Basik prowadzi tutaj blog rowerowy

Powrót do domu - Austria

  • DST 84.46km
  • Czas 04:42
  • VAVG 17.97km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Droga do granicy biegła malowniczą doliną....

Było też 9 km pod górę przed granicą z Niemcami. Pogoda dopisywała - bezchmurne niebo, słońce, aż żal, że to ostatnie kilometry wyprawy...


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Żółte sakwy na Passo Rombo

  • DST 82.38km
  • Czas 07:06
  • VAVG 11.60km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 września 2013 | dodano: 25.10.2013

Nie mogłam w nocy spać. Wstałam, pospacerowałam po sadzie. Noc była piękna - bezchmurne niebo, księżyc, gwiazdy, jak marzenie... Wyjątkowo nie leniuchowałam w śpiworze. Pobudka o godz. 7.00, a o godz. 8.00 byłam już na trasie. To mój ostatni dzień we Włoszech. Zamierzałam wjechać do Austrii pokonując przełęcz Rombo - honorną przełęcz - 2509 m n.p.m.
Za Merano tablica informacyjna wskazywała, że mam do pokonania 51 km. Powiedziałam sobie, że na przełęczy muszę być najpóźniej o godz. 17.00, w innym razie czeka mnie nocleg wysoko w górach. Brrryyy....
Pierwszych kilkanaście kilometrów było lajtowych, prawie po płaskim.

Właściwy podjazd zaczął się około 33 km przed przełęczą. Droga była urokliwa. Widoki niesamowite.
Mijałam malownicze miejscowości oraz pojedyncze domy rozrzucone w dolinie.


Ruch na drodze był duży. Co chwila wyprzedzały mnie auta na niemieckich lub austriackich numerach rejestracyjnych. W kierunku przełęczy jeździł także autobus kursowy. Jako ciekawostkę wspomnę, że przełęcz jest "czynna" tylko do godz. 20.00, lub 22.00 - dokładnie nie pamiętam ;)
Widoki stawały się coraz bardziej malownicze, a trasa coraz bardziej wymagająca.

Miałam jeden cel - dojechać na przełęcz do godz. 17.00. Odpoczynki skracałam do niezbędnego minimum i wydłużałam odcinki między postojami. Pobiłam swój dotychczasowy rekord. Przejechałam bez zatrzymywania się 7 km! Jadąc po płaski taki rezultat to nic, ale jadąc pod górę z sakwami to już jest COŚ!
Na około 10 kilometrze przed przełęczą zaczęły się serpentyny. Piękne. Ale trzeba się było napracować :)

Po pokonaniu serpentyn podjazd stawał się bardziej stromy.

Wjechałam na drugą stronę zbocza. Zmienił się wiatr. Wiał w twarz. Byłam na poziomie wierzchołków szczytów. Niesamowite uczucie!
Droga na przełęcz prowadziła przez 18 tuneli.

Wjeżdżając do ostatniego tunelu włączyłam lampki. Drogę oświetlały jedynie odblaski na całej długości skrajnych jej krawędzi. Tunel ciągnął się bez końca...
Poczułam ulgę gdy ponownie zobaczyłam niebo nad sobą. Byłam coraz wyżej. Wiatr się wzmagał. Zrobiło się strasznie zimno. Zatrzymałam się przed przełęczą. Założyłam wszystkie ciepłe rzeczy - kurtkę rowerową, polar, kurtkę przeciwdeszczową, spodnie przeciwdeszczowe, ciepłą czapkę z polaru i długie rękawiczki.
Dojechałam! Była za kwadrans siedemnasta!
Ustawiłam rower pod tablicą z danymi przełęczy. Zaczęłam ustawiać aparat do zdjęcia... Palce zdrętwiały mi z zimna... Już miałam zrezygnować z fotki, gdy dostrzegłam nadjeżdżającego sakwiarza. Miał piękne żółte sakwy. Jadąc na przełęcz minęłam parę sakwiarzy zjeżdżających w dół. Byłam pewna, że oni i ja jesteśmy jedynymi sakwiarzami zdobywającymi dziś passo Rombo.
Sakwiarz podjechał bliżej. Pozdrowiliśmy się gestem dłoni, po czym on wskazując na mój aparat zapytał po polsku, czy mi pomóc. Jaki ten świat mały! W Bergamo natknęłam się na rodaków, w tym sakwiarza, ale to co innego - urocze miasto, mnóstwo turystów, ale TU!
On też był zaskoczony - nie spodziewał się TU spotkać rodaczki. Postawił swój rower obok mego i ... mam fajne zdjęcie z dwoma rowerami :)
Pożegnaliśmy się życząc sobie powodzenia.
Zjeżdżając przez moment widziałam przed sobą żółte sakwy...
Zjechałam kilka kilometrów i zaczął się podjazd... Ta przełęcz jest wyjątkowa. Podjazd nie był bardzo długi, ale na tyle długi, że musiałam zdjąć część rzeczy. Mimo przeszywającego wiatru było mi za ciepło. Dojechałam do punktu poboru opłat, rowerzyści byli zwolnieni, i zaczął się ponownie zjazd. Taki prawdziwy!

Byłam w Austrii. Zmęczenie dało o sobie znać. Nie szukałam miejsca na nocleg na dziko. Postanowiłam, że tę noc spędzę, jak rowerowy burżuj - na campingu. Przecież jestem na wakacjach :)


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Jabłka, jabłka... aż po Merano

  • DST 63.38km
  • Czas 05:02
  • VAVG 12.59km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Obudziłam się z małym bólem głowy i jabłkami przed oczyma :)

Pewnie zaszkodziło mi spaghetti :) Tym razem nie spieszyłam się ze zwijaniem obozowiska. Namiot sechł na słońcu, a ja sprawdzałam nowy patent - pranie w worku. Polecam i podaję instrukcję użycia pralki wyprawowej: rzeczy włożyć do worka, wlać wodę, wsypać proszek lub wlać płyn, zamknąć worek, po czym potrząsać i ugniatać. Worek założyć na rower, aby w trakcie jazdy jeszcze doprało. Płukać w rzece lub jeziorze :)
Wyjątkowo zjadłam na miejscu śniadanie i przez to tak się ociągałam, że wyjechałam koło południa.
Jak okiem sięgnąć sady i sady i sady... i droga bardzo w górę.

Jadąc minęłam zamek.

Droga wiodła cały czas w górę. Podjazd był bardzo męczący. Dojechałam do Coredo. Uzupełniłam zapas wody i... wspomnienia ożyły. Wybrałam trasę pieszą chcąc skrócić czas dojazdu do miasteczka Sanzeno. Były sady, las, krzaczory i schody.

Typowa trasa piesza. Wielką zaletą tej trasy było znalezienie w lesie strumyka, w którym wypłukałam pranie :) Moje sakwy przyozdobione bluzką, spodenkami i czymś jeszcze wyglądały urokliwie :)
Z Sanzeno cały czas jechałam w górę w kierunku przełęczy Palade. Podjazd był męczący, choć wydawał się być łagodny. Przełęcz nie jest honorna, ma zaledwie 1518 m n.p.m.

Trochę zmęczona dojechałam na szczyt. Robiło się późno. Zjeżdżając zatrzymałam się aby choć przez chwilę móc podziwiać dolinę i szczyty.

Zjazd ciągnął się na odcinku 15 km. Zjechałam do Merano. Zmierzchało. Jadąc za znakami szukałam campingu. Niestety oznaczenia były takie niedokładne, że nie udało mi się...
Namiot rozbiłam na obrzeżach miasta, w sadzie obok starej szopy.


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Paralotnie nad Lago di Molveno i sady jabłkowe

  • DST 67.84km
  • Czas 04:42
  • VAVG 14.43km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Tradycją na tej wyprawie stało się wczesne budzenie :) Więc... obudziłam się jak zwykle około godz. 7.00. Tym razem w szybszym tempie pakowałam swój namiot, ale i tak nie zdążyłam... Gdy wychyliłam głowę zobaczyłam kobietę idąca po schodach w stronę jeziora. Minęła mój namiot i... żadnej reakcji. Niestety i tym razem nie dane mi było poznać carabinieri, choć bardzo się starałam :)
Moimi sąsiadami byli młodzi ludzie - Ona i On. Zwinęli swój namiot w błyskawicznym tempie :) Plecak mieli olbrzymi :)
Kolejną atrakcją była wycieczka Czechów lub Słowaków. Gdy już byłam gotowa do drogi to spora grupka wycieczkowiczów przeszła obok mego byłego obozowiska. Jeszcze tylko spacer brzegami jeziora i ruszyłam w drogę, jak zwykle bez śniadania.
Dzisiaj czekało na mnie kolejne jezioro - Molveno.
Droga wiodła doliną, lekko w górę. Zdobyłam przełęcz o wysokości około 700 m n.p.m.

Passo del Ballino :) niby nic, ale zawsze przełęcz :)
Jadąc rozglądałam się za stolikiem i ławeczką. Wypadało zjeść śniadanie. Znalazłam idealne miejsce w miejscowości Vlone. Na rozstaju dróg, skrzyżowaniu :) było wydzielone miejsce z "wodopojem", stolikami i ławeczkami. Pięknie ogrodzone, obsadzone drzewami z kapliczką obok studni. Urocze miejsce. Właśnie to jest w Italii takie wyjątkowe - miejsca, gdzie można zatrzymać się i odpocząć, jest wszystko - woda, stół, ławki :) Zupa jarzynowa z wkładką w postaci makaronu była wyborna. Nie wiem, czy aż tak byłam głodna, czy to miejsce aż tak poprawiło mi apetyt :) Oczywiście zaparzyłam herbatę i zjadłam coś słodkiego. Żal było opuszczać takie apetyczne miejsce.
W Vigo Lomoso zrobiłam zakupy, m.innymi dwie czekolady.
Droga cały czas wiodła w górę... Wypłaszczyło się po minięciu San Lorenzo, choć czy to można było nazwać wypłaszczeniem :) Już po płaskim dojechałam nad jezioro Lago di Molveno. Widok na jezioro, miasteczko Molveno u podnóża szczytów... urokliwe.

Molveno słynie z czegoś jeszcze - jest mekką paralotniarzy.


Zjechałam na dół do miasta. Nacieszyłam oczy widokiem na jezioro. Skosztowałam kupionej wcześniej czekolady i w drogę. Wyjeżdżając po raz ostatni spojrzałam na jezioro, pięknie ...

Z Molveno jechałam cały czas w górę. Robiło się późno, a ja miałam przed sobą spory odcinek do pokonania. Planowałam zatrzymać się w Cles. Podjazd ciągnął się do Andalo. Potem było z góry.
Za wszelką cenę chciałam dojechać do Cles i dlatego chcąc skrócić trasę zaryzykowałam. Wbrew informacji o trasie dla rowerów w kierunku Cles skierowałam się na drogę główną. Przejechałam kilka kilometrów i "niespodziewajka" - jakby powiedział mój znajomy - zakaz jazdy rowerem. Trudno - pojechałam. Trzymając się prawej linii przy krawędzi jezdni jechałam w górę, noga za nogą. Byłam zmęczona, ruch duży, a ja jadę wbrew zakazowi. Tylko raz ktoś na mnie zatrąbił. Ci Włosi to całkiem kulturalni kierowcy.
Skręciłam do pierwszej miejscowości - Mollaro. Spojrzenie na mapę - trochę nie tak, ale może będzie dobrze. Nabrałam wody w butelki i worek, bo przecież trzeba się umyć przed snem. W Mollaro jak okiem sięgnąć ciągnęły się sady jabłkowe.

Jechałam drogą wśród jabłoni. Było stromo, a ja wiozłam kilka litrów wody w butelkach i 10 litrów wody w worku. Dociągnęłam na szczyt, wjechałam do kolejnej miejscowości, a tam... studnia :) No i jak tu było nie użyć fajnego słowa :)
Zbliżała się godz. 19.00, a ja nie znalazłam jeszcze miejsca na nocleg. Nie chciałam nocować w sadzie, ale bałam się, że nie będę miała wyjścia.
Jak to mówią "mądry to ma szczęście". Przytrafiła mi się "trafiejka", jak by powiedział mój znajomy. Przejechałam około 2 km i zobaczyłam idealne miejsce na obozowisko. Ogrodzony teren porośnięty sosnami, na wzniesieniu ławeczki i stoliki, a w dole lasek i ... mój namiot :)

Miejsce na zawieszenie worka z wodą też znalazłam. Zagotowałam wodę, wymieszałam z zimną i prysznic miałam jak w hotelu z czterema gwiazdkami.
A na kolację ugotowałam spaghetti z sosem kupionym w Vigo Lomosa, lub w innym mieście :) Tym razem zamiast herbaty była odrobina białego półwytrawnego wina. Kolacja smakowała wybornie i podziałała jak środek nasenny. Menażkę i zęby umyłam rano :) Przecież jestem na wakacjach ;))))


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Maraton Lago Di Italia :)

  • DST 87.24km
  • Czas 06:08
  • VAVG 14.22km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Obudziłam się jak zwykle ok. godz. 7.00. Następne dwie godziny zabrało mi małe leniuchowanie w śpiworze, ubieranie, notowanie, pakowanie, fotografowanie.... I jak zwykle wyjechałam później niż pierwotnie zamierzałam, a dziś wypadało się pospieszyć. Plan miałam napięty - przede mną maraton Lago Di Italia. Czekały na mnie cztery jeziora!
Wyjechałam ok. godz. 9.00 tradycyjnie na głodniaka, ale naubierana na cebulkę :) Poranek był rześki, a przede mną kilka kilometrów zjazdu. Po przejechaniu 4 km dotarłam do Anfo. Na rondzie obrałam kierunek na Lago Garda. Jazda w pojedynkę ma jedną wadę - nikt się nie martwi, że źle pojechałam na rondzie, że nie zaczekałam na skrzyżowaniu, nikt mnie nie szuka za rondem i skrzyżowaniem ;)))
Za Anfo zrobiło mi się ciepło - cebulka nie wytrzymała konkurencji z promieniami słońca. To już u mnie standard - ubieranie - rozbieranie :)
Już na letniaka i dalej na głodniaka dojechałam do miasteczka Lavenone. Zatrzymałam się na zakupy. Miałam ochotę na pszenne bułeczki :) Kupiłam dwie olbrzymie w kształcie granatu bojowego :) Gdybym jechała z kimś, to zapewne kupilibyśmy cztery... Mój apetyt podpowiedział, że z bułeczkami dobrze komponują się pomidory... Też kupiłam, aż ... cztery :) W sakwie miałam konserwy - polskie paszteciki drobiowe: tradycyjny, z pomidorami i papryką. Śniadanko zapowiadało się pysznie - bukiet pasztecików z dodatkiem pomidorka :)
Zaraz za marketem, w którym robiłam zakupy odbiłam w drogę nad jezioro Idro. To moja pierwsza wodna premia w maratonie Lago Di Italia. Dodam, że premię wodną należało zdobyć równocześnie z premią górską. Nie ma dobrze, cały czas pod górę :) Na liczniku miałam dopiero 10 km. Ciekawe jak długo ciągnie się premia górska? Czy wierzyć mapie?!


Co tam premia górska, co tam wysiłek, gdy się ma TAKIE widoki!
Droga była coraz piękniejsza i coraz bardziej wymagająca - w górę i w górę, a ławeczki i stolika jak nie było tak nie ma... Podjazd coraz bardziej męczący, coraz więcej wysiłku trzeba wkładać w pedałowanie.

Trudno... Tym razem rozbiłam katering na "zajeździe" drogi. Do kanapek pasztecikowo - pomidorkowych obowiązkowo zaparzyłam herbatę. Ja jadłam śniadanko a obok mnie przejeżdżały auta i motocykle, a nawet jakaś para sakwiarzy - młodzi ludzie Ona i On. Dodam, że przejechało także auto z polskimi numerami rejestracyjnymi...
Ruszyłam dalej i po przejechaniu około 1 km minęłam... ławeczki i stolik :)
Premia górska ciągnęła się przez 9 km, ale potem było już tylko w dół... i kolejna premia wodna.

Piękne jezioro Lago Di Valvestino. Woda w tym jeziorze jest krystaliczna. Przez środek wije się jakby wstążka. Coś cudownego! Jest to jezioro zaporowe zwieńczone olbrzymią tamą. Żałowałam, że nie dojechałam tu na nocleg...
Dalej jechałam w dół, po płaskim, lub lekko w górę. W miasteczku Navazzo po raz pierwszy zobaczyłam Gardę. Olbrzymie jezioro, niczym morze...

Do jeziora był zjazd. Zatrzymywałam się co chwila podziwiając Lago Garda. Nad Gardę zjechałam w miejscowości Gargnano. Jechałam drogą zawieszoną na półce skalnej nad jeziorem. Zaciekawiły mnie winnice, inne niż dotychczas widziałam. Mocowania winorośli rozciągnięte były między murowanymi słupami. Wyglądało to dość osobliwie.

W Tingale zjechałam na plażę.

Cały czas droga prowadziła skarpą zawieszoną nad jeziorem. Była wykuta w skale. Przejeżdżałam przez tunele, najdłuższy liczył niewiele ponad 3 km.

Czas naglił. Nie zjeżdżałam do miasteczek. Podziwiałam je z daleka. Moim celem była Riva de Garda - miasto położone na krańcu jeziora u podnóża nietypowej skały.
Z mostu zobaczyłam odbijającą się w świetle księżyca taflę jeziora. Zjechałam w dół. Do jeziora prowadziły schody, a przy nich była tabliczka.... Jak rozbić namiot?
Dróżką przez jakieś krzaczory zeszłam w dół. Zobaczyłam na końcu ścieżki rozbity namiot :) Było ciemno, ja byłam zmęczona, a mimo tabliczki ktoś rozbił namiot, więc...


Jezioro w pobliżu, którego rozbiłam namiot było jeziorem bezodpływowym. Zbierało wodę z gór, która następnie najprawdopodobniej odparowywała. Woda w jeziorze była koloru turkusowego. Urokliwe :)


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Passo della Spina -przełęcz u szczytu Rifugio Piardi

  • DST 53.96km
  • Czas 04:29
  • VAVG 12.04km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Wstałam dosyć wcześnie, jakbym nie była na wakacjach :) Już o godzinie 9.40 byłam gotowa do wyjazdu. Nie to, żeby pośpiech był spowodowany przechodzącymi obok namiotu turystami ;)
Wieczorem gdy rozbijałam namiot na wierzchołku wzniesienia nad szlakiem prowadzącym w góry, nie było żadnego samochodu na pobliskim parkingu. Jacyś zabłąkani turyści odjechali niemal równocześnie z moim pojawieniem się na przełęczy.
Jakże się myliłam myśląc, że namiot rozbiłam w dyskretnym miejscu, na wzniesieniu, nad drogą i z dala od parkingu... Rano, gdy wyszłam z namiotu okazało się, że na parkingu jest dużo samochodów, a turyści ciągnął w góry drogą u podnóża mego wzniesienia i ścieżką obok mego domku. Słychać było też odgłosy pojedynczych wystrzałów. Czyżby rozpoczął się sezon polowań na misia? :)
Założyłam ciepłe ubrania i zaczęłam zjeżdżać z przełęczy, jak zwykle na głodniaka :) Zjechałam kilka kilometrów i zobaczyłam przy drodze, nieopodal wjazdu do gospodarstwa agroturystycznego, coś co na tej wyprawie wywoływało mój uśmiech - ławeczkę i stolik :) Idealne miejsce na śniadanie, tym bardziej, że nieopodal płynął mały strumyczek - idealna zmywarka na menażkę. Tym razem śniadanko było na bogato - zupa grzybowa z wkładką - makaronem świderkami, choć kusiła mnie zupa ogórkowa z chlebem :)
Zadowolona - najedzona :) - zjechałam około 13 km do Lavone, a stąd już droga prowadziła lekko pod górę. Mijając Collio zauważyłam wprost przede mną drogę w górach biegnącą zboczem. Zastanawiałam się czy to moja droga, a jeśli tak to jak tam dojechać i kiedy?

Tak, to była droga, którą miałam jechać. Dzieliło mnie od niej tylko, a może AŻ 25 km. W Collio zaczął się właściwy podjazd... Kilkakrotnie mijani rowerzyści zjeżdżający w dół oraz miejscowi pokazywali mi gest powodzenia? Dlaczego???!!!
Szybko miałam przekonać się dlaczego...Droga była malownicza, ale podjazd był morderczy - zakręty, serpentyny, zakręty, serpentyny...


Powtórzę się - warto było wylewać pot dla widoku z góry i widoku, który roztoczył się po wjeździe na drogę widzianą z dołu w Collio.
Droga z szerokiej drogi asfaltowej przeszła w wąską dróżkę asfaltową, a ta w drogę szutrową biegnącą nad przepaścią. Byłam na wysokości około 1600 m n.p.m., a moja przełęcz znajdowała się na wysokości 1500 m n.p.m. i wieńczył ją tunel. Jadąc lekko w dół nie mogłam nacieszyć oczu pięknem otaczającej mnie przyrody... Passo della Spina - tak nazywa się przełęcz. Jest piękna, niesamowita...


Dojechałam do tunelu. Pierwsza jego część była naturalna - wykuta w skale, a w dalszej części był do połowy wysokości wybetonowany. Jednak nawet taka ingerencja człowieka w jego konstrukcję nie ujmowała mu uroku.
Za tunelem zaczynał się zjazd.

Robiło się późno i było coraz zimniej. Zjeżdżając minęłam jedynie dwie zamieszkałe posesje i nagle zobaczyłam przy drodze na łuku idealne miejsce na biwak - stoliki i ławeczki, a obok nich w sam raz miejsca na namiot :) Niżej było widać kilka domów, ale wyżej były tylko dwa :)
Pomyślałam, a któż będzie jeździł nocą na taką przełęcz, przecież mijałam tylko motocyklistów, więc analizowałam dalej - mimo odkrytego miejsca powinno być bezpiecznie. Było, choć jedno auto hamowało nie mogąc bezpiecznie wjechać w zakręt i kierowca musiał cofać. Pewnie zagapił się na mój namiot :)


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Urokliwe miasteczka nad Lago Iseo

  • DST 52.95km
  • Czas 04:54
  • VAVG 10.81km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 17 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Poranek był jak zwykle leniwy... Przecież jestem na wakacjach :) Dzień zapowiadał się pogodny i słoneczny.
Tradycyjnie spisałam dane z licznika, w kilku zdaniach opisałam miniony dzień, nie zapomniałam o porannej toalecie, zwinęłam namiot, spakowałam sakwy i w drogę!
Nocowałam na rogatkach Sarnico nad jeziorem Iseo. Nie zdążyłam rozpędzić roweru, gdy dojechałam do jeziora. Słońce i piękne "okoliczności przyrody" prowokowały...

Pomyślałam, że miło byłoby w takim miejscu zjeść śniadanie :) Rozsiadłam się na ławeczce na deptaku przy jeziorze, umyłam w jeziorze kubek, zaparzyłam herbatę, zrobiłam kanapki...


Jakże miło było poleniuchować... Przecież jestem na wakacjach :)
Nie spiesząc się ruszyłam drogą zawieszoną na półce skalnej nad jeziorem.
Mijałam urokliwe miasteczka i wioski... Zamykam oczy i ożywają obrazy, jestem tam...


Jadę dalej. Droga jest coraz piękniejsza.

Dojeżdżam do miasta Lovere.

Tu odbijam na północ i jadę do miejscowości Pisogne, gdzie odbijam na wschód i zaczynam rowerową wspinaczkę w górę.

Zaczynam podjazd na przełęcz Zona. Pod górę jadę około 16-17 km. Podjazd jest męczący, ale droga bardzo malownicza. Biegnie przez las. Widoki wynagradzają wysiłek. Mijam trzy wioski, w jednej z nich - we Fraine, uzupełniam zapas wody. Na przełęcz dojeżdżam po godz. 19.00. Nie mam wyboru - muszę tu zostać na noc. Jest za późno na zjazd. Wiem, że noc będzie zimna - jestem na wysokości 1400 m n.p.m. Dosyć mocno wieje... To jedyny plus - namiot rano będzie suchy :)


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Bergamo, słońce i milioner z Wrocławia

  • DST 59.45km
  • Czas 03:52
  • VAVG 15.38km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 16 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Gdy rozsunęłam zamek tropiku nie mogłam uwierzyć własnym oczom :) Po wczorajszym deszczu nie został ślad :)
Pospiesznie, ale pamiętając, że jestem przecież na wakacjach zwinęłam namiot. Zapakowałam sakwy na rower i... przyjechał właściciel ogrodu i altanki. Pomyślałam, że tym razem mi się nie uda - właściciel wezwie carabinieri i odechce mi się raz na zawsze noclegów na dziko :(
Pan był w starszym wieku i okazał się bardzo sympatyczny :) Na migi pokazałam ;) że nocowałam w namiocie na jego działce pod drzewkami, on z kolei powiedział - chyba - że mogłam przespać się w altance :) Ja używałam języka migowego, a on włoskiego i całkiem dobrze nam się gaworzyło ;) Pożegnałam się i ruszyłam na podbój Bergamo!
Przed wyjazdem do Włoch czytałam o Bergamo w necie. Internauci rozwodzili się nad urodą tego miasta :)
Po pokonaniu 9 km byłam w Bergamo!

Moim celem było stare miasto. Pierwszy widok na stare miasto i od razu zauroczenie. "Po znakach" bez problemu dotarłam do celu.
Na stare miasto można wjechać lub wejść przez imponujące bramy miejskie.


Ja wjechałam rowerem :) W towarzystwie swego ukochanego Scotta i jaszczurek spacerowałam wzdłuż murów okalających starówkę.

Przy bramie miejskiej dla pieszych spotkałam dwoje Polaków z Krakowa - Ona i On. Przeurocza para w średnim wieku. Wymieniliśmy kilka grzecznościowych zdań :) Państwo polecili włoską restaurację, której właścicielką jest Polka - Pani Marzena.
Pogoda była spacerowa. Przyjemnie grzało słońce :) Tym razem już tylko w towarzystwie mego ukochanego Scotta zaszyłam się w urokliwe uliczki.

Kręcąc się bez celu, dla samej przyjemności spacerowania dotarłam do serca starówki.


Tu spotkała mnie kolejna "niespodziewajka", jakby powiedział mój Przyjaciel ;)
Spotkałam sakwiarza z Polski, a dokładnie z Wrocławia. Był w podróży od dwóch miesięcy. Podobno pracował przez siedem lat, a teraz zbiera profity. Ciekawa osobowość :) I jeszcze coś... podobno kręcił film ze swojej wyprawy, podobno premiera będzie na You Tube po 20 listopada :)
Pożegnałam kolegę sakwiarza i pojechałam szukać na wzgórzu tarasu widokowego, by na pożegnanie nacieszyć oczy panoramą Bergamo....
Trafiłam do zamku. Po raz ostatni spojrzałam na piękne Bergamo i ruszyłam w dalsza drogę.


Chciałam jeszcze tego dnia dojechać nad jezioro Iseo. Około godz. 19.00 dojechałam do Sarnico - miasta położonego nad Lago Iseo.
Udało się! Plan został wykonany! Tylko gdzie rozbić namiot... Z trwogą rozglądałam się za miejscem biwakowym, aż... w dole zobaczyłam winnicę :) Nie była ogrodzona od ulicy, więc... a w dole płynęła rzeczka, więc... Kąpiel w rzece w blasku księżyca, namiot wśród winorośli... jak w bajce :)
Kolejna "niespodziewajka", ja to mam szczęście :)


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Lago Como w strugach daszczu

  • DST 59.65km
  • Czas 03:28
  • VAVG 17.21km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 września 2013 | dodano: 29.09.2013

W nocy obudził mnie deszcz bębniący o namiot. Rano nie było lepiej - deszcz na moment ustawał, po czym się wzmagał. Zwinęłam namiot korzystając z chwilowej poprawy pogody. Pojechałam do Menagio nad jeziorem Como. Ponownie zamierzałam przeprawić się promem na drugą stronę jeziora. Miasteczko powitało mnie strugami deszczu.

Miałam szczęście! Wjechałam do portu, kupiłam bilet i zacumował prom :) Było bardzo zimno, a uczucie chłodu wzmagał porywisty wiatr.

Płynąc zauważyłam, że prom jakoś tak dziwnie kieruje się w inną stronę, niż ja chciałam jechać. Czyżbym wsiadła na niewłaściwy prom? Bilet kupiłam do Bellagio, ale dlaczego jadę w innym kierunku? Wszystko się wyjaśniło... Prom zawijał do Varonny, a dopiero następnym przystankiem było Bellagio :)
Mimo chłodu w Bellagio skusiłam się na lody. Zaszalałam kupiłam trzy gałki - truskawkowe, jogurtowe i śmietankowe z konfiturą wiśniową :) Były pyszne. Zrobiłam małą rundkę po mieście i dalej w drogę.
Droga wiodła półką skalną wzdłuż brzegów jeziora. Była urokliwa, tylko ten deszcz....

Tą urokliwa drogą dojechałam do Lecco, a stąd już drogą główną obrałam kierunek na Bergamo.
Zaczynało zmierzchać, gdy dojeżdżając do miasta Almenno, zobaczyłam łąkę miedzy ciągnącymi się przy drodze polami kukurydzy :) Łąka kończyła się mini ogrodem warzywnym. Rósł w nim jeden krzak pomidora i jeszcze jakieś warzywa, ale jakie już nie pamiętam :) Ogród oddzielały od łąki drzewka, a w niedalekiej odległości, przy polu kukurydzy stała altanka.
Rozbiłam namiot w pobliżu drzewek, przed ogrodem, ale z dala od altanki.


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013

Trochę Szwajcarii we Włoszech

  • DST 89.73km
  • Czas 05:10
  • VAVG 17.37km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 września 2013 | dodano: 29.09.2013

Jakże ciężko było mi rozstać się z brzózkami w Aurano... Rześki poranek i błękitne niebo zapowiadało piękny dzień.
Po pokonaniu 2 km podjazdu malowniczą drogą zaczęłam zjeżdżać z góry na brzeg Lago Maggiore.

Moim celem była Verbana. Stąd miałam przeprawić się promem na drugą stronę jeziora. Bez problemu dotarłam do portu. Wcześniej wstąpiłam na zakupy :)
Z Verbany dopłynęłam promem do Laveno.

Zacumowałam na trawniku nad jeziorem i rozkoszując się pięknym widokiem na miasteczko zjadłam śniadanie - bułki (kupione w markecie w Verbanie) z kremem czekoladowym kupionym w polskiej Biedronce :)
Drogą biegnącą brzegiem jeziora dojechałam do miasteczka Luino. Przekroczyłam granicę włosko - szwajcarską i wjechałam do Szwajcarii. Kierunek Lugano nad jeziorem Lugano. Jechałam drogą główną oznaczoną na mapie kolorem czerwonym. Ruch był spory, ale nie to było męczące... Droga wiodła pod górę aż do rogatek Lugano. Gdy zaczął się zjazd do miasta, zauważyłam małą uliczkę wijącą się w górę. Skierowałam się w górę, by po zaparkowaniu roweru wejść na murek okalający drogę i z niego podziwiać panoramę Lugano nad Lugano :)

Warto było wylewać pot dla tak pięknego miejsca.
Dotarłam do ulicy biegnącej wzdłuż brzegu jeziora.
Ulica przeszła w aleję parkową, a park zakończył się plażą.

W Lugano zatrzymałam się na dłuższą chwilę. Czas naglił, było popołudnie i trzeba było jechać dalej. Wróciłam ponownie do Włoch. Jadąc drogą biegnącą brzegiem jeziora dojechałam do Porlezza. Tu rozbiłam namiot. Tym razem nocowałam na łące na leśnej, a może parkowej polanie :)


Kategoria wyprawy, Jeziora alpejskie 2013