądamy drzewo, na którym pozostały tylko resztki sznurka, na którym zawieszony był perforator. Wkrótce zagadka się wyjaśnia. Podjeżdża terenowe auto, wysiada dwóch mężczyzn i niemalże dokonują zatrzymania obywatelskiego. Wręcz krzyczą na nas jakim prawem weszliśmy na ich prywatny teren. Tłumaczymy całą sytuację i już w pokojowej atmosferze opuszczamy nieprzyjazny obszar.
Kierujemy się na wschód. Dojeżdżamy polnymi drogami do miejscowości Międzylesie. Jadąc podziwiam naszych kompanów. Droga jest bardzo piaszczysta, a oni jadą na trekingowych rowerach i cienkich oponach. Cóż - zawodowcy :) Jest coś jeszcze - mimo, że jestem najlżejsza w tym towarzystwie, trochę posapuję wjeżdżając po TAKIM piachu pod górę, a Oni NIC! Gdy żartuję, jak to możliwe, Oni mówią, że już nie mają siły posapywać :) Fajni są Ci rowerzyści :) Polna droga się kończy i jedziemy niewielki odcinek asfaltem. My zjeżdżamy z asfaltu w polną drogę, a nasi trzej znajomi dalej jadą asfaltem. Naszym kolejnym celem jest PK8 (jaz, zachodnia strona kanału, drzewo 5 m na S, brak przejazdu). Gdy dojeżdżamy do PK8 są już tam nasi trzej kompani. Byli szybsi :)
Jurek zarządza, że musimy coś zjeść. Na szybko wyjmuję z plecaka kanapkę i banana. Jak szef wydaje polecenie - jeść, to trzeba jeść :) Jeszcze przez moment jedziemy przez las i wyjeżdżamy na asfalt. Po naszych kompanach nie ma śladu....
Po wyjeździe na asfalt zerujemy liczniki i odmierzamy odległość. Za niedługo musimy odbić w leśną drogę po lewej stronie asfaltówki. Jedziemy do PK5 (elektrownia syfonowa, brzoza 10 m na SW, możliwe przejście dołem). Mijamy jedną leśną drogę, drugą leśną drogę, jedziemy dalej i zawracamy. To była ta druga droga.... Ujechaliśmy niewielki odcinek, na szczęście :) Jurek zauważa, że nie ma powietrza w przednim kole. Gdy dojeżdżamy do leśnej drogi, Jurek na resztkach powietrza, mijają nas trzej kompani. Droga jest fajna, to dojazd przeciwpożarowy, nie ma piachu, jest twardo, idealnie pod rower :) Ponownie spotykamy naszych trzech rowerowych towarzyszy. Oni pomykają, a my zostajemy. Jurek zmienia dętkę, ja jem batona, a komary mają prawdziwą ucztę - do wyboru - moja krew, lub krew Jurka. Są ich całe watahy. Nareszcie dętka założona i ....kiszka. Nie idzie powietrze :( Obydwoje sprawdzamy dętkę, wydaje się, że jest ok, ale dlaczego nie idzie powietrze po założeniu opony, może za wcześnie Jurek zrezygnował z pompowania? Ląduje łatka na starej dętce, ja dalej szukam dziury w dobrej dętce, a komary gryzą jak szalone :) Gdy Jurek kończy łatanie, zakładam obsłuchaną i opatrzoną dętkę na obręcz, powinno być ok. Tym razem Jurek tak szybko nie rezygnuje z pompowania i powietrze idzie! Nareszcie! Żegnajcie komary!!!!
Według statystyki Jurka szukając PK5 błądzimy po lesie 1,1 km. To błądzenie jest całkiem przyjemne. Gdy odnajdujemy PK5 po raz kolejny nie mogę powstrzymać się od achów i echów. Jakież urokliwe i nietypowe miejsce!
Chwalę budowniczego trasy, jego pomysłowość, dziwię się, jak znalazł w lesie takie nietypowe miejsce - elektrownię syfonową. A Jurek krótko - "Jak znalazł takie miejsce, z mapy o skali 1:100 000". I tak czar prysł :) Męski analityczny umysł wziął górę nad liryczno - euforycznym kobiecym postrzeganiem rzeczywistości :)))
Dalej konsekwentnie kierujemy się na południe. Przed nami przeprawa przez Odrę i PK26 (szczyt górki).
Wyjeżdżamy z lasu na drogę główną. Chwila odpoczynku na asfalcie. My odpoczywając nie jedziemy, my pomykamy :) Jurek zarządza krótkie zmiany. Jak zmiany, to zmiany, ale jemu trudno jest dogodzić. Krzyczy, że za ostro. Za ostro?! Może za dynamicznie? Zwalniam, niech mu będzie. Zmiany są delikatne, ale i tak pomykamy z prędkością 27-31 km/h :) Jedziemy w kierunku Nietkowic. To w okolicach tej miejscowości będziemy przeprawiać się przez Odrę. Odbijamy w szutrową drogę. Robi się coraz ciekawiej - droga zamienia się w łąkę. Jest urokliwie. Chcę zrobić w biegu zdjęcie Jurkowi, nie udaje się - fotka jest niewyraźna. Jurek odjeżdża, a ja zdejmuję na zdjęciu naszą dróżkę.
Zbliżamy się do mostu kolejowego. Właśnie przez ten most przeprawimy się na drugą stronę Odry. Z daleka most wygląda.... ach, ech.... znowu się zaczyna :)))))
Daniel na odprawie uprzedzał, że na moście czekają na nas niespodzianki - ubytki stopni. Dziury bywają pokaźne i dlatego nie decydujemy się na jazdę wąska kładką, tylko prowadzimy rowery.
A Odra z mostu wygląda tak....
Polnymi drogami dojeżdżamy do Lasek. Co tu pisać - śliczna, malownicza miejscowość. Z Lasek namierzamy PK26. Szukamy rozwidlenia dróg na wysokości przejazdu kolejowego. Wjeżdżamy w las. Nie jest łatwo...
Oj, naszukamy my się tego punktu. Leśną drogą dojeżdżamy do przecinki, odbijamy w lewo, jedziemy dalej, spotykamy naszych trzech kompanów. Oni również szukają PK26. Wracamy do przecinki skręcamy w prawo, jedziemy pod górę, może to tu....?
Niestety to nie ta górka. Wracamy. Droga jest bardzo piaszczysta. Dobrze, że jedziemy z górki.... Chłopaki nie dają za wygraną. Zjechaliśmy i ponownie pod górę, około 1800 m. Namierzamy i nic. Jest góra, ale nie ta. Wracamy do wsi. Zjeżdżamy na wysokość przejazdu kolejowego. Namierzamy po raz kolejny rozwidlenie dróg. Udaje się! po 5,6 km błądzenia odnajdujemy PK26. O godz. 20.52 wysyłam sms-a.... Zaczyna zmierzchać, a co gorsze padać. Jedziemy w piątkę. Zjeżdżamy pod daszek - paśnik i zakładamy kurtki i długie spodnie. Na szczęście tym razem rezygnuję ze spodni przeciwdeszczowych. Deszcz ustaje, a my jedziemy dalej. Nasi towarzysze zostają, jeden z nich łapie gumę. Jak pech, to pech, a tak fajnie byłoby jechać nocą w większej grupie.
Kierujemy się na PK24 (szczyt góry, najbliższe drzewo na południe). Jedziemy lasem. Robi się szaro. Praktycznie nie błądzimy.Wydaje mi się, że do PK24 dojeżdżamy szybko, a jednak sms-a wysyłam dopiero o godz. 22.14. Zaczynam odliczać godziny do wschodu słońca... Dostaję kurzej ślepoty, nie pomaga czołówka i lampka przy rowerze. Jest ciemno :) ale daję radę :)
Wyjeżdżamy na asfalt. Rezygnujemy z PK po tej stronie Odry. Kierujemy się na północ, na PK10 (koniec przecinki, brzoza obok słupka). W Krośnie Odrzańskim przejeżdżamy przez Odrę. Jedziemy w kierunku Łochowic. W pewnym momencie czuję, że nabieram prędkości, jadę lekko w dół i z całym impetem wjeżdżam na jakieś nierówności. Piszczę, jak to kobieta :) Jurek jedzie z przodu, odwraca się i pyta, czy usnęłam :) Zastanawiam się, czy pisk dla mężczyzny jest tożsamy ze snem. Odbijamy w boczną asfaltową drogę i koło ośrodka wypoczynkowego nad Jeziorem Łochowickim wjeżdżamy w leśna drogę. Ciemno, droga zamienia się w drożynę porośnięta wysoką trawą. Jurek lepiej radzi sobie w trudnych nocnych warunkach, jego tylne rowerowe światełko oddala się coraz bardziej.... Jadę najszybciej, jak mogę i potrafię. Na jakiejś wyrwie w drodze po raz pierwszy ląduję z roweru. Błądzimy. Szukamy drogi prowadzącej do tej właściwej przecinki. Trzy razy dojeżdżamy do tego samego miejsca, które wydaje się tą przecinką, ale w ciemnościach nie widać tafli wody, a PK10 znajduje się w pobliżu jeziora. Podziwiam Jurka, że on coś jeszcze widzi w tej ciemnicy w lesie. Zauważamy przed nami światełko. Podjeżdżamy bliżej. To Marcin. Wspólnie udaje się nam odnaleźć PK10. Jest godz. 00.18. Błądziliśmy 4,3 km. Wracamy tą samą leśną drogą w rejon ośrodka wypoczynkowego. Jurek jest mistrzem nawigacji. Zachodzę w głowę, jak on to zrobił w jaki sposób udało mu się trafić na tą samą drogę.
Wyjeżdżamy na asfalt. Jazda po takiej nawierzchni jest odpoczynkiem i relaksem po błądzeniu w lesie. Kierujemy się na PK18 (skraj łąki, podwójna sosna). Zanim dojedziemy do punktu kontrolnego zatrzymujemy się na posiłek regeneracyjny - ja kanapka + banan, Jurek śmietana + banan. Nie pamiętam dokładnie nazwy miejscowości, być może zatrzymaliśmy się w Lubogoszczy. Rozsiedliśmy się na schodkach przy jakimś urzędzie. Zmieniliśmy też ubranka rowerowe - ja zmieniłam kurtkę przeciwdeszczowa na rowerową, a Jurek koszulki. Jurek to prawdziwy umysł analityczny - pomyślał o zmianie koszulek, a ja, owszem wzięłam na zmianę - trzy kurtki i spodenki, natomiast koszulek - zero. Ruszamy po dłuższym odpoczynku. Z asfaltu wjeżdżamy w las. Droga jest bardzo piaszczysta. Po raz drugi ląduję z roweru - dobrze, że w piach. PK 18 odnajdujemy bez większego błądzenia. O godz. 02.10 wysyłamy sms-a do bazy. Kolejny punkt zaliczony :) PK18 był naszym ostatnim punktem najbardziej wysuniętym na południe. Po jego zaliczeniu kierujemy się na północ, w stronę bazy. Naszym celem jest PK20 (narożnik łąki, gruba sosna na SE).
Jedziemy lasem. Jurek mówi, że zaraz wyjedziemy na asfalt i owszem za niedługo wyjeżdżamy, ale na bruk. Jak ja lubię bruk ;) Z niecierpliwością odliczam godziny do świtu. Kurza ślepota nie chce mnie opuścić. Noc, ciemności, las, czy można chcieć czegoś więcej :))) Jedziemy znowu przez las. Jest łąka. Szukamy sosny, ale zbyt chaotycznie. Według wskazań mapy to tu - są sosny i to nie jedna, ale nie ma lampionu... Jedziemy dalej. Kolejna łąka. Są sosny, ale tym razem nie zgadza się ich położenie. Jedziemy dalej i wracamy do pierwszej łąki. Tym razem przykładamy się do szukania punktu kontrolnego. Jest!!! Eureka!!! Zawsze tu był, a my gnaliśmy przez inne łąki :))) Jest godz.03.27. Powinno już świtać. Niestety niebo jest zachmurzone i przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać na wykrzyczenie słów - "Jasność, widzę jasność!!!" (a może to było odwrotnie - "Ciemność, widzę ciemność!!!" - należałoby zapytać J. Sztura).
Kierujemy się na PK12 (szczyt góry przy przecince, uwaga las od pola ogrodzony, przejście przez płot po zwalonym drzewie). Las i las, nie ma końca, podobnie jak szarość przed oczyma. Zaczyna mnie dopadać senny kryzys. Ledwo pedałuję po leśnych ścieżkach. Jurek jest hen, hen, a ja jak ten maruder. Dopadło mnie znużenie. Najeździmy my się po lesie zanim wyjedziemy na asfalt. Podobno nie liczy się jak się zaczyna, tylko jak się kończy, a ja końcówkę, tj. wyjazd z lasu miałam szybką jak błyskawica i głośną jak grzmot pioruna w damskim wydaniu. Wjeżdżamy do miejscowości, której nazwy nie pamiętam, drogą prowadzącą w dół i przechodzącą z szutru w bruk. Jurek pomknął, a ja nie chcąc go dalej spowalniać - też mknę. Wjeżdżam na bruk i konsternacja - hamować, czy nie, cokolwiek zrobię może być szlif. Udaje mi się zjechać bezkolizyjnie, ale z przeraźliwym piskiem, a co tam, przecież jestem kobietą :) Szaleńczy zjazd rozbudza mnie na chwilę, ale dosłownie tylko na chwilę. Jedziemy asfaltem. Mijamy większą miejscowość, może Budachów. Zatrzymujemy się na przystanku autobusowym. Ja śpię na jawie, ależ dopadł mnie senny kryzys. Dobrze, że już jest widno, bardzo widno. Asfaltem dojeżdżamy do Dobrosułowa. Stąd tylko około jednego centymetra na mapie i jest nasz PK12. Wyjeżdżamy za miejscowość. Droga jest szutrowa, prowadzi przez pola. Zostawiamy rowery w polu ukryte za kępą krzewów i ruszamy do lasu. Szukamy ogrodzenia i przecinki. Idziemy wzdłuż ogrodzenia. Wydaje się solidne, druciane :) Odnajdujemy zwalone drzewo. Przechodzić przez ogrodzenie w ten sposób, gramolić się na drzewo? Jurek już się skłaniał ku takiemu rozwiązaniu, ale.... Kilka metrów dalej była dziura w siatce. Ja ją odkryłam! :) Odnajdujemy drzewo, na którym kiedyś był zawieszony lampion. Wpisujemy numery namalowane na drzewie i robimy fotkę dla uwiarygodnienia zaliczenia punktu kontrolnego. Sms-a wysyłamy o godz. 05.19. Kolejny punkt zaliczony. Super, tym bardzie, że mój senny kryzys jakby trochę złagodniał :)
Kolejny cel to PK4 (przepust, dwa drzewa na 30 m na zachód, na południowym brzegu). Dojazd i odnalezienie tego punktu zajmuje nam godzinę. Sms-a do bazy wysyłamy o godz. 06.18. Jedziemy dalej na północ, do PK3 (nasyp autostrady, skarpa na górze). Dużo jedziemy asfaltem. Powinno być dobrze, a jest sennie. Po raz drugi dopadł mnie senny kryzys ze zdwojoną siłą. Jadę i śpię. Walczę ze sobą, aby nie zamykać na dłużej powiek. Spać, spać, spać.... Jadę grzecznie za Jurkiem i co chwila pytam go, czy nie chce mu się spać. On już jest po kryzysie sennym, jedzie, jakby miał motorek w nogach. Ja marzę o pepsi. Jak byłoby fajnie zaaplikować sobie porcyjkę kofeiny :) Wjeżdżamy w las. Jurek proponuje abym została, a on odbije nasze karty startowe. Zgadzam się. Chcę się tylko na chwilę położyć na trawie obok rowerów, zamknąć oczy i .... spać.
Jurek odchodzi, a ja walczę z komarami. O jakimkolwiek polegiwaniu nie ma mowy, gryzą jak szalone. Chodzę, oganiam komary, jem kanapkę i wafelka. Podziałało. Kryzys senny ustąpił na dobre. Może to zasługa komarów lub kanapki :) Jest godz. 07.38. Naradzamy się, czy jedziemy prosto na PK6 - i zaliczamy odcinek specjalny, czy przed OS walczymy jeszcze o PK1. Podejmujemy decyzję - jedziemy na PK1, a następnie walczymy na OS.
Jestem już całkiem rozbudzona, po kryzysie nie ma śladu. Nie żałujemy decyzji. Droga do PK1 jest bardzo malownicza, chociaż brukowa :)
PK1 znajduje się w Łagowskim Parku Krajobrazowym, nieopodal góry Bukowiec. Jest pięknie, malowniczo, cudownie. Z łatwością odnajdujemy punkt o godz. 08.35. To nasz ostatni PK w terenie, pozostał tylko PK6, który jest początkiem i końcem OS.
Z całą stanowczością mogę powiedzieć, ba WYKRZYCZEĆ - nie lubię bruku!!!!! Praktycznie cały odcinek od PK1 do PK6 był brukowany, tylko kawałeczek jechaliśmy asfaltem. Czy już pisałam, że nie lubię bruku?!
PK6 znajdował się przed wejściem do bunkrów. Dotarcie do niego, po BRUKU, zajęło nam godzinę. Sms-a do bazy wysłaliśmy o godz. 09.38
Odcinek specjalny - klaustrofobiczny. Trzy piętra w dół po schodach, a ciasnota taka, że rower ledwo mieścił się na klatce. Wymiękłam - nie miałam siły dźwigać roweru, tylko dzięki pomocy Jurka zeszliśmy ze Scottem na dół. Ciemność, korytarze i ubytki w "podłodze", tak wyglądała OS-owa rzeczywistość. Całkiem fajne przeżycie i doświadczenie :) Nie zaliczyliśmy tylko jednego punktu ukrytego gdzieś wysoko. A jakie mieliśmy wyjście :) Jurek praktycznie sam wytaskał mój rower trzy piętra w górę i kiszka - drzwi zamknięte na wielką kłódkę zawieszoną na grubym łańcuchu. Co robić - wracać trzy piętra w dół z rowerem w garści i wyjść wejściem, czy narobić hałasu wołając pomocy?! Na szczęście pojawił się pan z kluczem....ufff, nie trzeba taskać roweru.
Powrót do bazy to realizacja ekstremalnego wariantu wspinaczkowo - siłowego po nasypie nieczynnej linii kolejowej i brodzenie po wysokiej trawie. Wszystko tylko nie bruk!!!! :)
Do bazy dotarliśmy o godz. 11.50. Zdobyliśmy z Jurkiem 15 punktów kontrolnych i w ostatecznej klasyfikacji zajęliśmy 11 miejsce.
To była piękna przygoda w urokliwych okolicznościach przyrody :)
Poznałam niesamowitych ludzi, dla których rower jest sposobem na życie - pasją i wielką przygodą. Dziękuję Jurkowi za to, że zgodził się zabrać ze sobą "ogona" czyli mnie - amatora i nowicjusza. Dziękuje Krzysiowi Wiktorowskiemu za wzmiankę o Jurku i o mnie w relacji z maratomu. Cieszę się, że w swojej relacji wykorzystał moją fotkę.
Jeśli los nie spłata mi figla za rok ponownie wystartuję w Grassorze. Już nie mogę się doczekać :)))
Statystyki:
-czas na rowerze - 15,27 h
-czas trasy - 23,40 h
Kolejność zaliczanych PK:
PK9, godz.13.04,
PK11 godz. 14.34,
PK2 godz.16.00,
PK8 godz.17.07,
PK5 godz.18.25,
PK26 godz.20.52,
PK24 godz. 22.14,
PK10 godz. 00:18,
PK18 godz.02.10,
PK20 godz.03.27,
PK12 godz.05.19,
PK4 godz.06.18,
PK3 godz.07.38,
PK1 godz. 08.35,
PK6 godz.09.38
OS godz.11.06
Meta godz.11.50
Kategoria Maratony
Przed Grassorem
Mój rowerowy kalendarz w 2014r. zdominowały maratony na orientację. Być może to za mocno i za dużo powiedziane, nie mniej jednak to trzeci maraton i mam nadzieję nie ostatni, bo do końca roku pozostało jeszcze sześć miesięcy :)
Bezsenna noc staje się u mnie standardem przed wyjazdem. Rano szybka toaleta, kanapki na drogę i o godz.5.30 wyruszam w trasę. Mam do pokonania ponad 600 km. Pierwszy przystanek robię w Żyrardowie przed dworcem kolejowym.
Właśnie w Żyrardowie umówiłam się z kolegą - Krzysztofem. Jedziemy razem na maraton. Podróż przebiega bardzo przyjemnie - gadamy o rowerach, wyjazdach z sakwami, maratonach :)
w Lubrzy jesteśmy przed godz.14.00. Do otwarcia bazy pozostała godzina. Proponuję wycieczkę do Świebodzina. Bardzo urokliwe miasteczko.
Około godz.15.00 wracamy do Lubrzy. Baza mieści się w Zespole Szkół Samorządowych.
Są juz pierwsi uczestnicy. Wkrótce pojawia się Daniel - sędzia główny. Zajmujemy miejsca noclegowe na sali gimnastycznej :) Ja wybieram kącik z półeczką :)
Około godz. 19.00 przyjeżdża Jurek. Jak miło go znowu widzieć. Pojawia się coraz więcej uczestników. Wszyscy się znają. Witają się bardzo serdecznie. Ja również witam się z nowo przybyłymi. Atmosfera jest niesamowita - wszyscy tworzą jedną rowerową rodzinę :) Idziemy z Jurkiem na space. Rozmawiamy o jutrzejszym starcie. Po powrocie rejestrujemy się w biurze maratonu. Odbieramy numery startowe - Jurek -307, ja - 306.
Przygotowujemy rowery.
Jemy razem kolację :) Przynosimy na salę gimnastyczną do mego kącika ławkę, która służy nam za stół i krzesła, takie dwa w jednym.
Na sali robi się coraz gwarniej. Jurek śpi w swoim samochodzie. Ja również zabieram matę oraz śpiwór i lokuję się w ciemnym kąciku na korytarzu. Tym razem usypiam bez problemu, może daje o sobie znać zmęczenie po podróży, a może to efekt spożytego izotonika do kolacji ;)
Kategoria Maratony
Jaszczur - historia prawdziwa :)
-
Aktywność Jazda na rowerze
A tak było od początku....
9 maja 2014 r.
Zbliża się godz. 17.00, pora jechać. Jutro stanę na starcie Jaszczura. Tym razem jadę sama do Mielnika nad Bugiem. Rower ładuję do bagażnika, do środka auta. O Jaszczurze po raz pierwszy usłyszałam od Jurka przed Rudawską Wyrypą. Zajrzałam na stronę maratonu, poczytałam, obejrzałam filmową relację i... Jadę! Przecież nie chodzi o zdobycie pucharu. Chcę poczuć tą atmosferę i przekonać się na własnej skórze, czy rzeczywiście ten maraton jest taki wyjątkowy, jak o nim mówią i piszą. Na liście startowej oprócz mnie jest kilka osób, które wybrały, jak ja TN50 - trasę niepieszą 50 km. Może nie będzie źle.
Jurek tym razem zmierzy się z dystansem 50 km jako piechur. W trasie odbieram kolejny telefon od niego i jego ekipy - Grzegorza i Roberta. Informują, że utknęli w Bydgoszczy i będą w Mielniku około godz. 22.00. No cóż...Zajmę nam dobre miejsce noclegowe na sali gimnastycznej i poczekam na chłopaków.
Droga do Mielnika przebiega spokojnie. Jest późne piątkowe popołudnie i ruch na trasie jest umiarkowany. Przed Siemiatyczami odbijam na Mielnik i już zaczyna mi się podobać! Piękne tereny, dużo lasów, morze zieleni. Jadę powoli, bo i po co się spieszyć. Cieszę się każdym mijanym widokiem. Jest pięknie! Pogoda dopisuje.
Do Mielnika docieram kilka minut przed godz. 19.00. Baza mieści się w Zespole Szkół przy ul. Brzeskiej. Urokliwe miejsce. Przed budynkiem stoją tylko dwa auta. Ogarnia mnie zdziwienie. Jak na razie jestem tylko ja i trzech piechurów. Pani pracująca na portierni jest bardzo miła, zaprasza mnie do środka. Mówi, że nasz kierownik już jest, przygotował salę na nasz przyjazd - ustawił stoły, kosze na śmieci :) a teraz pojechał na sprawdzenie tras. Pani proponuje mi herbatę i zgadza się na wprowadzenie roweru do środka. Rozmawiamy dłuższą chwilę. Zachwalam mielnickie klimaty.
Zajmuję miejsce na sali gimnastycznej. Zamieniam słowo z sąsiadem - piechurem na TP 50. Idę w miasto na rozpoznanie terenu :) Dzwonię też do Jurka z informacją, że dotarłam na miejsce. Jurek przewiduje, że oni dojadą za godzinę.
Gdy wracam ze spaceru w bazie jest już nasz kierownik - Malo. Rozpakowuję matę, śpiwór i przebieram się w ciuchy do spania - koszulkę i leginsy.
Jurek i chłopaki jeszcze nie dojechali. Idę pogadać z Malo. Długie włosy spięte gumką, t-shirt, a na nim szeroka koszula w kratę, spodnie długie bojówki, a całość dopełniają wielkie papucie w kratkę. Oto nasz kierownik! Po pierwszym zamienionym zdaniu wiem, że to wyjątkowa osoba. Ma charyzmę. Fajny gość. Rozmawiamy swobodnie, jakbyśmy się znali od lat, a przecież widzimy się pierwszy raz. Dzielę się z nim swoimi obawami - jestem jak na razie jedynym rowerzystą. Zaglądamy wspólnie do jego listy. Opłatę startową uiścił jeszcze Marcin, więc jest szansa, że będzie nas dwoje.
Sala powoli się zapełnia. Przyjeżdżają znajomi piechurzy Malo, między innymi Ania z mężem Jarkiem i synem:) Jurek z ekipą także docierają. Super!
Przed jutrzejszym startem proszę chłopaków o dodatkową lekcję nawigacji. Chodzę z Jurkiem po sali gimnastycznej. Linie są drogami, a ja określam ich położenie i kierunek w jakim biegną. Grzegorz i Robert włączają się do lekcji. Tłumacza mi co to jest i jak zorientować mapę. Chłopaki mają radość, co raz robią sobie ze mnie żarty. Zbliża się godz. 23.00. Kładziemy się spać. Przy stole siedzi pozostała ekipa z Malo. Chętnie dołączyłabym do nich, ale skoro "moja paczka" idzie spać, to ja też.
10 maja 2014 r.
Budzę sie o godz. 6.00. Pada deszcz. Leżę w śpiworze. Wstaję dopiero o godz. 6.30, gdy dzwoni budzik Jurka. Wprawdzie odprawa TN50 jest dopiero o godz. 8.00, ale aby zyskać na czasie od razu zakładam rowerowe ubranie. Robię kanapki - jedną zjadam na śniadanie, drugą pakuję do plecaka, a dwie pozostałe pozostawiam w bazie na obiad po powrocie.
Piechurzy maja odprawę. Jurek startuje o godz. 7.25. Robert i Grzegorz startują przed nim. Start jest interwałowy. Podchodzę z Jurkiem do Malo, gdy odbiera mapę. Jak się później okaże ja dostanę taką samą. Rowerem trasą pieszą. Fajnie. Skąd ja to znam.
Mapa jest inna od znanych mi z wcześniejszych maratonów. Składa się z czterech części, które należy odpowiednio do siebie dopasować i... północ niekoniecznie jest u góry mapy. Na poszczególnych częściach są zaznaczone PK - punkty kontrolne. Na mapie są ich opisy. Są także wolne pola, w które należy odpowiednio wpasować prostokąty z PK - A, B, C, D, E, F, G. Jest jeszcze coś. W terenie są punkty stowarzyszone, tzn. fałszywe PK. Wszystkich PK wraz z cyfrowymi jest 33.
Jurek miał rację. Ten rajd to wyższy stopień nawigacyjnego wtajemniczenia. Żartuję, że osiągnę maga sukces jeśli odnajdę jeden lub dwa PK. Jurek startuje. Zamierza zebrać wszystkie PK. Życzę mu powodzenia.
Przed godz. 8.00 na sali pojawia się KTOŚ w rowerowym kasku. A jednak! Cieszę się, że jest nas dwoje. Po odprawie Malo pyta, czy startujemy w zespole. Uśmiecham się nieśmiało do kolegi... Mam jeszcze asa w rękawie :) Podobno mam ładną barwę głosu, więc może, gdy go o to zapytam.... Kolega zgadza się! Hura, hura, hura!!!! Ma na imię Marcin. Mówi, że jeździ najczęściej samotnie, ale tym razem.... :))))
Ustalamy reguły. Startujemy razem, lecz bierzemy dwie karty startowe i jeśli nie będę dawać rady (czytaj nadążać za nim) rozstajemy się i jedziemy osobno. Reasumując: Kobieto - dajesz radę to jedziesz, słabniesz - odpadasz. Na pokonanie trasy mamy 9 godzin plus dwie godziny spóźnienia.
Wystartowaliśmy. Przestało padać, ale jest pochmurnie. Pierwszy PK leży na wschód od bazy. Na kartę startową należy wpisać barwę podłoża. Po przejechaniu około 600 m drogą główną skręcamy w drogę polną. Piaszczyste podłoże zamienia się w coś lepkiego o jasno szarej barwie. Glina?! Niestety to nie glina. Gorzej!!! Droga prowadzi do wyrobiska kredy. Tam w dole jest nasz PK1. Wpisujemy barwę szarą jako barwę podłoża. Rower i buty są w szarej, gęstej mazi. Zgroza! Jadę, a ta maź rozbryzguje się na rower i na mnie. Pięknie! Buty ważą tonę.
Dojeżdżamy do drogi asfaltowej. Nareszcie! Zaraz po wjeździe na asfalt odbijamy w polną drogę. Kierujemy się do lasu. Tu odnajdujemy PK2 - lampion. Wpisujemy kod z lampionu i godzinę. Idzie sprawnie. Wracamy na asfalt. Przy drodze asfaltowej, w polu, w kępie krzaczorów jest PK3 - lampion. Odnajdujemy go bardzo szybko. Rowery zostawiamy przy drodze i sprintem startujemy do PK. Udało się bez pudła. Brodzimy po kolana w młodym zbożu. Jest po deszczu. Jest mokro. Zaletą brodzenia okazało się umycie butów z ohydnej mazi. Buty umyte i przy okazji przemoczone. A co tam i tak jest fajnie! A to dopiero początek :)
Namierzamy się na PK8. Na mapie jest on jakoś dziwnie zaznaczony... Niby na drugiej części mapy, ale strzałka wskazuje na część, którą jedziemy. z opisu wynika, że mamy odnaleźć budynek i wpisać na kartę startową napis nad drzwiami. Skręcamy w las. O co chodzi, czy szukamy leśniczówki. Jedziemy, pchamy rowery i w końcu je zostawiamy. Szukamy PK. Pudło. Nie znajdujemy. Po dłuższych poszukiwaniach rezygnujemy. Wracamy na asfalt. Jadąc mijamy Roberta - piechura z mojej paczki. Pytamy go o PK8. Okazuje się, że na ich odprawie Malo wyjaśnił, że ten punkt jest na drugiej części mapy z PK7,9,10. Szkoda, że u nas zapomniał o tym powiedzieć :)
Kolejny PK odnajdujemy w lesie. Niespodzianka! My jedziemy do PK4, a Jurek z niego wraca. Jak miło spotkać na trasie swojaka. Będziemy się mijali jeszcze kilkakrotnie.
PK5 jest także w lesie, na wzniesieniu. Odnajdujemy go po dwukrotnym namierzeniu. Chodzimy po lesie. Nareszcie jest. Wpisujemy kredka kod lampionu i dalej w drogę. Do PK6 dzieli nas niewielka odległość. Trochę błądzimy w lesie, ale w końcu się udaje. Tym razem na kartę startową mamy wpisać ilość krzyży. Są dwa. Wpisujemy i jedziemy dalej, do pustej kratki. Uzgadniamy, że to rysunek B. PK znajduje się w lesie w jednym z kilku dołków. Tu po raz pierwszy natrafiamy na punkty stowarzyszone. Na szczęście punkt stowarzyszony - lampion, znajduje się na wzniesieniu, więc chyba dobrze wpisaliśmy kod z lampionu zawieszonego na drzewie rosnącym w dołku :)
Jedziemy do PK7. Kolejny leśny PK. Chodzimy między choinkami i... jest! I nareszcie nasz pechowy PK8. Po prostu piękności! To śliczna, urokliwa, malownicza cerkiew w błękitnym kolorze. Napis nad drzwiami jest po rosyjsku. Jakoś mi się udaje przekopiować bukwy :) ależ zabawa! Acha, tu po raz kolejny spotykamy Jurka, acha, a za cerkwią kończy się nasze państwo :)
Kolejny PK to wolna kratka. Ustalamy, że to litera D. Mamy wpisać azymut i odległość od wieży. Z drogi asfaltowej, którą jedziemy skręcamy w polną. Szorujemy przez łąkę. Odnajdujemy skrzyżowanie polnych dróg. To skrzyżowanie to nic innego, jak wygniecenia śladów kół na polach :) Zauważam przed nami ambonę myśliwską. Uznajemy, że to jest wieża. Wpisujemy azymut i mierzymy odległość. Mijamy piechurów, a wśród nich Jurka :)
Do PK9 jedziemy polnymi drogami. Błoto, że aż strach. Kałuża na kałuży. Marcin odmierza odległość. Lecimy sprintem w łąkę, Gdzieś tu powinien być PK9. Szukamy, szukamy... Nie ma... Jedziemy dalej. Marcin pyta, czy wracamy. Mówię czemu nie. Namierzamy się po raz drugi i VICTORIA! PK9 zaliczony! Przed PK10 czeka nas pusta kratka. To litera A. Cel łatwy. Leży w centrum miejscowości - to wzór narożny budynku. Dom znajduje się na granicy drogi asfaltowej z polną. Fajnie wygląda. Jedziemy do PK10. To kolejny lampion wśród pól. Jego odnalezienie łatwo poszło. PK11 leży przy drodze polnej biegnącej wzdłuż lasu. Wpisujemy kod z pierwszego mijanego lampionu. Jedziemy dalej i... Niespodzianka. Kolejny lampion, ale to fałszywka - punkt stowarzyszony.
Zaczyna padać deszcz. Wjeżdżamy do miejscowości Anusin. Tu znajduje się nasz kolejny cel - PK12. Naszym zadaniem jest przekopiowanie rysunku krzyża nad drzwiami. Cudowna, piękna, przepiękna cerkiew! Cudem udaje mi się zrobić fotkę. To zaledwie druga fotka. Marcin tak goni, że w biegu wyjmuję aparat z bocznej kieszonki na ramieniu plecaka. Udało się! Jest fotka, jest zaliczony PK12 i przestało padać. Jedziemy drogą asfaltową dosłownie kawałek i skręcamy w pole. Namierzamy PK13. Na polu mulda na muldzie. Marcin jedzie rowerem, a ja zostawiam Scotta i truchtam, bo chyba tu wrócimy? Gapa ze mnie, nie spojrzałam na mapę. Odnajdujemy lampion PK13 zawieszony na krzaczorach na środku pola i... Mam problem. Musimy jechać przed siebie, a mój rower jest hen z tyłu.... Gonię po rower, a do Marcina mówię, aby odpoczął chwilkę. On coś mi odpowiada, ale już go nie słyszę. Wracam zziajana, a Marcina nie ma.... Wołam "Marcin!!!!" i nic... Jadę wygniecionym śladem. Jest! Czeka na mnie przy drodze. Fajny z niego partner :)
Do PK14 jedziemy polną drogą wśród uprawnych pól i łąk. Zatrzymujemy sie przy lesie, przechodzimy przez krzaczory i odnajdujemy PK14 wśród pola. PK15 to kolejny leśny punkt. Wjeżdżamy do lasu. Szukamy krzyża. Po dwóch namierzeniach odnajdujemy. Spisujemy napis z krzyża. PK16 leży w lesie nad bajorkiem, a może to jeziorko :) Wjeżdżamy w jedną drogę, drugą drogę, jedziemy dalej, zawracamy, skręcamy, jedziemy dalej, zawracamy.... Kluczymy i jest! Jesteśmy zdziwieni. Sami nie wiemy, jak trafiliśmy na PK16. Tu robię kolejną fotkę :)
Wyjeżdżamy z lasu. Jedziemy dalej polną, szutrową drogą.
Mijamy rozrzucone domy. Miejscowość nazywa się Borychowszczyzna. Szukamy kokard. Teraz mamy wpisać na kartę startową kolor kokard. Udało się! Jest kapliczka, są wielgachne kokardy w kolorze żółtym!
Namierzamy się na PK18. Według wskazań mapy znajduje się on na środku lasu. Wjeżdżamy do lasu. Na drodze błoto i kałuże po same pachy. Jadę, gonie Marcina. Pochwalę się - jazda w trudnym terenie idzie mi coraz lepiej. Jestem cała obłocona - twarz, kurtka, spodnie, plecak, buty. Oj, będę miała kąpiel i pranie. Błądzimy po lesie. Jedziemy przecinkami, to pchamy rowery na azymut. Robi sie coraz później. Niestety nie udaje się nam odnaleźć PK18. Odpuszczamy. Dopasowujemy wolna kratkę. to chyba litera G. Znowu nic. Czas ucieka. Podejmujemy decyzję - jedziemy w kierunku bazy. Kluczymy po leśnych drogach. Jedziemy na południe. W miarę sprawnie udaje się nam wyjechać z lasu na drogę asfaltową. Wracamy do bazy asfaltem. Nie czuję dużego zmęczenia. Siedzę na kole Marcinowi. Przecież nie będę się pchać przed kolegę, ale..... Na podjazdach przed Mielnikiem jestem trochę szybsza, może zachowałam więcej siły, a może po prostu lepiej się sprawdzam w jeździe pod górę. Mniej się męczę jadąc pod górę własnym tempem i dlatego na podjazdach nie potrafię się dostosować do tempa swego towarzysza. Na zjeździe on jest szybszy :)
Do bazy docieramy kilka minut po godz. 17.30. Zdajemy karty startowe. Ależ mamy radość! Spotykamy rodzinkę Marcina. Mój kolega się rozgadał, ja zresztą też. On chwali mnie, że dobrze jeżdżę, ja jego, że świetnie nawiguje. Rozmawiamy o startach w kolejnych maratonach i... Z pewnością się jeszcze w tym roku spotkamy :)
Myjemy rowery, choć trudno to nazwać myciem, to raczej opłukiwanie :) Marcin z rodziną idzie na kwaterę, a ja szoruję pod prysznic. Już podobna do ludzi idę na gorącą zupę - grochówkę. Jest pyszna. Przy stole rozmawiam z piechurami - Anią i jej mężem Jarkiem. Wymieniamy uwagi o trasie. Dosiadają się inni. Żartujemy. Rozmawiam z Malo. Pyta, czy zostanę do jutra na uroczyste zakończenie maratonu. Sama nie wiem. Czekam na Jurka. Chcę z nim porozmawiać, a potem zobaczę. Wraca Jurek. Mówi, że zrobił 74 km. Jest zmęczony, choć zupełnie tego po nim nie widać. Gadamy, gadamy i ...wracam do domu. Umawiam się z Malo, że moje trofea odbierze Jurek. Żegnam się ze wszystkimi.
To była świetna impreza. Ona ma swój klimat, swoją duszę. Jest bardzo kameralna. Wszystkich uczestników była zaledwie garstka. To pasjonaci, wyjątkowi ludzie, to Jaszczurowa Rodzinka. A ja teraz również do niej należę. Poznałam wspaniałych, wyjątkowych ludzi. Bardzo się z tego cieszę. I jeszcze coś. Nadążyłam za facetem, który nie traktował mnie jak kobietę, tylko jak partnera. Żadnej taryfy ulgowej. A obserwując jak nawiguje, słuchając wskazówek jak czytać mapę sporo się nauczyłam. Wielkie dzięki Marcinie!
W drodze do domu zastanawiałam się dokąd tak pędzę, czego szukam - wyprawy z sakwami, wycieczki, maratony i kto wie gdzie jeszcze mnie poniesie. Myślę, że szukam swego rowerowego miejsca na ziemi, rowerowego ja, rowerowej tożsamości, szukam tego prawdziwego czegoś. Klejnotu? Chyba tak. Nie zadowolę się, jak inni błyskotką. Błyskotka pięknie lśni w promieniach słońca, blasku księżyca, świetle gwiazd, czy płomieniach ognia, ale to tylko błyskotka - imitacja oryginału. Może zmieniać barwę i kształt, ale pozostanie na zawsze jedynie złudzeniem ideału. Jej blask za miesiąc, rok, dwa.... zgaśnie i pozostanie rozczarowanie. Dlatego pędzę i szukam tego prawdziwego czegoś. Ot i odezwała się moja filozoficzno - rowerowa dusza. Cała ja :)
A wkrótce kolejne wyzwanie!!! :)))
Kategoria Maratony
Jaszczur Wiara Wschodu
-
DST
72.94km
-
Teren
62.00km
-
Czas
04:51
-
VAVG
15.04km/h
-
VMAX
37.00km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Właśnie wróciłam z maratonu na orientację Jaszczur - Wiara Wschodu. Pognało mnie do Mielnika nad Bugiem. Tym razem jechałam w parze z Marcinem.
Jednym z zadań było odczytanie tekstu nad drzwiami tego budynku.
A tu naszym zadaniem było narysowanie krzyża znajdującego się nad drzwiami.
Tak wyglądały punkty kontrolne, tzw. lampiony. Na kartę startową należało wpisać symbol z lampionu znajdującą się przy nim kredką i godzinę odnalezienia lampionu.
Między innymi w takich miejscach ukryte były lampiony :)
Jeszcze raz to samo miejsce widziane z innej perspektywy :)
Niesamowita przygoda. Polecam każdemu, kto lubi maratony na orientację.
Kategoria Maratony
Rudawska Wyrypa
-
DST
126.69km
-
Teren
100.00km
-
Czas
11:18
-
VAVG
11.21km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Obudziłam się pierwsza. Leżę w łóżku z zamkniętymi oczami. Cieszę się, że to już dziś. Ogarnia mnie znowu to dziwne uczucie. Tak jest przed każdym rowerowym wyjazdem. Trudno opisać słowami to uczucie, to coś pomiędzy ekscytacją i niepokojem, pragnieniem i niepewnością. Ktoś powie - przecież to tylko maraton na orientację. Tak, to prawda, ale... To moje drugie życie, nowa rzeczywistość, kolejne wyzwanie. Uśmiecham się do swoich myśli. Biorę prysznic, układam włosy. A co tam, kto rowerowej modnisi zabroni :)
Budzi się reszta towarzystwa. Idziemy na śniadanie. Zaczyna padać. Zastanawiam się, czy to dobry znak - deszcz, a miał być deszcz ze śniegiem.
Jurek z Beatką jadą po swego znajomego na dworzec do Jeleniej Góry. My również jedziemy do Jeleniej Góry. Chcę kupić w sklepie sportowym kryte rękawiczki. Wbrew prognozom liczyłam na dobrą pogodę, a dzisiejszy deszcz nie wróży słońca. Zakupy nie udają się. Jedziemy do Wałbrzycha :) Tu kupuję rękawiczki i plecak z bukłakiem. No, to teraz jestem gotowa!
Po powrocie do Mysłakowic idziemy na obiad. Po godz. 16.00 jedziemy do bazy w Łomnicy. Rejestrujemy się. Mój numer startowy to 406, a Jurka 403 :)
Jest późne popołudnie. Jurek z Beatką odwożą swego znajomego na dworzec. Kładę się do łóżka. Usiłuję usnąć. Nic z tego. Jurkowi udaje się trochę pospać. Wstaję przed godz. 21.00. Jurek również. Zakładamy rowerowe ubrania - letnie rowerowe ubrania. Jak później powie Jurek - "Należało czytać prognozę pogody ze zrozumieniem" :)
Nie jesteśmy należycie przygotowani na kaprysy pogody. Ja przynajmniej zabrałam z domu kurtkę przeciwdeszczową. Zakładam koszulkę termiczną, na nią bluzeczkę rowerową z krótkim rękawem, kurtkę rowerową, leginsy i na nie spodenki z pampersem, a na głowę pod kask - "kominek". Jestem gotowa.
Jurek ubiera pod kurtkę tylko jedną koszulkę na długi rękaw i spodnie na szelkach z pampersem, kominek pod kaski i też jest gotowy. W plecaki pakujemy rzeczy na zmianę i prowiant. Ja - trzy kanapki, słodycze, wodę 0,7 l, pepsi 1 l oraz kurtkę przeciwdeszczową i skarpetki. Jurek zabiera koszulkę, rękawki, rękawiczki i skarpetki oraz dwie kanapki, a zamiast słodyczy śmietanę kremówkę 30 % :) Przetestował jakiś czas temu śmietanowy posiłek regeneracyjny i podobno nie odczuwa po nim żadnych rewolucji żołądkowo - jelitowych :) Ja również zabieram śmietanę, ale nie wiem, czy się odważę... :)
Beatka pożycza mi czołówkę.Gapa ze mnie! W amoku przygotowań nie zabrałam z domu tak potrzebnego gadżetu.
Godzina 21.30. Jedziemy do bazy w Łomnicy! Rowery ładujemy do samochodu Jurka. Jeszcze całus na pożegnanie, kopniak na szczęście i.... WITAJ PRZYGODO!!!! :))))
A tak to wyglądało :)
Było też i tak :)
Prawdziwa wyrypa :)
Kategoria Maratony
Kolbudy - wiosenny Harpagan 2013r.
-
DST
172.25km
-
Teren
55.00km
-
Czas
09:55
-
VAVG
17.37km/h
-
VMAX
43.00km/h
-
Temperatura
12.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Moja przygoda z Harpaganem zaczęła się 19 kwietnia o godz. 10.20. Wyruszyłam z domu i po przejechaniu 10 km zorientowałam się, że zostawiłam bluzę.... Wróciłam. Na miejscu spotkania z koleżanką miałam ok. kwadransa spóźnienia. Wrzuciłyśmy rowery na jej auto, moje zostało u niej i w drogę. Zabrałyśmy jeszcze kolegę. Do Kolbud dotarliśmy około godz. 21.00. Rejestracja, poszukiwanie miejsca do spania i ... Tego nie da się opisać, tych rzeszy pozytywnie zakręconych osób. Atmosfera była niesamowita. Na miejscu spotykamy się z dwoma kolegami moich znajomych. Chcemy się do nich podpiąć w czasie maratonu. Oni są świetnymi nawigatorami. Ja skłamałabym pisząc, że znam się na mapach.
Ruszamy 20 kwietnia o godz. 6.30. Mój numer startowy to 1144. Wybrałam Trasę Rowerową 200. Wszystkich zgłoszonych zawodników na tej trasie było 202. Tuż przed startem dostajemy mapy. Zakładam mapę do mapnika i w drogę. Wyjeżdżamy z Kolbud większą grupą. Wjeżdżamy w teren i... zadaję sobie pytanie: "Co ja tutaj robię?". Dostałam zadyszki. To mój pierwszy maraton. Wcześniej nie jeździłam w terenie, nie licząc ubiegłorocznego wypadu na Mazury. Jechałam wówczas trekingiem. Specjalnie na Harpagana kupiłam sobie nowy rower - Scotta Aspect 920. Świetny rower, ale to nie zmienia sytuacji, że to mój pierwszy raz w terenie. Mam problem z ustawieniem optymalnych przełożeń. Eksperymentuję, ale nie poddaję się i jadę dalej. O godz. 6.59 zaliczamy pierwszą bazę kontrolną - punkt nr 15 i zdobywamy 4 punkty. Ze mną jest lepiej, płuca przyzwyczaiły się do wysiłku, oddech stał się miarowy. Jedziemy dalej w piątkę.
W sumie dzięki naszym niesamowitym nawigatorom zaliczyliśmy 12 baz i zdobyliśmy 44 punkty. Zaliczaliśmy kolejno bazy: 15, 9, 13, 17, 16, 8, 20, 12, 18,10, 14, 6. Oczywiście zatrzymywaliśmy się, jak to mówią "na popas", nawigatorzy ustalali strategię, my też włączaliśmy się czynnie do dyskusji o tym, która bazę atakujemy jako następną. Sporo jechaliśmy asfaltem nadganiając czas. Było dużo męczących podjazdów. Ja przed 100 km dostałam takiego kopa, chyba po pepsi :), że aż czułam się zakłopotana. Wszystkie podjazdy były moje :) Na zmianę z koleżanką narzucałyśmy ostre tempo. Po dobrych chwilach przyszedł kryzys. Po przejechaniu około 137 km zmieniliśmy kierunek jazdy i od tego momentu aż do mety mieliśmy wiatr w twarz. Dosłownie wymiękłam. Jechaliśmy już wówczas w czwórkę. Jeden z naszych nawigatorów po zdobyciu 18 bazy stwierdził, że nie będzie nas spowalniał i w dalszej części realizował swój, jak określił "plan autorski".
Wiatr mnie strasznie spowolnił. Grupa odjechała na znaczną odległość, uważam, że może nawet do 1 km. Zdobywaliśmy kolejny długi podjazd. Jakby było tego było mało - wiatr w twarz, wzniesienie, dostałam silnych skurczy w obu łydkach. Miałam ochotę zsiąść z roweru, ale przecież nie mogłam się poddać! Moi koledzy trochę zwolnili, poczekali na mnie i w ten sposób dojechałam do nich. Jechaliśmy na kole. To była piękna praca zespołowa. Co 1 km zmienialiśmy się. Faktycznie jadąc w ten sposób można było zregenerować siły. Zdobyliśmy jeszcze dwie bazy 14 i 6. Zrezygnowaliśmy z ataku na 11 bazę i ruszyliśmy do mety. Zostało około 17 - 18 km. Jechaliśmy zespołowo na kole. Na około 10 km od mety jednego z kolegów dopadł kryzys. Nie zatrzymywaliśmy się jednak. Nasz nawigator z koleżanką pomknęli, a ja zostałam z kolegą. Zjadł batonika - Marsa, którego podobno nie lubi ;) Jechał za mną, na kole. Gdy zregenerował siły zmieniliśmy się i mknęliśmy dalej. Na szczęście przed samymi Kolbudami było z górki :) W Kolbudach dojechaliśmy do naszych. Razem wpadliśmy na metę. Ja odbiłam swoją kartę SI o godz. 17:56:10 - trzy sekundy przed koleżanką.
Jak było - niesamowicie. To był prawdziwy Harpagan, przez błoto, wodę, ale kto by na to zwracał uwagę. Trochę marszobiegu w terenie, trochę zdobywania leśnych górek. Wspaniała przygoda.
Gdy wczoraj przed godz. 22.00 sprawdziłam nieoficjalne wyniki, to okazało się, że byłam 44 w ogólnej klasyfikacji i pierwsza w kategorii kobiet. Dostałam piękny i okazały puchar ufundowany przez Wójta Gminy Kolbudy i od organizatora statuetkę z literą H. Cieszę się z wyniku, ale nie zdobyte miejsce jest dla mnie najważniejsze. Nie traktowałam udziału w maratonie ambicjonalnie, chciałam jedynie spełnić swoje marzenie, sprawdzić siebie, udowodnić sobie, że potrafię. Jestem dumna z tego, że pokonałam swoje słabości, że pokonałam wiatr, skurcze, że się nie poddałam, jechałam dalej, że dałam radę :)
Kategoria Maratony