wyprawy
Dystans całkowity: | 4409.85 km (w terenie 140.00 km; 3.17%) |
Czas w ruchu: | 211:35 |
Średnia prędkość: | 15.27 km/h |
Maksymalna prędkość: | 57.90 km/h |
Liczba aktywności: | 63 |
Średnio na aktywność: | 70.00 km i 4h 48m |
Więcej statystyk |
Trochę Szwajcarii we Włoszech
-
DST
89.73km
-
Czas
05:10
-
VAVG
17.37km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Jakże ciężko było mi rozstać się z brzózkami w Aurano... Rześki poranek i błękitne niebo zapowiadało piękny dzień.
Po pokonaniu 2 km podjazdu malowniczą drogą zaczęłam zjeżdżać z góry na brzeg Lago Maggiore.
Moim celem była Verbana. Stąd miałam przeprawić się promem na drugą stronę jeziora. Bez problemu dotarłam do portu. Wcześniej wstąpiłam na zakupy :)
Z Verbany dopłynęłam promem do Laveno.
Zacumowałam na trawniku nad jeziorem i rozkoszując się pięknym widokiem na miasteczko zjadłam śniadanie - bułki (kupione w markecie w Verbanie) z kremem czekoladowym kupionym w polskiej Biedronce :)
Drogą biegnącą brzegiem jeziora dojechałam do miasteczka Luino. Przekroczyłam granicę włosko - szwajcarską i wjechałam do Szwajcarii. Kierunek Lugano nad jeziorem Lugano. Jechałam drogą główną oznaczoną na mapie kolorem czerwonym. Ruch był spory, ale nie to było męczące... Droga wiodła pod górę aż do rogatek Lugano. Gdy zaczął się zjazd do miasta, zauważyłam małą uliczkę wijącą się w górę. Skierowałam się w górę, by po zaparkowaniu roweru wejść na murek okalający drogę i z niego podziwiać panoramę Lugano nad Lugano :)
Warto było wylewać pot dla tak pięknego miejsca.
Dotarłam do ulicy biegnącej wzdłuż brzegu jeziora.
Ulica przeszła w aleję parkową, a park zakończył się plażą.
W Lugano zatrzymałam się na dłuższą chwilę. Czas naglił, było popołudnie i trzeba było jechać dalej. Wróciłam ponownie do Włoch. Jadąc drogą biegnącą brzegiem jeziora dojechałam do Porlezza. Tu rozbiłam namiot. Tym razem nocowałam na łące na leśnej, a może parkowej polanie :)
Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013
Wśród brzózek w Aurano :)
-
DST
12.98km
-
Czas
01:54
-
VAVG
6.83km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na dzisiejszy dzień miałam ambitny plan - wstaję skoro świt i w drogę, ale jak to bywa z planami... Wstałam o godz.9.00, bo jak tu wstać skoro jestem na wakacjach i mogę sobie pozwolić na TAAAKIE lenistwo :) Pożegnałam się z uroczym skalnym domkiem i o godz. 10.30 wyruszyłam w drogę. Moim pierwszym celem było Aurano położone około 7 km dalej. Początkowo droga prowadziła łagodnym podjazdem o standardowym nachyleniu 8 - 12%. Trochę zmęczona dotarłam do Aurano, no i się zaczęło :)
Podjazdy były takie, że kilkakrotnie przegrywałam i zsiadałam z roweru. Szybko przekonałam się, że pchać rower z sakwami jest ciężej niż na nim jechać... Droga malownicza, domki urokliwe, niby wzgórze, a mimo to dalej jechałam pod górę... Honorne przełęcze w Szwajcarii przy tych podjazdach były "małym piwkiem" :)
W ten sposób pokonałam kolejnych kilka kilometrów. Zatrzymałam się przy kamiennych ławeczkach i stoliku usytuowanych przy drodze wśród brzózek. Po drugiej stronie drogi było małe wzniesienie. Nie byłabym sobą gdybym tam nie zajrzała...
Wróciłam po rower i mimo godziny 14.00 zostałam tam na nocleg...
Bajeczne miejsce, do którego już zawsze będę wracać myślami. Ze wzgórza roztaczał się widok na szczyty Alp, jezioro Maggiore i miasteczka położone na jego brzegu.
Pięknie.
Siedziałam przed namiotem urzeczona przepięknym widokiem. Po zachodzie słońca miasteczka rozbłysły milionami świateł. Było cudownie. Wiedziałam, że rano będzie mi bardzo ciężko pożegnać to wyjątkowe miejsce...
Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013
Lago Maggiore
-
DST
94.45km
-
Czas
05:20
-
VAVG
17.71km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Mój pierwszy nocleg na obczyźnie był spokojny, nic i nikt nie zakłócił mi spoczynku. Bez pospiechu zwijałam namiot i w drogę ruszyłam dopiero około godz. 10.00. Zatrzymałam się w miasteczku Castano. Urokliwe miejsce. Była dopiero godz. 11.00, a na ulicach mnóstwo ludzi odpoczywających na ławeczkach. Zastanawiałam się, czy trafiłam na porę sjesty?
W miejscowej piekarni kupiłam chleb pszenny, tzw. ciapattę. Z dżemem truskawkowym zabranym z domu smakowała wybornie :) Dodam, że śniadanie zjadłam w przepięknym otoczeniu - nad kanałem Villoresi przypominającym rzekę o uregulowanych brzegach. Szutrową drogą biegnącą wzdłuż kanału dojechałam do rzeki Ticino. Przekroczyłam ją i już drogą asfaltową dojechałam do miasteczka Oleggio. Tutaj zaciekawiły mnie budowle przypominające opactwo.
W Oleggio wyjechałam na drogę główną w kierunku jeziora Maggiore. Ruch był spory. Bezkolizyjnie udało mi się dojechać do Arony - pierwszego miasta nad Lago Maggiore.
Piękne miejsce :)
Dalej jechałam drogą wijąca się wzdłuż jeziora. W miasteczku Lesa zapuściłam się w urokliwe uliczki.
Kolejną mijaną miejscowością była Stresa. Na deptaku nad jeziorem było mnóstwo turystów. Słychać było rozmowy w różnych językach - angielskim, niemieckim, hiszpańskim, węgierskim...
Widok na jezioro był zniewalający. Podziwiałam wyspy wyłaniające się z jeziora, promy i urocze małe łodzie. Piękny widok. Żałowałam, że było późno i nie miałam czasu na wycieczkę promem na jedną z wysp na jeziorze. Może następnym razem się uda...
Jadąc ze Stresy do Feriolo podziwiałam piękne rezydencje. W Feriolo zjechałam na plażę. Wyjątkowo była to plaża piaszczysta, gdyż we wcześniej mijanych miejscowościach plaże były kamieniste.
Za Feriolo odbiłam w drogę prowadzącą górami wzdłuż jeziora. Zaczął się podjazd. Mijałam malownicze wioski. W jednej z nich o nazwie Cambiosca uzupełniłam zapas wody.
Dalej droga wiodła półką skalną przez las. Była bardzo malownicza.
Na nocleg zatrzymałam się w przepięknym miejscu - u podnóża kamiennych schodów prowadzących do skalnego domu. Dom był opuszczony i wymagał remontu. Usytuowany był na wzgórzu, a wokół niego był sad. Ze wzgórza rozciągał się przepiękny widok na jedną z wiosek zawieszonych na półkach skalnych.
Jakże byłoby pięknie mieć taki domek... Gościć w nim rowerzystów z różnych zakątków świata i słuchać opowieści o ich przygodach...
Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013
Milano
-
DST
37.80km
-
Czas
02:34
-
VAVG
14.73km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Z ponad godzinnym opóźnieniem dotarłam do Mediolanu. Rower na włoskiej ziemi postawiłam po godz. 12.00. Dworzec autobusowy znajdował się na peryferiach miasta, po jego zachodniej stronie, czyli kierunku, w którym zamierzałam się udać. Pokusa zwiedzenia drugiej co do wielkości katedry we Włoszech zwyciężyła z rozsądkiem, który podpowiadał, aby odjechać jak najdalej od miasta, by bez większych problemów znaleźć nocleg.
Pomyślałam, że życie mam tylko jedno i może już nigdy nie będę w Mediolanie, więc co prędzej skierowałam się do centrum. Przyznam, że nie byłam przygotowana logistycznie do zwiedzania Mediolanu i z wielką przyjemnością odkrywałam uroki miasta.
Jadąc w kierunku katedry trafiłam do parku, a następnie do "twierdzy - zamku", by wreszcie zobaczyć katedrę.
Jest niesamowita, przepiękna.
Wejście do katedry jest bezpłatne, ale w przypadku robienia fotek wewnątrz trzeba zapłacić 1 euro. Za fotki nie zapłaciłam, ale nie odmówiłam sobie wejścia na tarasy widokowe na katedrze. Za 7 euro po wijących się schodach weszłam na .... dach katedry. Taras widokowy zawsze kojarzył mi się z tarasem - balkonem, a nie chodzeniem po dachu.
Byłam zaskoczona, ale bardzo pozytywnie. Panorama Mediolanu z dachu katedry jest urzekająca, a sam dach, który nawet nie wiem czy można nazwać dachem, gdyż jest prawdziwym dziełem sztuki, jest ..... po prostu brak mi słów na określenie jak jest piękny, wyjątkowy i niesamowity.
Po zwiedzeniu katedry pozaglądałam jeszcze tu i tam na placu katedralnym i ruszyłam w drogę, w kierunku Lago Maggiore - pierwszego jeziora na mojej trasie.
Na nocleg zatrzymałam się w miasteczku Arluno. Namiot rozbiłam na łące wśród pól kukurydzy :)
Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013
Malinówka nad Jeziorem Łaśmiady
-
DST
104.50km
-
Teren
20.00km
-
Czas
06:06
-
VAVG
17.13km/h
-
VMAX
28.00km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Gdy patrzyłam na mapę bałam się tego dnia i tej trasy. Mnóstwo wijących się dróg szutrowych. Czy sobie poradzę? Wstałam jak zwykle skoro świt. Dzień zapowiadał się piękny. To dobrze, bo jeszcze wczoraj straszyło deszczem. Jak zwykle spaceruję, idę nad jezioro. Cisza, spokój - pięknie.
Młody też wstał wcześniej niż zwykle. Chcemy mieć zapas na błądzenie. Śniadanie jemy w altanie. Wyjeżdżamy wcześnie - o godz. 8.00. Żegnamy się z Wigrami. Wracamy do głównej drogi Nr 653. Mamy odbić w lewo w kierunku miejscowości Cimochowizna i Sobolewo. Odbijamy do Cimochowizny. Za wcześnie. Powinniśmy jechać dalej i odbić w kierunku Sobolewa. Droga z asfaltowej zamienia się w piaszczystą. Wiem, że źle skręciliśmy, ale jedziemy dalej. Mapa pokazuje, że powinniśmy dojechać szutrówkami do Sobolewa. W Cimochowiźnie odkrywamy piękne miejsce - camping nad Jeziorem Wigry. Błądzimy jeszcze i dajemy za wygraną. Wracamy na drogę główną. Starszy rowerzysta, którego mijamy mówi, że możemy drogą przez las dojechać do Sobolewa.....
To był wyjątkowy dzień. Błądziliśmy, by w końcu dotrzeć do celu. Zatrzymaliśmy się w Ośrodku Wypoczynkowo - Szkoleniowym w Malinówce. Bardzo ładne miejsce. To był ostatni dzień naszej wyprawy.
Kategoria wyprawy
Ach, te Wigry :)
-
DST
31.34km
-
Czas
01:40
-
VAVG
18.80km/h
-
VMAX
27.00km/h
-
Temperatura
37.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzień miał być lajtowy. Wieczorem rozmawiając o trasie podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy na południe wzdłuż granicy tylko skracamy trasę, rezygnujemy z noclegu w Lipsku i nocujemy w Wigrach nad Jeziorem Wigry :)
W nocy było bardzo duszno. Parne noce stały się standardem na naszej wyprawie. Wstałam jak zwykle - skoro świt. Jak ja lubię te poranki nad jeziorami :) Poranek jest rześki - standard na naszej wyprawie :) Idę na pomost, robię zdjęcia, siadam na ławkę... Jaki przyjemny wiaterek... Patrzę na jezioro, na nasz namiot. Na pomoście zostaję dłuższą chwilę. Chcę się nacieszyć ciszą, spokojem i tym czymś, tak trudnym do zdefiniowania. Uświadamiam sobie, że nie wiem, nie pamiętam jaki jest dzień tygodnia...Jest cudownie.
Po godzinie 8.00 idę do sklepu. Młody jeszcze śpi. Nie budzę go. Dziś mamy do pokonania niewielki odcinek, nie musimy się spieszyć. Po powrocie robię śniadanie. Młody jeszcze śpi, budzę go dopiero około godziny 9.00.
Śniadanie jemy w altanie. Tym razem jest to iście królewskie śniadanko - kanapki - bułeczki z prawdziwą wędliną, a nie jakimś tam pasztecikiem. Obok królewskich kanapek obowiązkowo kanapki z dżemem wiśniowym i jeszcze coś - jagodzianki :) Pyszota :)))
Wyjeżdżamy o godzinie 10.00. Jedziemy drogą asfaltową do Sejn. To tylko kilka kilometrów. Robimy rundkę po mieście. Zatrzymujemy się przed Biedronką. Uzupełniamy zapasy spożywcze - owoce: banany - dla nas, nektarynki - dla Młodego, brzoskwinie - dla mnie, paszteciki, keczup. Decydujemy się również na dżemowe szaleństwo - kupujemy dżemy egzotyczne Łowicz - o smaku kiwi i limonki oraz marakui i mango. Nie mogło zabraknąć też dżemu z czarnej porzeczki - lubimy go obydwoje :) Oczywiście w koszyku ląduje także nasz hit - żelki oraz lody :) Do tego jeszcze drożdżówki. A co tam, jak szaleć, to szaleć!
Odpoczywamy w parku. Młody goni po zimne napoje. Jest bardzo ciepło, upalnie. Obserwuję osoby w parku. Na przeciwko na ławce siedzi dwóch starszych panów, dalej kobieta z nastolatką, pewnie matka z córką, na pozostałych ławkach kobieta z mężczyzną i mężczyzna. Wszystkie ławki są zajęte. Sejny to urocze miasteczko. Urzeka mnie spokój tego miejsca, nie widać spieszących się ludzi. Atmosfera jak ze starego czarno-białego filmu :)
Wyjeżdżamy z Sejn. Kierunek Wigry! Jest gorąco - 37 stopni. Młody jak zwykle jedzie pierwszy. Jest pierwszy na wszystkich podjazdach, a jest ich sporo. Już do niego dojeżdżam i... Przecież to Młody :) Dzięki temu, a może przez to, jadę głównie samotnie mam czas na rozmyślania egzystencjalne ;)
Ruch na drodze jest średni. Kierując się znakiem informującym o klasztorze pokamedulskim w Wigrach odbijamy lewo i po przejechaniu niewielkiej odległości w prawo. Wjeżdżamy do Magdalenowa, a stąd już tylko mały odcinek i jesteśmy w Wigrach. Szukamy campingu nad jeziorem na przeciwko klasztoru. Podobno to najładniejsze miejsce w Wigrach, a co najważniejsze, dają tam dobrze jeść :) Jest! To Camping u Haliny. Zostawiamy rowery i idziemy zwiedzać klasztor. W tym klasztorze podczas pielgrzymki w czerwcu 1999r. gościł papież Jan Paweł II. Niesamowite miejsce. A widok z wieży klasztornej na jezioro i okolicę jest przepiękny!
Młody pierwszy wrócił na camping. Gdy ja wracam - Młody właśnie wjeżdża w bramę rowerem. Robił małą rundkę po okolicy. Rozbijamy namiot w rogu campingu, pod drzewem - klonem. Obok rośnie brzoza, o którą opieramy rowery. W bliskim sąsiedztwie jest altanka. Niestety nie ma jednego - kameralnej atmosfery. Jest sporo namiotów i cały czas przybywa aut i nowych namiotów. Miejsce jest bardzo ładne i zapewne stąd te tłumy.
Zmienia się pogoda. Wkoło zbierają się czarne, burzowe chmury. Zrywa się wiatr i zaczyna padać. Młody jest w namiocie. Ja nie wchodzę, pozostaję na ławce pod daszkiem. Nareszcie trochę chłodniej. Pada niezbyt intensywnie i niezbyt długo.
Gdy deszcz ustaje idziemy na obiad. Dziś szef kuchni w zestawie obiadowym przygotował zupę buraczkową, schabowe, ewentualnie ryba i sernik na deser. Decydujemy się na schabowe - Młody prawdziwego, a ja z kurczaka. W zestawie są także trzy surówki i kompot. Ależ to była uczta!
Idziemy spać bez kolacji. Przed snem tradycyjnie gadamy. Jak ja lubię te nasze pogaduszki :)
Kategoria wyprawy
Żegary nad Jeziorem Gaładuś
-
DST
91.82km
-
Teren
20.00km
-
Czas
05:37
-
VAVG
16.35km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ponownie nie mogłam usnąć. Dni są bardzo upalne i nawet w nocy jest bardzo ciepło.W namiocie jest duszno. Ze względu na komary nie możemy na stałe rozsunąć wejścia do tropiku. Usypiam nad ranem, gdy robi się trochę chłodniej. Budzę się jak zwykle około godz. 5.00. Wychodzę z namiotu. Jest pięknie! Patrzę na nasze obozowisko - namiot wśród świerków, rowery oparte o drzewo, suszące się ręczniki na sznurku rozwieszonym między świerkami. Czuję, że to najpiękniejszy nocleg na naszej trasie. Schodzę nad jeziorko. Budzi się dzień. Jest cudownie! Ta chwila należy tylko do mnie...
Patrzę na mapę, analizuję trasę. Zastanawiam się jak jechać, zgodnie z planem Marka - szutrowymi drogami wzdłuż granicy, czy równoległymi drogami asfaltowymi. Postanawiam, że do Hańczy pojedziemy skrótem, drogą szutrową, a stamtąd asfaltem do Żegar - kolejnego punktu naszej wyprawy. Obawiam się, że pogubię się na szutrówkach, a zresztą mam dosyć sakw spadających co chwila, nawet na niewielkich nierównościach. Budzę Młodego.Robimy śniadanie - tradycyjnie kanapki z pasztetem i d(ż)emem =dżemem :) i obowiązkowo herbata.
Zwijamy nasze obozowisko. Wymyślam nowy patent na mocowanie moich ulubionych sakw Kellys - tym razem dodatkowy pasek zaciskam pod zapięciem wierzchniej klapy. Patent okaże się całkiem niezły, sakwy spadną tylko kilka, a nie kilkanaście razy :) Po raz ostatni patrzymy na polanę, jak tu pięknie. Mówię głośno, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Młody mi wtóruje :) Wyjeżdżamy w trasę o godz. 8.45.
Dojeżdżamy do asfaltowej drogi, mamy jechać asfaltem do Maciejowięt, a stamtąd szutrem do Hańczy. Gdy dojeżdżamy do centrum Stańczyków, dla pewności pytam kobietę spacerującą z dzieckiem w wózku, czy dojadę tędy do Maciejowięt. Okazuje się, że do Maciejowięt jest tylko 2 km. Jedziemy drogą, którą trudno nazwać asfaltową ;)
W Maciejowietach kończy się "asfalt". Przed jednym z domów, na krzesłach przy stole siedzi kila osób. Ponownie pytam, tym razem, czy dojedziemy tędy do Hańczy. Mężczyzna, który do nas podchodzi jest bardzo miły i stara się być pomocny i rzeczowy, tłumaczy jak dojechać - "za wsią w lewo, potem prosto do toru na most, na moście wyjeżdżoną drogą 2 km do skrzyżowania, na skrzyżowaniu w prawo i po 40 - 50 m w lewo drogą wyjeżdżoną 2 km, będą drogi poprzeczne i tu w prawo i do toru, torem prosto 2 km, a potem to już będzie jakieś gospodarstwo i można zapytać o dalszą drogę". Boję się, że nie zapamiętam, więc pan powtarza kolejny raz jak jechać, a ja wszystko notuję na kartce, którą wkładam do mapnika :) Wyjeżdżamy za wieś, skręcamy w lewo, ale torów jak nie było, tak nie ma. Na szczęście jest oznaczony czerwony szlak rowerowy. Wczoraj będąc przy wiaduktach zobaczyłam na tablicy, że do Hańczy ze Stańczyków prowadzi właśnie ten szlak rowerowy. Trzymamy się oznaczeń. Droga jest faktycznie "wyjeżdżona". Biegnie wśród pól i lasów, jest bardzo malownicza.
Bez problemu docieramy do Hańczy. Tu kierujemy się na Wiżajny. Jedziemy drogą asfaltową. Ruch jest niewielki. Jedziemy wzdłuż Jeziora Hańcza. Nie widzimy go z drogi. Dopiero w miejscowości Mierkinie jest dostęp do jeziora. Jestem rozczarowana. Nie tak wyobrażałam sobie TO jezioro. Jest zaledwie kilka metrów "plaży". Woda krystalicznie czysta, ale taka niewielka plaża? A może właśnie w tym tkwi urok Jeziora Hańcza - jest dzikie i niedostępne.
Dojeżdżamy do miejscowości Wiżajny. Robimy mały postój przy sklepie wielobranżowym. Ten sklep jest dość specyficzny. W pierwszym pomieszczeniu można kupić jakieś żelastwa. Mówię do Młodego, że jedziemy dalej, może po drodze będzie jakiś sklep spożywczy. Panie stojące w pobliżu mówią, że tu jest właśnie sklep spożywczy. Wchodzę ponownie i faktycznie za drzwiami "metalowca" jest dział spożywczy :) Kupuję owoce - banany, brzoskwinie, nektarynki, drożdżówki z jabłkiem, wodę niegazowaną i Tymbarka jabłkowo - miętowego. Za sklepem są ławki pod drewnianymi daszkami. Na stoliku leży kilka kapsli po piwie. Trafiliśmy do lokalu wielofunkcyjnego - metalowiec, spożywczak i pub. Pięknie położony jest ten lokal - nad Jeziorem Wieżajny. Od pubu do jeziora prowadzi ścieżka, jest pomost i altanka przy samej wodzie.
Podjadamy, uzupełniamy płyny i w drogę. W Wiżajnach wjeżdżamy na drogę główną Nr 651. Jedziemy do Rutki Tartak. Jest strasznie gorąco. Temperatura przekracza 30 stopni. Po drodze mijamy wiatraki. Słychać odgłos obracających się ramion. W Rutce zatrzymujemy się przy sklepie, tym razem to sklep tylko spożywczy :) Kupuję pieczywo na kolację i śniadanie oraz dżem i obowiązkowo żelki - hit spożywczy naszej wyprawy! Za Rutką mijamy sakwiarza. Młody oczywiście jedzie przede mną. Jest pierwszy na wszystkich podjazdach i zjazdach. Słyszę, jak sakwiarz krzyczy do Młodego, że zaraz zaczyna się zjazd! I faktycznie za moment zaczynamy zjeżdżać w dół! Ależ to był zjazd!!! Ciągnął się ze 2 lub 3 km!!! Jakie serpentyny!!!! Młodego widzę daleko przed sobą. Wyprzedza mnie autobus, ale Młodego nie daje już rady. Jest ograniczenie prędkości do 40 km/h. Co ten Młody wyczynia! Zaczynam się bać o niego. Widzę go na niższej serpentynie, a za nim... autobus !? To był szaleńczy wyścig. Młody pochwali się później, że jechał z prędkością 52 km/h. Nareszcie miał się z czym pościągać :)
Kolejna miejscowość to Szypliszki. Kupuję wodę, lody, zeszyt oraz długopis :) Długopis wprawdzie mam, ale tak na wszelki wypadek... Zamierzam robić na bieżąco notatki z naszej wyprawy. Za Szypliszkami w Sejwach odbijamy w lewo na Widugiery. Zauważam dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości. Pod nazwą w języku polskim jest nazwa w języku litewskim. Za Widugierami jedziemy do Sankur. Podejmujemy decyzję - nie jedziemy dalej drogą asfaltową, tylko szutrem wzdłuż granicy i jeziora Gaładuś. Będzie bliżej do Żegar. Ta droga to wręcz autostrada, jest szeroka, tyle, że szutr i prowadzi do granicy! Mijamy Sankury, Burbiszki. W Burbiszkach na moment pojawia się asfalt. Za wsią odbijamy w lewo i jedziemy dalej mając po lewej stronie piękny widok na Jezioro Ciaładuś. Mijamy Jenorajście, Bubele, Radziucie, Konstantynówkę i wjeżdżamy do Żegar! Cel osiągnięty! Dojechaliśmy! Ostatnie kilometry z Widugierów jechaliśmy trasą wyznaczoną przez Marka. Młody jest zmęczony. Kładzie rower na trawie na polu namiotowym i siada obok. Ja idę nad jezioro. Siadam na ławce przy stoliku. Rozglądam się, szukam wzrokiem czegoś co przypominałoby recepcję.Zaczepia mnie mężczyzna będący nad jeziorem z rodziną. Mówi, że po drugiej stronie mieszka właściciel pola namiotowego. Ulga, wiem gdzie i kogo zapytać o nocleg. Miejsce wydaje mi się jednak mało atrakcyjne. Pole namiotowe to pole porośnięte trawą z altanką na środku. Fatalnie to wygląda.
Wsiadamy na rowery i ruszamy w poszukiwaniu czegoś fajniejszego. Dojeżdżamy do skrzyżowania i zawracamy. Mijaliśmy posesje z dostępem do jeziora, może tam uda się coś znaleźć. Skręcamy na jedną z posesji. Ładna brama, ładny chodnik, w głębi domki campingowe. Dobrze trafiliśmy - to gospodarstwo agroturystyczne. Na tarasie jednego z domków widzimy dwóch mężczyzn, pytam czy można i za ile rozbić namiot na posesji. Mężczyzna - mąż właścicielki nie może samodzielnie podjąć decyzji ;) Wybiera numer do żony i podaje mi komórkę. Rozmawiam z właścicielką, mówi, że nie przyjmuje z namiotami, bo nie ma łazienki, jest tylko latryna :) Stwierdzam - trudno - umyjemy się w jeziorze. W ten sposób nocujemy w bardzo urokliwym miejscu. Namiot rozbijamy przy altanie. Posesja jest pięknie zagospodarowana - nad jeziorem są stoliki, ławki, jest pomost prowadzący w głąb jeziora, a na nim także ławki. W głębi posesji oczko wodne, wszędzie kwiaty.Jest kameralnie. W dwóch domkach mieszkają trzy rodziny, nie przeszkadzamy sobie i nie wchodzimy w drogę :)
Kąpiemy się w jeziorze i odświeżeni jemy kolację w altanie. Do altany doprowadzony jest prąd :) Doładowuję komórkę i jeszcze przed snem, przy lampce piszę sprawozdanie z pierwszego dnia naszej wyprawy.
Kategoria wyprawy
Hańcza, a może Stańczyki?
-
DST
83.88km
-
Teren
30.00km
-
Czas
05:13
-
VAVG
16.08km/h
-
VMAX
25.00km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Budzę się przed godz. 5.00. Młody jeszcze śpi. W nocy w namiocie było duszno, nie mogłam spać. Poranek rekompensuje nocne niedogodności. Jest bardzo rześko. Wstaję. Poranne wstawanie stanie się moim wyprawowym rytuałem :) Idę nad jezioro. Jaka cisza i spokój. Budzi się dzień. Jest pięknie! Robię zdjęcia. Poranna sesja zdjęciowa również stanie się wyprawowym rytuałem :) Patrzę na mapę. Dzisiejsza trasa wydaje się być łatwa. Powinniśmy nocować w Hańczy.
Powoli z namiotów i domków wynurzają się wczasowicze. Robię śniadanie - kanapki z pasztetem i dżemem, herbata. Jedząc przekomarzam się z Młodym - mówię d(ż)em, a on mnie poprawia mówiąc dżem :) Składamy namiot i pakujemy sakwy. Młody robił mi wczoraj zarzuty, że traktuję go protekcjonalnie, że mam większy bagaż na rowerze, że to on powinien mieć na rowerze więcej bagażu, bo jak to wygląda. Zgadzam się na zamianę sakw. Na rower Młodego zakładamy moje sakwy i worek transportowy. Ja biorę sakwy Młodego. Jest jeszcze coś - Młody nawiguje, bo ja wczoraj za często myliłam się w trasie :) Na jego rowerze ląduje również mapnik :)
Z Jeleńca wyjeżdżamy o godz. 9.50. Nasza trasa wiedzie przez Jeziorowskie. Przejeżdżaliśmy przez tą miejscowość wczoraj. Zatrzymujemy się przy sklepie "Groszek". Robię zakupy - obowiązkowo d(ż)em :), pieczywo i wodę oraz napój Tymbark jabłkowo - miętowy. Ja nie lubię słodzonych napoi, ale na wyprawie robię wyjątek, zresztą smak jabłkowo - miętowy jest bardzo orzeźwiający. Do bidonów wlewam napój z wodą, a Młody konsekwentnie tylko wodę.
Z Jeziorowskich jedziemy asfaltem do Podleśna, a stamtąd szutrem do Czerwonego Dworu. Nawiguje Młody, on ma mapę, on rządzi :) Kieruje nas na Stacze. Od Czerwonego Dworu jedziemy asfaltem. Młody woli taką nawierzchnię. Narzeka, że jadę za wolno, on chce się ścigać :) Ze Staczy dalej asfaltem przez Żydy dojeżdżamy do Mściszewa. Gdy się zatrzymujemy spoglądam na mapę - Młody poprowadził nas inną trasą, ominął szutrówki asfaltem. Za Mściszewem nie mylimy się - skręcamy we właściwa drogę szutrową i jedziemy do Szarejek. Zatrzymujemy się na rozstaju dróg - jedna prowadzi na wprost, a druga skręca w lewo wzdłuż kościoła. Na mapie droga przebiega w linii prostej. Młody decyduje - jedziemy drogą na wprost, czyli trzymamy się prawej strony. Młody oczywiście jedzie pierwszy. Droga jest bardzo piaszczysta. Mięliśmy przejeżdżać przez tory, a tu ich brak. Orientuję się, że źle jedziemy, że trzeba było odbić w lewo. Młody zniknął mi z oczu, więc decyduję, że jadę dalej, gdzieś w końcu wyjedziemy. Dojeżdżamy do miejscowości Struże. Patrzę na mapę. Młody chyba się zniechęcił do nawigowania, bo oddaje mi mapnik. Decyduję, że pojedziemy główną drogą Nr 65 do Kowali Oleckich, a stamtąd również asfaltem do Filipowa. Obawiam się,że będę błądzić na szutrówkach i stąd decyzja o jeździe droga główną. Ruch na drodze jest niewielki, jest przecież niedziela.
Do Filipowa docieramy przed godzina 15.00. Odpoczywamy na ławeczce w parku. Kupuję lody i zimne picie. Jest upalnie. Dyskutujemy, czy omijamy Stańczyki i jedziemy bezpośrednio do Hańczy, czy jednak chcemy zobaczyć osławione wiadukty. Decydujemy, że jedziemy do Stańczyków. Pędzimy asfaltem do miejscowości Przerośl, stamtąd chcemy pojechać do Stańczyków skrótem - szutrówką. Młody oczywiście jedzie pierwszy, a ja za nim w pewnej odległości. W Przerośli doznaję szoku drogowego :) Mapa pokazuje skrzyżowanie dwóch dróg, a w rzeczywistości jest ich więcej i mają dziwny przebieg. Gdzie jest nasza szutrówka?! Pytam młodego chłopaka jadącego rowerem o drogę szutrową do Stańczyków. Chłopak jest rezolutny, tłumaczy jak jechać, mówi, że do Stańczyków prowadzi szlak rowerowy. Bez problemu odnajdujemy szlak rowerowy, ale muszę przyznać, że bez pomocy tego młodego człowieka nie odnalazłabym właściwej drogi w tej plątaninie innych dróg. Droga jest bardzo piaszczysta, jedziemy powoli. W oddali widać drzewa, a w dole ...jezioro. To jezioro nosi nazwę Długie. Nasza droga prowadzi wzdłuż jego brzegów. Widok jest cudowny. Woda ma zielony kolor. To jezioro przypomina mi alpejskie jezioro na przełęczy Albula. Uśmiecham się do wspomnień :)
Przed samymi Stańczykami kolejne alpejskie wspomnienie - zjazd jest tak stromy niczym z 2-tysięcznej przełęczy, z tą tylko różnicą, że prowadzi drogą bardzo, bardzo piaszczystą. Nie wiem jak to się stało, ale zjechaliśmy bezkolizyjnie. Młody powie później, że patrząc w dół myślał, że się albo zabije, albo co najmniej połamie. Dojeżdżamy do Stańczyków. Wiadukty są niesamowite! Dobrze, że nie zrezygnowaliśmy z tego punktu na naszej trasie. Młody jest zmęczony, ja zresztą także. Jest mu obojętne wejście na wiadukty. Zostajemy na dole i stąd je podziwiamy. Młody chce przenocować w Stańczykach, nie chce jechać do Hańczy. Pytam panią z baru gastronomicznego pod wiaduktami o nocleg nad jeziorem, czy coś wie na ten temat. Pani potwierdza, że można rozbić namiot nad małym jeziorkiem za wsią, na świerkowej polanie, tłumaczy jak tam dojechać. Z drogi asfaltowej widzimy jezioro, jest do niego dostęp właśnie od tej drogi, kapią się w nim ludzie. Jedziemy dalej, szukamy polany. Zaczyna się las i jezioro znika nam z oczu. Wracamy. Miejscowi młodzi chłopcy mówią nam jak dojechać na polanę. Jedziemy i .... Tak pięknego miejsca jeszcze nie widziałam! Polana jest w głębi od drogi polnej, którą przyjechaliśmy, rosną na niej wysokie świerki.
Rozbijamy namiot w miejscu przypominającym taras, miedzy świerkami. Jest zejście do jeziora. W głąb jeziora prowadzi pomost. Po przeciwnej stronie, w oddali widać kąpiących się ludzi. My mamy jezioro tylko dla siebie, jesteśmy sami. Po kąpieli robimy kolację. Siadamy przed namiotem na karimacie Młodego, na worku transportowym rozkładam ścierkę i robimy kanapki. Jest bajecznie :)
Kategoria wyprawy
Jezioro Gołdapiwo
-
DST
109.53km
-
Teren
70.00km
-
Czas
06:41
-
VAVG
16.39km/h
-
VMAX
25.00km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wyjeżdżamy z Piecek przed godziną 10.00. Naszym celem jest Jeleniec nad Jeziorem Gołdapiwo. Pierwszy etap wyprawy wydaje się dość łatwy. Mapa w mapniku i w drogę! Z łatwością dojeżdżamy do Mikołajek. Niestety na trasie coś złego dzieje się z moim rowerem, mam problem ze zmianą biegów. Rozsądek podpowiada, że to tylko regulacja przerzutek, ale niepokój pozostaje. Zatrzymujemy się w Mikołajkach. Nie wytrzymuję dzwonię do Grzesia. Przez telefon instruuje mnie jak ustawić łańcuch na zębatkach, aby sprawdzić, czy i w jaki sposób trzeba wyregulować przerzutki. Dla pewności wszystko notuję :) Młody reguluje przerzutki. Trochę się boczy, że niepotrzebnie dzwoniłam.
Z Mikołajek krajówką Nr 16 jedziemy do Olszewa, tu odbijamy na Górkło. Pierwszy punkt zaliczony - skręcam na właściwą drogę :) W Szymonce Małej mijamy Jezioro Jagodno. Odbijamy w prawo i już drogą szutrową jedziemy zgodnie ze wskazaniami mapy, do Paprotek. Droga bardzo piaszczysta. Ja po wyjeździe nad morze trasą pieszą :) czuję respekt przed piaszczystą drogą - moje szosówki nie radziły sobie z tonami piachu. Teraz ja i Młody jedziemy na oponach terenowych. Nabieram coraz większej pewności - bez problemu jadę z sakwami po piachu! Młody ma sakwy Kellys - straszna tandeta, nadają się tylko na śmietnik. Przekonam się o tym bardzo dobitnie w ciągu następnych kilku dni. Rozginają się haczyki na których są zamocowane do bagażnika. Spadają. Zanim je ponownie zamocujemy przeżywamy atak much, u nas zwanych "ślepakami". Ukąsiły mnie trzy. Okropne! Na lewej nodze mam wielkie czerwone koła, które strasznie pieką i swędzą. Sakwy w tym dniu i w ciągu kolejnych dni wyprawy będą spadać regularnie :(
W Paprotkach moja intuicja nawigatora zawodzi mnie. Wydaje mi się, że odbijam prawidłowo, zgodnie ze wskazaniem mapy, a jednak mylę się. Zamiast w prawo odbijam w lewo i ze zdziwieniem stwierdzam, że dojechaliśmy do Kleszczewa, zamiast do Miłek. Jechaliśmy oczywiście drogą polną. W terenie jest o wiele więcej dróg szutrowych niż na mapie i jak tu skręcić w tą właściwą :) Nie ma jednak tego złego - w Kleszczewie zatrzymujemy się na moment nad Jeziorem Wojnarowo. Ja jem kanapkę, a Młody podobno nie jest głodny.
Z Kleszczewa już asfaltem - drogą Nr 63 jedziemy do Staświn. Tu odbijamy w drogę do Lipowego Dworu. Jeszcze asfaltem dojeżdżamy do Siedlisk i Kruklina. Stąd już zaczyna się szutr. Jedziemy bardzo malowniczą drogą przez las wzdłuż Jeziora Kruklin. Byłoby bajecznie, gdyby nie ślepaki. Te okropne much atakują nas całą watahą. Na rozstaju dróg, niestety, ponownie się mylę... Jedziemy dalej wzdłuż jeziora zamiast odbić w prawo. Jak ja mogłam to przegapić! Ja jadąc w pojedynkę mogłabym błądzić, bo droga jest bajeczna, ale co myśli Młody...Zamiast do Kruklanek dojeżdżamy do Pieczonek i dopiero stąd do Kruklanek. Jedziemy asfaltem. W Kruklankach kolejna porażka nawigacyjna... Robimy pętelkę przez Brożówkę i wracamy do... Kruklanek :( Miejscowość urokliwa, co jednak nie zmienia faktu, że jestem gapą. Zamiast na Banie Mazurskie skręciłam na Suwałki... Dobrze, że się w porę zorientowałam. Może nie jestem do końca taką gapą nawigacyjną ;)
Bez przygód docieramy przez Jeziorowskie do Jeleńca. Jakoś udaje się nam odnaleźć drogę prowadząca nad Jezioro Gołdapiwo, przy której znajdują się ośrodki wczasowe. Namiot rozbijamy w Ośrodku "Świerkowa Skarpa". Jesteśmy zmęczeni, ale humory dopisują. Ładne miejsce, jezioro urokliwe, czegoż można chcieć więcej :) Namiot rozbijamy z dala od grupki namiotów zasiedlonych przez "Melomanów". Tak naszych dalszych sąsiadów nazwał Młody. Nazwa w pełni zasłużona i adekwatna - sama nie wiem do której słuchali głośno muzyki, a później były śpiewy solo damskie i takie tam :) Ale co tam, są wakacje, Mazury, piękna pogoda, szkoda czasu na sen :)
Kategoria wyprawy
Wyprawa z Młodym na Mazury i Suwalszczyznę - prolog
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wyjeżdżamy z Młodym z domu.Jest godzina 10.45. Rowery zapakowane na auto, sakwy w bagażniku. Kierunek Piecki na Mazurach, a później - witaj przygodo! To nasza pierwsza wspólna wyprawa. Po raz pierwszy będę nawigatorem. Boję się, że nie spełnię oczekiwań Młodego, że go zawiodę, że się nie sprawdzę w nowej roli...
A wszystko zaczęło się od Harpagana. Tak, mój start w tym maratonie był brzemienny w skutkach. Do tej pory pasją Młodego był futbol. On - bramkarz ani myślał o rowerze. Owszem jeździł, ale bez przesady :)
Po Harpaganie zaszły u Młodego zmiany - nowy rower, również Scott, nowa pasja, porównywanie naszych dystansów, średnich. Oj, blado ja przy nim wyglądałam ze swoimi średnimi... I w końcu - wspólny wyjazd na Mazury i Suwalszczyznę.
Marek zaplanował trasę. Podobno ja byłam pomysłodawcą :) Niestety Marek po przebytej w czerwcu operacji ręki nie może jechać. To wielka szkoda. Mieliśmy jechać we czwórkę - Jola, Marek, Młody i ja, a w rezultacie trasą zaplanowaną przez Marka pojadę tylko ja z Młodym.
Do Piecek docieramy po około 6 godzinach. Jedziemy spokojnie, bez pośpiechu, jak to mówi Młody - lepiej 20 minut później niż 20 lat za wcześnie. Młody mimo, że młody jest bardzo rozsądny. Po drodze zatrzymujemy się w Sokołowie Podlaskim na lody. Są przepyszne, polecam. Gdy przed odjazdem z Sokołowa piję jeszcze wodę, Młody po raz kolejny pyta, czy powiedzieć mi coś budującego. Kiwam głową, że tak, a on na to - cegła! Efekt - fontanna z ust :) W takiej wesołej atmosferze przebiega nam podróż. Dodam, że słuchamy muzyki z płyty - Bajor, Czerwony Tulipan, Stare Dobre Małżeństwo, Agata Budzyńska... Takie klimaty i Młody, to wręcz niemożliwe, a jednak :) Młody zabronił mi nucić, ale mimo to co raz mi się coś wyrywa. On też nie jest lepszy, też od czasu do czasu nuci :)
Jola przygotowała przepyszny obiad. Po obiedzie rozmawiamy o trasie. Marek zakreśla mi ją na mapach. Zakup map - to całe moje przygotowania logistyczne. Nie miałam czasu na prześledzenie trasy w domu. Moje obawy są coraz większe. Jak ja sobie poradzę w roli nawigatora. Trasa wiedzie głównie drogami szutrowymi. Nie zdradzam się przed Młodym ze swoimi obawami. W nocy nie mogę zasnąć...
Kategoria wyprawy