2018-10-11
-
DST
25.03km
-
Czas
01:09
-
VAVG
21.77km/h
-
VMAX
37.61km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Mimo urlopu jestem straszliwie zapracowana :) Np. dzisiaj po południu zabrałam się do rozpakowania Scotta z pokrowca. Biedaczysko od powrotu tkwił w zamknięciu. Okazało się, że w przednim kole nie ma powietrza. I właśnie to, było to, czyli pretekst do technicznego treningu pod bacznym okiem Starszego. Jeszcze trochę, a będę mistrzynią w rozkręcaniu/składaniu roweru, zmianie dętek, zakładaniu tylnego koła :) Uśmiech zażenowania pojawia mi się na twarzy na wspomnienie "mocowania się" z tylnym kołem na wyprawie przez kolegę. Ja nie potrafiłam założyć tylnego koła, to fakt, ale teraz zajmuje mi to chwilę. Do spraw technicznych podchodziłam, jak do jeża. Wmawiałam sobie, że nie potrafię. Z podziwem patrzyłam na inne rowerzystki, które na swoich blogach rozpisywały się, czy to o "załataniu" dętki, czy o innych kwestiach serwisowych. Jakieś tam podstawowe czynności byłam w stanie wykonać, ale zajmowało mi to tyle czasu, że... Jednak podróże kształcą, a trening czyni mistrza. Dętkę załatam, koło, nawet tylne założę, pedały przykręcę, kierownicę także :) Łańcuch oczywiście także wyczyszczę i nasmaruję. Gorzej z ustawieniem przerzutek, ale z telefoniczną pomocą Grzesia także dam radę :) Uff...
Gdy już tak potrenowałam i odwiozłam Mamę na spotkanie z siostrą zadzwoniła Tereska - jest na rowerze, czy do niej dołączę, robi mini kółeczko. Ona jest ho, ho, a ja w domu. Zanim się ubrałam, zanim założyłam podsiodłówkę, aby zamocować tylną lampeczkę, zanim wyjechałam... Doścignęłam ją na 15,76 km na wojewódzkiej. Do 15,76 km jechałam w swoim tempie, a że zaczęło się robić jakoś chłodno i zależało mi na doścignięciu koleżanki, całkiem nieźle mi się pedałowało ze średnią 28 km/h :) Potem to już był pełen luz i gadanie, gadanie, gadanie... Nie wiedziałam, że na odcinku około 10 km można się aż tak nagadać. A do domu wróciłyśmy, gdy było już zupełnie ciemno :)
Powroty...
-
DST
53.93km
-
Czas
02:05
-
VAVG
25.89km/h
-
VMAX
32.52km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Powroty są bardzo trudne. Gdy czytam swoje wcześniejsze wpisy zastanawiam się, czy znam tę rowerzystkę, czy to naprawdę ja? Czy to ja kręciłam niedzielne setki? Czy jeszcze wrócą takie niedziele?
Moja ostatnia w ogóle niespektakularna wyprawa wzdłuż Dunaju spowodowała, że czuję się jakbym narodziła się na nowo. W minionym tygodniu nie byłam na rowerze. Leczyłam powyprawowe przeziębienie i pisałam relację. Pisanie bardzo mnie wciągnęło. Pozostały mi do opisania ostatnie trzy dni jazdy i dwa dni pobytu w Budapeszcie. Dzisiaj także z trudem oderwałam się od klawiatury komputera. Najnormalniej w świecie nie chciało mi się iść na rower! Blogowa proza zawładnęła mną zupełnie. Po południu cykloza wzięła górę nad pisaniem. Jadę! I stało się. Po pierwszych młynkach w głowie mi się nie mieściło, jak mogłam tyle wytrzymać bez roweru! Lubie rower pod każdą postacią. Wyprawy z sakwami są na pierwszym miejscu, jednak i takie najzwyczajniejsze kręcenie kółeczek szosówką też jest super. Rower, rower, rower!!!
Moja wojewódzka jest w remoncie, wygląda strasznie. Chciałam tak tylko pokręcić się po okolicy. Dawniej pojechałabym wojewódzką, a dzisiaj wybrałam alternatywne kółeczko przez Radzyń. Na leśną ścieżkę było za późno. Korzystam z ostatnich dni urlopu, więc może jutro także wybiorę się na rower :)
Dolina Dunaju - Budapeszt
-
DST
114.01km
-
Czas
06:17
-
VAVG
18.14km/h
-
VMAX
28.91km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Noc była bardziej niż rześka. Założyłam wszystko co miałam ciepłe, a i tak zmarzłam. Niestety dopadło mnie na koniec wyprawy choróbsko i nie odpuszcza. Nie mogłam spać. Nawet nie pamiętam ile razy się budziłam.
Wstałam o godz. 6.40. Kolega już się krzątał. Ależ było zimno! W namiocie mój rowerowy licznik pokazywał zaledwie 6 stopni na plusie, to ile było na zewnątrz?!
Zajęłam się gotowaniem. Dzisiejsze śniadanie było ciut nietypowe, bo czy ktoś jada barszcz biały z makaronem? Barszczu i makaronu wystarczyło dla nas dwojga. W miłej atmosferze zaczęliśmy kolejny dzień w drodze. Przy śniadaniu oznajmiam, że nie wytrzymam jeszcze jednej nocy pod namiotem. Ja czuję się fatalnie, a choróbsko wspaniale. Boli mnie głowa, nos mam nabrzmiały, ani odetchnąć, a do tego kaszel...
Kolega skwitował krótko - zmieniamy plany, dalej jedziemy pociągiem i nocujemy pod dachem. Nie, aż tak chora nie jestem, aby jechać pociągiem. Dam radę dojechać do Budapesztu. Postanawiamy, że jedziemy główną drogą nr 51. Byłam wdzięczna koledze za zrozumienie.
Nie spieszymy się z wyjazdem. Do Budapesztu mamy jedynie około 70 km. Suszymy na słońcu namioty, oglądamy ośrodek, gapimy się na Dunaj. Miejscówka jest urokliwa. Wyjeżdżamy około godz. 10.30. Znamy trasę, jechaliśmy nią drugiego dnia naszej wyprawy. Dzisiaj jednak ciut ją modyfikujemy. Z Apostag do Dunavesce jedziemy główną drogą, po czym przed miasteczkiem odbijamy w "naszą" rowerową ścieżkę. Z jaką nostalgią patrzę na miejsce naszego pierwszego biwaku nad Dunajem w Dunavesce. Wówczas nie zajeżdżaliśmy do miasteczka. Dzisiaj nadrabiamy zaległości. Odbijamy ze ścieżki prowadzącej wzdłuż Dunaju i jedziemy do centrum Dunavesce.
W Dunavesce wjeżdżamy na drogę nr 51. Na szczęście nie ma zakazu poruszania się rowerem. Ruch jak to na Węgrzech - spory. Głowa mi pęka od tego ryku samochodowych silników. Kolega proponuje odbicie do Tass. To dobry pomysł. Ciut nadrobimy, ale choć przez chwilę nie będzie słychać tego jazgotu. W Tass nie wjeżdżamy z powrotem na główną drogę. Kierujemy się boczną drogą do Dunaju, a dalej do Ráckeve jedziemy urokliwym skrótem wzdłuż Dunaju - trasą EV6.
Jestem urzeczona pomostami nad brzegiem rzeki. Mijają nas dwie pary sakwiarzy.
Do Ráckeve wjeżdżamy przez ukwiecony most. Całe miasto jest ukwiecone. Pięknie, urokliwie, bajecznie!
Robi się coraz później. Wpisuję do garmina adres hostelu, w który mamy zarezerwowany jutro nocleg. Zamierzamy pojawić się tam już dziś. Mam nadzieję, że będą wolne miejsca. Nie czuję się najlepiej. Niech garmin prowadzi. Zgodnie z jego wyliczeniem do hostelu zostało 38 km.
I wtedy to się stało. Kolega poszedł do punktu informacji turystycznej i wrócił z mapą z wyrysowaną na czerwono drogą rowerową prowadząca do przedmieść Budapesztu. Zapytał czy mam tę drogę na swojej mapie. Niestety nie. Nie chciałam z nim dyskutować i się spierać. Ok, niech nawiguje, ale czy możliwa jest nawigacja z taką mapą? Gdy zginął nie tylko asfalt, ale i szutr, a kolega wjechał w pole z trawą po kolana za miejscowością Majosháza, nie wytrzymałam. Robi się coraz później, ja już ledwo żyję, a on chce chyba pchać rower przez wysokie trawy do samego Budapesztu. Oznajmiam, że wracam na asfalt i asfaltem dojadę do Budapesztu. Kolega jedzie za mną, ale mijamy polną drogę.Nakazującym tonem mówi, aby jechać tą drogą. Nie mam ani siły ani ochoty jechać za nim w nieznane, chcę asfaltem jak najszybciej dojechać do drogi nr 51. Kolega nie jedzie za mną, realizuje swój plan. Sama dojeżdżam do drogi nr 51, a tu czeka mnie niespodzianka - znak "zakaz ruchu rowerów". Dzwonię do kolegi, nie odbiera. Trudno dalej pojadę bocznymi drogami z pomocą garmina i mapy OsmAnd w smartfonie. Kolega się uaktywnił, przysłał mi sms, że czeka na mnie na moście na drodze nr 51. Odpowiadam, że jadę bocznymi drogami ze względu na zakaz.
Jadę do miejscowości Delegyháza. Gdy sprawdzam trasę wyznaczona przez garmina z mapą w smartfonie podjeżdża do mnie miejscowy na rozklekotanym rowerze. Pana bardzo interesuje co ja tu robię. Tłumaczę, że jadę do Budapesztu. Kiwa z politowaniem głową i tłumaczy mi na migi, że czeka mnie co najmniej dwie godziny na rowerze. Patrzy na ekran mego smartfona i pokazuje jak mam jechać, wymienia nazwy miejscowości. Jest bardzo miły. Jedzie ze mną do skrzyżowania z drogą prowadzącą do Dunavarsány. Dziękuję mu za pomoc, żegnam się i jadę dalej. Dojeżdżam do Dunavarsány, a stąd kieruję się do Taksony. Przed Taksony nie wjeżdżam na drogę nr 51. Konsekwentnie chcę dojechać do Budapesztu drogami, po których można poruszać się rowerem. W Taksony wjeżdżam na drogę nr 510. Teraz cofam się w kierunku z jakiego przyjechałam. Dojeżdżam do mostu na Dunaju, przejeżdżam na drugą stronę. Ruch jest niesamowity. Zaczął się powrót z pracy. Jadę między autami stojącymi w korku. Zaczyna zmierzchać. Zakładam czołówkę i włączam tylną lampkę. Daję się prowadzić garminowi. Jadę, jadę, jadę... Z jaką radością mijam tablicę Budapeszt i jadę, jadę, jadę... na zmianę ulicą, to rowerową ścieżką. Jest już ciemno. Hostel znajduje się praktycznie w centrum, na prawym brzegu Dunaju na ulicy József ucta 13. O godz. 19.15 parkuję Scotta przed Goodmo House przy ulicy József ucta 13. Dojechałam, jestem na miejscu. Dzwonie do Hani. Ona przez internet rezerwuje mi nocleg. Wszystko trwa chwilę. Udało się! Wchodzę pewnie do hostelu. Jestem zmęczona i chora, ale szczęśliwa. Sama sobie poradziłam, no z pomocą Hani na ostatniej prostej :) Dzwoni kolega, jest na miejscu. Mówię fajnie i kończę konwersację. Najnormalniej w świecie strzelam focha :)
Wyprawa dobiegła końca. Jeszcze tylko dwa dni spędzę w Budapeszcie i wracam do domu. Przywiozę ze sobą wspomnienia oraz nowe doświadczenia. To była wyjątkowa wyprawa. Dzięki niej odzyskałam pewność siebie :)
Kategoria Dolina Dunaju 2018, wyprawy
Dolina Dunaju - Dunaföldvár
-
DST
72.95km
-
Czas
04:12
-
VAVG
17.37km/h
-
VMAX
39.29km/h
-
Temperatura
18.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
W cebulkowej piżamie wytrzymałam do godz. 1.40. Było mi bardzo ciepło i bardzo niewygodnie. Wyszłam na zewnątrz. Cisza. Namiot od wiatru zasłaniała ściana drzew. Do śpiwora wróciłam bez kurteczkowych i polarowych dodatków. Po raz drugi obudziłam się nad ranem. Ależ ziąb!!! Polarowa bluza i czapka wróciły do łask.
Obudziłam się około godz. 6.00, ale nie spieszyłam się ze wstawaniem. Nie chciało mi się wychylać nosa z ciepłego śpiwora. Słyszałam, jak kolega mówił, że nad ranem były jedynie dwa stopnie na plusie. Czy to możliwe?
Wszytko kiedyś się kończy, nawet leżakowanie w ciepłym śpiworze w zimny poranek. Wstałam tuż przed godz. 7.00. Założyłam na koszulkę kurteczkę, polar, kurtkę wiatrówkę, spodnie z polaru, czapkę i polarowy kominek na szyję. Ależ było rześko! "Parowałam" przy każdym wydechu. Zimnica!!! Na dodatek nie czuję się najlepiej. Obawiam się, że to może być początek przeziębienia. Podobnie, jak wieczorem aplikuję sobie porcję lekarstw.
Zaczęliśmy z kolegą dzień od gorącej herbaty, po czym zabraliśmy się do zespołowego gotowania. Palnik mój, a tym razem jego butla, moja zupa pieczarkowa, jego kasza kus-kus. Śniadanie jemy razem. Jak miło! I co najważniejsze - w obu kołach mego roweru jest powietrze. Dzisiejszego poranka nie powinno być schodów :)
Przed wyjazdem obowiązkowo suszę namiot. Tropik i sypialnię rozwieszam na barierkach "końskiego toru przeszkód". Nie wiem co to jest. Koni z samego rana nie było na treningu. Nie widziałam także śladów końskich kopyt.
Mimo starań i ociągania się znowu pierwsza zapakowałam na rower sakwy i namiot. Dzień w drodze zaczęliśmy po godz. 9.00. Słońce powoli przeganiało zimnicę. Zapowiadał się pogodny i słoneczny dzień.
W promieniach słońca dojechaliśmy do centrum Gerjen. Przystań promowa znajdowała się kilkaset metrów dalej. Był pomost, jachty, tylko prom gdzieś zaginął. Powtórzyła się historia z Lasu Gemelc.
Niestety nie umiem pływać, więc pokonanie Dunaju wpław nie wchodzi w rachubę. A tak bardzo chciałam wrócić do Budapesztu inną trasą - przez Kolosca, Foktö, Uszkód, Solt.
Modyfikujemy plany i wspólnie z kolegą ustalamy, że wracamy do drogi głównej, którą dojedziemy do Dunaszentgyöry, a stąd ulubioną drogą nr 6 z zakazem poruszania się rowerów dotrzemy do bocznej drogi, którą jechaliśmy kilka dni temu z Paks do Szekszárd.
Jedziemy nie spiesząc się. Dojeżdżamy do Dunaszentgyöry. Węgierskie miasteczka nie przestają mnie zadziwiać. Wydawać by się mogło, że miasteczkowe życie skoncentrowane jest przy drodze głównej, jednak nic bardziej mylącego. Węgierskie miasteczka są składową labiryntu uliczek. To takie małomiasteczkowe mrowiska.
Odbijam z głównej drogi w jedną z uliczek. Za mną jedzie kolega i nie komentuje, że jadę jak chcę. Zanim dojedziemy do drogi nr 6 skręcimy w kolejną uliczkę, kolejną, kolejną... i nie dotrze do mnie żaden komentarz :) Dzień zapowiada się bardziej niż miło. Nareszcie jest tak, jak powinno być podczas wspólnego pedałowania.
W dobrej atmosferze wjeżdżamy na drogę nr 6. Szczęście w nieszczęściu, że do pokonania szóstką są tylko mniej więcej 2 kilometry. Robi się coraz cieplej. Odbijamy w boczną drogę w kierunku Szölöhegy i zaraz za skrzyżowaniem robimy garderobiany przystanek. Wprawdzie po wczorajszym pedałowaniu pod wiatr nie czuję się najlepiej, mam chrypę i ledwo co mówię, ale zamieniam czapkę z polaru na wyprawowy kapelusik, a wiatrówkę pakuję do sakwy. Albo, albo - albo się rozchoruję, albo się wyleczę w promieniach słońca.
Do Paks dzieli nas około 13 km. Jedziemy znajomą trasą. Przejeżdżamy nad autostradą, mijamy Szölöhegy i wjeżdżamy na drogę główną do Paks. Teraz mamy z górki. Jadąc za free wspominam jak kilka dni temu podziwiałam Hanię, która wjeżdżała pod górkę na mieszczuchu.
Przejeżdżamy przez Paks. Jest wczesne popołudnie, około godz. 14.00. Z rozrzewnieniem patrzę na mijane ulice. Tu już byłam. Jestem sentymentalna. Od dawna mam udziwnione marzenie - chciałabym przejechać po raz kolejny przynajmniej jedną z wcześniejszych wyprawowych tras. Najchętniej przejechałabym po raz drugi alpejskim przełęczami w Szwajcarii lub jeziorami alpejskimi we Włoszech. Może kiedyś to zrobię, ale dziś uzmysławiam sobie, że moje udziwnione marzenie właśnie się spełnia. Powielamy trasę sprzed kilku dni! Muszę uważać o czym marzę, bo moje marzenia czasem się spełniają! Ciekawe, co przyniesie przyszłość, które jeszcze ze swych marzeń spełnię.
W Paks zatrzymujemy się w Lidlu na zakupy. Kupuję na obiad mały jogurt, bułkę i 2 banany. Bułka i banany - coś mi to przypomina, czy przypadkiem któryś z naszych skoczków nie stosował takiej diety? Będę lekka jak piórko.
Za Paks odbijamy w drogę prowadzącą do Bölcske po wale wzdłuż Dunaju. Jadąc pośród pól w sąsiedztwie Amazonki Europy prowadzę z kolegą bardzo miłą konwersację. Dzielę się z nim radosną dla mnie nowiną, że właśnie spełnia się moje marzenie - jadę trasą, którą jechałam już wcześniej. Takie udziwnione marzenie mogło się zrodzić tylko w bardzo udziwnionej głowie. Kolega jednak dyskretnie milczy, nie komentuje moich filozoficznych wywodów o spełnianiu się marzeń. Tak, dzisiejszy dzień jest wyjątkowy.
Drogą prowadzącą wałem wyjeżdżamy za Bölcske. Dojeżdżamy do głównej drogi oznaczonej na mapie żółtym kolorem. Ciut oddalamy się od Dunaju. Mijamy znane nam tereny. W dalszym ciągu prowadzimy miłą konwersację. Między innymi głośno zastanawiamy się nad dzisiejszym noclegiem. Było za wcześnie, aby rozbić biwak nad Dunajem przed Bölcske. Ustalamy, że postaramy się dojechać do miejsca naszego pierwszego noclegu w Dunavesce, chyba, że znajdziemy fajniejszą miejscówkę.
Około godz. 17.00 docieramy do rogatek Dunaföldvár. Tym razem jedziemy do centrum. Jestem ciekawa tego miasteczka. Zwiedzanie zaczynamy od marketu Spar. Tym razem robię zakupy na bogato - dwie 2-u litrowe wody, ciastka i bułki. Opiję i objem się za wszystkie czasy :)
Robi się coraz później. Jeszcze tylko kilka fotek na pamiątkę i jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do drogi, którą wjeżdżaliśmy do miasta, a z niej odbijamy na ścieżkę rowerową prowadzącą na most i przez most na Dunaju. Do Dunavesce pozostało kilkanaście kilometrów. Gdy przejeżdżamy przez żelazny mostek na odnodze Dunaju wiemy, że jednak nie dojedziemy do miejsca naszego pierwszego biwaku. Grzechem byłoby omijać taką miejscówkę! To jest TO miejsce, które zachwyciło mnie kilka dni wcześniej. Teraz jest idealna pora na rozbicie biwaku. Zjeżdżamy do Dunaju. Nad brzegiem znajduje się ośrodek wędkarski z pięknym trawnikiem idealnie komponującym się z naszymi namiotami. Jakaż cudowna trafiejko/niespodziewajka. Zostajemy. Kolega pyta pracownika ośrodka, czy możemy rozbić namioty. Możemy. Co więcej - możemy skorzystać z prysznica i toalety! Jak przyjemnie będzie wziąć ciepły prysznic! Ależ nam się poszczęściło. Trzeba to uczcić uroczystą kolacją.
Kategoria Dolina Dunaju 2018, wyprawy
Dolina Dunaju - Gerjen
-
DST
82.24km
-
Czas
04:43
-
VAVG
17.44km/h
-
VMAX
42.54km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wyjątkowo dobrze mi się spało, mimo że było rześko i nawet trochę zmarzłam nad ranem. W nocy obudziłam się tylko dwa razy. Wypełzłam z namiotu o godz. 6.30. Ależ była rosa! Straszliwa! Dobrze, że nasze obozowisko znajduje od wschodniej strony.
Poranek jest pogodny i rześki. Jeszcze moment i ogrzeję się w promieniach słońca. Tymczasem zabieram się za gotowanie i suszenie namiotu.
Proponuję koledze, że podzielę się z nim zupą. W sumie podróżujemy tylko we dwoje... Kolega daje kaszę kus-kus i rosołek. Mam różne kulinarne wyprawowe doświadczenia. Moi dotychczasowi kompani byli serdecznymi i życzliwymi osobami. Np. podczas wyjazdu do Włoch w 2014 roku na trzy osoby mieliśmy tylko jedną moją kuchenkę oraz dwie menażki i poradziliśmy sobie. Gotowaliśmy wspólnie dzieląc się obowiązkami. Ależ to była super wyprawa! Trasa, jak trasa, ważniejsi byliśmy my, stanowiliśmy jedną wyprawową rodzinę.
Podczas tego wyjazdu jest trochę inaczej, ale śniadanie jemy wspólnie. To taki miły początek dnia. Jestem bardzo zadowolona. Choć nie powinnam chwalić dnia o poranku.
Założyłam sakwy na rower i czym prędzej je zdjęłam. Nie mam powietrza w tylnym kole. Trudno mi w to uwierzyć, bo nie jechaliśmy po niewiadomo czym. Gdybym lepiej się przyjrzała kołu po zdjęciu sakw pewnie zauważyłabym, że powietrze zeszło, ale nie do końca i wystarczy zacząć od dopompowania dętki. Ja jednak zdejmuję koło, odkręcam wentyl i dopiero wtedy powietrze schodzi do końca. Kolega właśnie się spakował. Proszę go o pomoc w zmianie dętki. Pomaga mi ze zdjęciem opony i założeniem dętki, a gdy dochodzi do etapu pompowania koła zaczynają się schody. Za mało trenowałam czynności techniczno-rowerowe przed wyjazdem, mam nową pompkę i wstyd się przyznać, ale coś mi nie idzie pompowanie nową mini pompeczką. Idę z kołem na osiedle. Może ktoś ma sprężarkę i pomoże mi sprawnie napompować koło. Na ulicy spotykam starszego pana. Mówię "jona podkiwano", uśmiecham się, pokazuję na koło i na migi tłumaczę co mnie tu sprowadza. Idziemy na posesję przemiłego Węgra. Pan wyjmuje z samochodu małą sprężarkę, ale niestety nie działa. Przynosi olbrzymią ręczną pompkę i na zmianę zabieramy się do pompowania. Pan wskazuje opaskę na nadgarstku i mówi "kaput", a wskazując na sprężarkę "szajs". Oboje się śmiejemy. Jestem mu bardzo wdzięczna za pomoc.
Wracam bardzo zadowolona i po raz kolejny dowiaduję się czegoś nowego o sobie... Przyszła pora na nadstawienie drugiego policzka. W milczeniu cierpliwie czekam na przyjście właściwej pory na odzew na moją prośbę o pomoc w założeniu tylnego koła. Doczekałam się, kolega nawet dopompował mi koło. Oczywiście podziękowałam. Po tym doświadczeniu napompuję i założę każde koło. Podróże bardzo kształcą.
Wyjeżdżamy tuż po godz. 11.00. Jest słonecznie i wietrznie. Wiatr jest przeszywający i wręcz lodowaty. Na koszulkę z krótkim rękawem zakładam kurtkę przeciwdeszczową/przeciwwietrzną. Podobnie, jak wczoraj jadę w długich spodniach - leginsach.
Jest zbyt późno i nie wracamy do Pécs na zwiedzanie. Jesteśmy na rogatkach miasta od strony naszej dzisiejszej trasy - drogi nr 6. Na chwilę zatrzymujemy się przed Lidlem. Kupuję wodę oraz banany. Dzisiaj czeka nas jazda drogą, na której nie powinno być rowerzystów.
To najkrótsza trasa do Szekszárd.
Zamierzamy dojechać drogą nr 6 do Szekszárd, a stąd przez Tolną, Fadd do Gerjen i tu przeprawić się promem na wschodnią stronę Dunaju. Bardzo zależy mi na noclegu w Gerjen. Jednak nie wypowiadam na głos swoich myśli, nie chcę zapeszać.
Z Pécs do Szekszárd jest około 58 km. Ruch na drodze jest bardzo duży. Jadę po białej linii wyznaczającej krawędź jezdni. Wiatr jest niesprzyjający, wieje prosto w twarz, a przy tym jest bardzo porywisty. Droga usiana jest hopkami - podjazd, zjazd, podjazd, zjazd. Na podjazdach prędkość spada mi do 8-10 km/h, a na zjazdach wiatr mnie hamuje. Prawdziwa masakra. Kurtka wylądowała w sakwie. Wprawdzie na zjazdach przeszywa mnie lodowate powietrze, ale na podjazdach przypominają mi się upalne dni. Gdyby nie wiało tak porywiście... Oddycham ustami. Ciekawe, czy jutro chrypa da mi wypowiedzieć słowo. Na zmianę raz ja jadę pierwsza, raz kolega, choć on częściej prowadzi.
Droga omija miasta, miasteczka i wsie. Nie odbijamy z trasy i wjeżdżamy do żadnej z miejscowości.
Na trasie mijamy liczne samochody policyjne. Funkcjonariusze dokonują pomiarów prędkości. Nas nie zatrzymują i nie kontrolują.
Kilka kilometrów przed miejscowością Mecseknádasd wjeżdżam na boczną, wąską asfaltową drogę prowadzącą wzdłuż drogi głównej. Droga ciągnie się przez las. Jaka przyjemna odmiana, jaka cisza, nie słychać ryku aut. Droga także usiana jest hopkami. Na jednym z nich czeka mnie niespodzianka. Rozpędzam się na niewielkim zjeździe i raptownie jest stromy podjazd. Nie zdążam ze zmianą biegów. Krótki spacer też jest przyjemną odmianą. Pchając rower pod górkę czuję, jak bardzo znużyła mnie jazda pod wiatr.
Do Szekszárd pozostało około 20 km. Z daleka widzę kolejny policyjny radiowóz stojący w zatoczce po prawej stronie drogi. Jest trzech funkcjonariuszy. Wchodzimy, a raczej wjeżdżamy im prosto w oczy i ręce. Przecież na takiej drodze nie wypada nie zatrzymać rowerzystów, których teoretycznie nie powinno tu być. Kolega zajmuje się konwersacją z jednym z panów, ja z kolei pokazuję drugiemu i trzeciemu dokąd jedziemy, tłumaczę,że w Gerjen chcemy przeprawić się na drugą stronę Dunaju. Policjanci są bardzo sympatyczni, o żadnym mandacie nie ma mowy. Tłumaczą, że nie powinniśmy jechać tą drogą, że jest niebezpiecznie, pokazują na mapie, że trzeba było odbić w Bonyhád. Robię zdziwioną minę. Wiedzieliśmy o tym doskonale, ale wówczas nadrobilibyśmy sporo kilometrów, a przy takim wietrze nie byłaby to przyjemna jazda. Panowie pozwalają nam jechać dalej, przy czym akcentują abyśmy uważali. Dziękujemy, żegnamy się i jedziemy dalej.
Zatrzymujemy się na chwilkę w Kakasd na łyk herbaty z termosu - kolega i wody z bidonu - ja. Zakładam wiatrówkę. Coś czuję, że odchoruję dzisiejszą trasę. Stoimy tylko chwilę, a ja zaczynam mieć dreszcze. Zimnica!!!
Z jaką radością witam rondo z zaznaczonym zjazdem do Szekszárd!!! Licznik pokazuje 55 km. To były najgorsze 55 km na tej wyprawie. Wiatr mnie strasznie sponiewierał. Z ronda wjeżdżam na boczną drogę prowadzącą wzdłuż szósteczki - bohaterki dzisiejszego dnia. Jedziemy ulicą Bor utca. Jesteśmy na rogatkach Szekszárd od strony miasta Tolna. Wprowadzam do Garmina adres - Tolna. W sumie nie jest to konieczne, ale zawsze pewniej.
Bez większych problemów dojeżdżamy do Tolnej. Jedziemy tą samą drogą co kilka dni wcześniej. No, może nie zupełnie tą samą. Droga jest pokryta nowym asfaltem, nie ma dziur. Zaraz po wjeździe do miasta zatrzymujemy się przed supermarketem SPAR. Skończyła się woda. Idę pierwsza na zakupy. Do mego koszyka oprócz wody wkładam krem czekoladowy, krakersy, pszenną bułkę. Mam ochotę na coś wyjątkowego. Na samą myśl o bułeczce z kremem czekoladowym robi mi się słodko.
Straszliwie marznę czekając na kolegę. Zakładam pod wiatrówkę cienką rowerową kurteczkę. Oprócz polaru i tej kurteczki nie zabrałam ciepłych rzeczy. Robi się coraz później. Jest już po godz. 17.00.
Jedziemy dalej. Kolega rozgląda się za miejscem na rozbicie biwaku, a ja z uporem maniaka ciągnę w milczeniu dalej. Mijamy Fadd i podobno dobrą miejscówkę na nocleg - plac pod kościołem w centrum wsi. Robi się zimno nie tylko z powodu porywistego wiatru. Trudno. Ciągnę dalej. Jest kierunek do Gerjen. Pokonujemy 4-5 km i dojeżdżamy do wsi. Tuż po wjeździe do miejscowości zauważam park, nie park, jakieś zarośla. Fajna miejscówka. Ciut dalej od drogi, za ścianą drzew, w otoczeniu jakby treningowego toru przeszkód dla koni. Choć... konia z rzędem - nie wiem co to jest.
Rozbijamy namioty. Jest już ciemno. Swoje cudeńko wyprawowe jestem w stanie rozbić z zamkniętymi oczami. Wtedy mnie olśniło i zaproponowała, że rozbiję drugi namiot. Zrobiło się jeszcze zimniej, ale gdy po dłuższej chwili padło pytanie - "czy robimy herbatę" zrobiło się tak ciepło, że uśmiechnęłam się do siebie w ciemnościach. Jednak dzień kończy się miłym akcentem.
Wieczór jest zimny. Lodówka. Na zewnątrz jest zaledwie 9 stopni na plusie, a w namiocie mój rowerowy licznik pokazuje temperaturę 17 stopni. Myję się chusteczkami i zakładam do spania na koszulkę termiczną, cienką kurteczkę rowerową i polar, a na leginsy piżamowe spodnie z polaru, na stopy skarpety, a na głowę czapkę z polaru. W życiu tak się nie "ogaciłam" do spania! W śpiworze jest mi ciasno i niewygodnie, ale ciepło. Aż do dzisiaj nie byłam takim zmarzluchem, a może bierze mnie przeziębienie. Przed snem zaaplikowałam sobie leki - tabletkę ibuprofenu i trzy tabletki rutinoskorbinu. Kończy się kolejny dzień w drodze...
Kategoria wyprawy, Dolina Dunaju 2018
Dolina Dunaju - Pécs
-
DST
61.46km
-
Czas
04:00
-
VAVG
15.37km/h
-
VMAX
40.24km/h
-
Temperatura
10.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dopadła mnie wyprawowa bezsenność. Jestem znużona, a mimo to nie mogę zapaść w głęboki sen. Śpię do godz. 1.00, a później regularnie budzę się co godzinę. Od godz. 5.00 nie udaje mi się zadrzemnąć. Mimo to wstaję dopiero po godz. 6.30. Leżąc w śpiworze słyszę, jak wieje porywisty wiatr i pada deszcz. Jak przyjemnie jest być w taką pogodę pod dachem.
Dzisiaj nie sprzątam - nie przepakowuję sakw. Wstaję. Nadal pada. Na tarasie biorę się za gotowanie. Zupa jarzynowa Winiary z makaronem i kisielek truskawkowy. Mam patent na pyszne zupki z kluseczkami. Makaron podgotowuję i odlewam wodę. Przekładam go do kubka. Przygotowuję zupę zgodnie z przepisem na torebce, a gdy zaczyna się gotować wsypuję makaron i jeszcze kilka minut gotuję, jak w przepisie. Gotując dwa w jednym oszczędzam trochę gazu, a najważniejsze, że zupę mam bardzo ciepłą nie ostudzoną zimnym makaronem.
Gdy gotuję przychodzi gospodyni. Zaprasza na śniadanie. Dziękuję i pokazuję, że warzę zupę. Z zaciekawieniem przygląda się mojej turystycznej kuchni. Mówię, że przyjdę się pożegnać przed odjazdem. Po kisielku była jeszcze herbata i kanapka z sardynkami. Na bogato. Nie praktykujemy postojów na normalny obiad. To kolejna nowość, jaką dane jest mi poznać na tej wyprawie. Dotychczas, jeśli była możliwość zjedzenia normalnego obiadu w lokalu, to po prostu jedliśmy. Teraz nie. Nie ośmieliłabym się zaproponować takiego obiadowego rozwiązania. I tak już się dowiedziałam, że nie jestem ideałem.
Po śniadaniu jestem gotowa do drogi. Ubrałam się na lekko. Założyłam leginsy i bluzeczkę na krótki rękaw. Na to spodnie przeciwdeszczowe endura i kurteczkę tej samej marki. Z czystym sumieniem polecam tę markę. Dla mnie rewelacja. Zapakowałam rzeczy do sakw, zaniosłam je do garażu, w którym stały rowery i poszłam pożegnać się z gospodarzami. Państwo Franciszek i Janica Opancar mieszkają sami. Mają czworo dzieci - trzy córki i syna. Wszyscy są już usamodzielnieni. Wczoraj podczas naszego pobytu odwiedziła ich najmłodsza córka ze swoją małą córeczką. W domu naszych gospodarzy jest przytulnie i czysto. Z wejścia wchodzi się bezpośrednio do salonu. W głębi jest kuchnia. Na ścianach w salonie wiszą zdjęcia dzieci i wnuków naszych gospodarzy. Pokazuję państwu zdjęcia swojej rodziny - Mamy, Maleństwa, Starszego, Młodego, Brata oraz jego Połówki i Latorośli. W smartfonie mam także zdjęcia swego domu i ogrodu. Państwo oglądają je z zaciekawieniem. Jest miło i przyjaźnie. Język chorwacki jest bardzo podobny do polskiego, więc łatwo się porozumiewamy.
Chcemy zapłacić za nocleg. Pan Franciszek nie chce o tym słyszeć, absolutnie nie weźmie żadnych pieniędzy.
Żegnamy się. Państwo odprowadzają nas do rowerów i.... Entliczek, pentliczek..., Stary niedźwiedź mocno śpi... Gdy strumyk płynie z wolna.... Ciekawe ile jeszcze przypomnę sobie piosenek i wyliczanek z dzieciństwa zanim wyjedziemy.
Wyjeżdżamy po godz. 10.00. Nadal pada. Jestem przyzwyczajona do jazdy w takich warunkach. Jest chłodno, tylko 10 stopni na plusie, ale gdy pedałuję nie czuję zimna. Ruch na drodze jest dosyć duży. Najgorsze są tiry. Strasznie bryzga podczas wymijania. Do Donji Miholjac pozostało kilkanaście kilometrów. Kolega zauważa boczną polną drogę prowadzącą do tej miejscowości. Błoto jest już na samym zjeździe. Obiecywałam sobie wczoraj, że w razie co nadstawię drugi policzek, ale przecież nie pojadę w deszcz po takim błocie i wybojach, gdy jest asfaltowa droga! W taką pogodę jazda polną błotnistą drogą usianą kałużami to żadne skrócenie trasy i przyspieszenie jazdy tylko prawdziwa udręka i wydłużenie czasu dotarcia do celu. Co innego, gdyby nie było innej trasy. Mimo wszystko milczę, jak trzeba będzie to pojadę i tędy. Na szczęście tym razem nie muszę nadstawiać drugiego policzka. Wracamy na asfalt.
Dojeżdżamy do Donji Miholja. Zatrzymujemy się przed piekarnią. Kupuję chleb i słodkie bułki. Postój się przedłuża, więc kupuję francuski trójkącik z "syrem" i jem na miejscu. Myślałam, że "syr" jest na słodko, a tu niespodzianka. Ser jest na słono, ale i tak dobrze smakuje. W piekarni są stoliki i krzesełka. Tym razem w myślach nie śpiewam i nie mówię wyliczanek z dzieciństwa - rozmawiam z jedną z ekspedientek. Dowiaduję się, że do przejścia granicznego pozostało 3 km. Trzeba jechać prosto do świateł, tu skręcić w prawo i dalej cały czas prosto.
Odprawa na przejściu granicznym przebiega sprawnie. Pokazuję paszport, chwila i mogę jechać dalej. Już nie pada tylko leje. Podjeżdżamy pod wiatę i przeczekujemy nawałnicę.
Jedziemy główną drogą nr 58. Na szczęście nie ma zakazu poruszania się rowerów. Zaraz za przejściem granicznym przejeżdżamy mostem przez Drawę. Chętnie wróciłabym wzdłuż jej brzegu do Osijeka. Może następnym razem tak zrobię.
Jedziemy drogą nr 58. Są też odcinki, że jedziemy ścieżką rowerową ciągnąca się wzdłuż naszej trasy. Pogoda poprawia się w miarę zbliżania się do Pécs. Gdy dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą prowadzącą do Siklos pytam, czy odbijamy w winny szlak. Mam ochotę na rowerowy skrót na trasie do Pécs. Wprawdzie na niebie wiszą ciemne chmury, ale już nie pada. Moglibyśmy zaryzykować jazdę ciut dłuższą trasą. Jednak nie, jedziemy prosto do Pécs. Nie dyskutuję, po prostu przystaję na to. Przed Pécs mijam winnice.
Gdy dojeżdżamy do Pécs nie pada.
Pécs (wymowa Pecz) to zabytkowe miasto w południowych Węgrzech, położone na południowych stokach pasma górskiego Mecsek.
Jest to jedno z najstarszych i najbardziej egzotycznych miast Węgier.
Wykopaliska archeologiczne
wykazały, że miejsce to zamieszkiwane było przez ludzi już w IV wieku
p.n.e. W II wieku n.e. tereny dostały się pod panowanie Rzymian, którzy
założyli tu kolonię Sopianae. Z tego czasu
do dziś zachowały się wczesnochrześcijańskie świątynie oraz liczne
grobowce. Po upadku Cesarstwa miasto dostało się pod panowanie kolejno
Hunów, Ostrogotów i Longobardów. We wczesnym średniowieczu (początek XI
wieku) miasto znajdowało się już pod panowaniem węgierskim i stanowiło
siedzibę biskupstwa. Aktualna nazwa miasta - Pecz, pierwszy raz
wzmiankowana była w 1235 roku i pochodziła prawdopodobnie od liczebnika
pięć, określającego ówczesną liczbę kościołów w mieście. W 1367 roku z
inicjatywy króla Ludwika Węgierskiego w Pécs założony został
pierwszy uniwersytet na Węgrzech. Po klęsce Węgrów w bitwie
pod Mohaczem w 1526 roku miasto zostało zdobyte i zajęte przez Turków, pod których panowaniem pozostawał do końca XVII wieku,
kiedy to został oswobodzony przez wojska Ludwika Badeńskiego.
Kolejny
okres rozwoju miasta nastał na początku XVIII wieku.
Do
najważniejszych zabytków w Pécs zalicza się romańską Katedrę Świętych Apostołów Piotra i Pawła,
teatr narodowy, kaplicę szpitalną św. Jana Nepomucena, barokową kolumnę
Trójcy Świętej, eklektyczny budynek Ratusza (Városháza), słynną fabrykę
porcelany Zsolnay, zabudowania uniwersyteckie, pozostałe po okupacji
tureckiej liczne meczety oraz wpisane w 2000 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO pochodzące z IV wieku n.e. wczesnochrześcijańskie katakumby.
Camping znajduje się na peryferiach miasta. Wyjazd z Pécs zajmuje nam trochę czasu. Ruch nie jest duży, jest po prostu wściekły. To chyba pora powrotów z pracy. Jedziemy ile się da chodnikiem z powodu zakazu jazdy rowerem ulicą, a potem musimy wjechać na jezdnię. Nie ma ścieżki rowerowej. Z ulgą odbijam w osiedlową drogę. Dojeżdżamy. Jest tablica "Camping" tylko nie ma campingu. Trudno. Jest olbrzymia łąka otoczona krzakami, a w jej sąsiedztwie znajduje się osiedle domów jednorodzinnych. Jest nawet jakaś rzeczka. Zostajemy tu na noc. Rozbijamy biwak. Szukam płaskiego miejsca i stawiam namiocik obok ścieżki. Ścieżkami wijącymi się po łące spacerują ludzie z psami, biegają i zupełnie nie zwracają uwagi na nasze obozowisko.
Nie wracamy już do centrum Pécs. Nie decydujemy się na pozostawienie bagaży bez nadzoru. Może jutro się uda wrócić do centrum przed dalszą drogą.
Jem słodkie bułki kupione w chorwackiej piekarni, popijam gorącą herbatą i zaszywam się w namiocie. Dzisiaj mycie chusteczkowe. Wyjątek robię tylko dla zębów i twarzy, które myję wodą z bidonu. Jest rześko. Dzisiaj na noc zakładam na piżamowe leginsy spodnie z polaru, a na stopy skarpety. Do środka namiotu wstawiam buty. Wkładam do nich papier toaletowym zabranym z Polski. W myślach dziękuję kolegom, z którymi podróżowałam po Szkocji, że powiedzieli mi o tym sposobie suszenia butów.
Zasuwam szczelnie śpiwór i... Kończy się dzień.
Kategoria Dolina Dunaju 2018, wyprawy
Dolina Dunaju - Osijek
-
DST
55.17km
-
Czas
02:59
-
VAVG
18.49km/h
-
VMAX
34.70km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Nie spieszę się z porannym wstawaniem. Myślę o dzisiejszym dniu. Wizyta Hani u lekarza będzie miała decydujące znaczenie na dalszy przebieg naszej wyprawy, czy jedziemy dalej we troje, czy we dwoje, czy wracamy do Budapesztu w pełnym komplecie, czy bez Hani, a może będę kontynuować podróż w pojedynkę? Same znaki zapytania.
O godz. 8.00 idziemy z Hanią na śniadanie. ŚNIADANIE!!! a nie jakieś tam śniadanio-obiad. W menu nie ma zupy. Czy to możliwe?! A jednak! Jajecznica, jajeczka, paróweczki, wędlinka, żółty ser, twaróg, dżemik, miodek, jogurciki, musli, mleko, soki, herbata, kawa, pomidorki, ogóreczki, papryczka, chlebek, bułeczki... Co wybrać... Mam zawrót głowy... A obiecywałam sobie przejście na wyprawową dietę - suchary i woda. Jak tu być konsekwentną. Ufff... Śniadanie to bardzo ciężka praca.
Hania czeka na telefon z informacją, o której będzie miała konsultację lekarską. Jest niedzielny poranek, więc należy się spodziewać, że przedstawiciel towarzystwa ubezpieczeniowego szybko nie zadzwoni.
Idziemy na spacer. Nasz pensjonat znajduje się na starym mieście. I właśnie od starego miasta zaczynam zwiedzanie Osijeka.
Osijek to największe miasto Slawonii. Rozciąga się
wzdłuż rzeki Drawy i podzielone jest na dwie części: Gornji grad i
Donji grad. Między tymi dwiema częściami znajduje się stare miasto - Tvrđa, czyli twierdza. Jego historia sięga czasów rzymskich,
kiedy to w miejscu obecnego miasta istniała osada wojskowa Mursa.
Na przestrzeni wieków miasto pełniło strategiczną funkcję, strzegąc
przeprawy przez Drawę. Powodowało to, że zawsze było ono mocno
ufortyfikowane. Ostatnie bastiony zostały wybudowane przez Austriaków w latach
1712-1719. W centrum starego miasta, czyli dawnej twierdzy znajduje się plac Świętej Trójcy.
Okalające go budynki wzniesiono w XVIII w. Na środku placu stoi
barokowa kolumna Trójcy Świętej zbudowana przez mieszkańców miasta w 1729 r. w podzięce
za uratowanie przed epidemią dżumy. Jednym z ważniejszych zabytków Tvrđyto wzniesiony w latach 1725-1748 kościół parafialny św. Michała.
Spacerujemy urokliwymi uliczkami starego miasta. Jest ono bardzo małe. To zaledwie kilka ulic. Może właśnie dlatego ma swój niepowtarzalny urok.
Na ulicy słychać śpiew dochodzący z kościoła. To przecież niedziela.
Hania uchyla delikatnie drzwi i zagląda do środka. Jakże cudownie można
chwalić Boga śpiewem. Słychać donośne głosy wiernych. Nie słychać
organisty i akompaniamentu organów tylko jeden potężny śpiew wiernych.
Zauważyłam coś jeszcze. Wszyscy przechodzący obok kościoła robią znak
krzyża. Piękne wyznanie wiary.
Idziemy nad Drawę. Chcemy z bliska
zobaczyć mury obronne twierdzy. Przechodzimy przez Bramę Wodną. Jest tu
jeszcze cicho i spokojnie. Spacerujemy promenadą wzdłuż Drawy. Mija nas
grupa rowerzystów.
Gdy spacerujemy ogarnia mnie spokój. Z naszą dalszą wyprawą będzie co ma być. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Czuję się wręcz błogo. Chciałabym tak spacerować i spacerować, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Ważne jest tylko tu i teraz.
Pora wracać. Zbliża się godz. 11.00. Kończy się doba hotelowa. Musimy znieść swoje bagaże do schowka z rowerami.
Hania zostaje w pensjonacie. Ma po nią przyjechać ambulans i zabrać ją do szpitala na badania. Ja z kolegą jedziemy rowerami na lekko zwiedzać Osijek. Jadę za kolegą, ale on chce zwiedzać peryferia miasta, a ja centrum. Rozdzielamy się.
Osijek to miasto przyjazne rowerzystom, nawet bardzo przyjazne. Jadę do Gornji grad. Wzdłuż ulicy ciągnie się ścieżka rowerowa. Kończy się ścieżka i za przykładem innych rowerzystów wjeżdżam na chodnik. Takie zachowanie jest tu chyba normą. Jadąc zauważam akcenty rowerowe.
Dojeżdżam do centrum. Zatrzymuję się na głównym placu – placu
Ante Starčevića. Plac Ante Starčevića jest pięknym miejscem, bardzo kolorowym i
malowniczym. Otaczają go
zabytkowe kamienice.
Przy placu
Ante Starčevića nie sposób nie zauważyć górującej
nad miastem wieży katedry św.Piotra i Pawła. Kiedyś w jej miejscu stał
kościół parafialny z 1732 r., ale stał się on zbyt mały i wybudowano nowy. Budowę ukończono w 1900 r. Dziś katedra w Osijeku jest
drugą najwyższą budowlą w całej Chorwacji (94 m). Nie zaglądam do wnętrza katedry z uwagi na trwające nabożeństwo.
Zaglądam natomiast na ulicę Europejską. Jest ona podobno najdłuższym
ciągiem secesyjnych budynków w Europie południowo-wschodniej. Na koniec krótkiej wycieczki po Osijek robię rundkę po starym mieście.
To miasto, miejsce ma w sobie "coś", nie sposób określić to COŚ. Czuję to głęboko w sobie. Jeszcze tego nie potrafię rozpoznać, ale wiem, że będę wracać myślami do Osijeka, a kto wie może jeszcze kiedyś wrócę tu na rowerze.
Tymczasem wracam do B&B Maksimilian. Hania nie wróciła jeszcze ze szpitala. Szkoda, że tak się spieszyłam, mogłam jeszcze chwilę pobłądzić ulicami Osijeka. Rozsiadam się przy stoliku na tarasie. Czekam. W bramie słychać kroki. Idzie Hania. Opowiada o badaniach i diagnozie lekarza. To koniec jej wyprawy. W takim stanie nie może pedałować. W ramach polisy ubezpieczeniowej zostanie jej zapewniony transport do Polski. Dzisiejszą noc spędzi w pensjonacie, a jutro przewiozą ją do hotelu, gdzie będzie czekała na transport do kraju.
Decydując się na wyjazd nie przewidywałam takiego scenariusza. Cóż. Żal mi koleżanki, że cierpi i żal mi siebie... Ale przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. Może to przykre zdarzenie zaowocuje pozytywnie w mojej rowerowej przyszłości... Tylko w jaki sposób?
Jednak teraz straciłam ochotę na kontynuowanie dalszej jazdy bez Hani. Jeszcze przed tym wyjazdem twierdziłam, że ważniejsze od tego dokąd się jedzie jest to z kim się jedzie. Nie wiem, czy dam radę bez towarzystwa Hani. A zresztą i tak już nie dojadę do Żelaznych Wrót Dunaju. Na 29 września mam kupiony bilet powrotny z Budapesztu. Pozostały jedynie pełne cztery dni jazdy. Teraz gdy wspominam wyprawę, myślę, że powinnam jechać dalej, przecież miałam urlop, a bilet mogłam kupić drugi. Wtedy jednak, w moim mniemaniu, mimo wszystko byliśmy grupą, okrojoną, ale nadal grupą i nie podjedliśmy tematu kontynuowania wyprawy. Wracamy, ja i kolega - razem. Teraz najważniejszy dla mnie stał się jak najszybszy powrót do Budapesztu. Wspólnie ustalamy, że wracamy przez Pécs, a w związku z tym granicę przekroczymy w Donji Miholjac. Kolega proponuje wjazd do Pécs tzw. winnym szlakiem przez Siklos i Villany. Jestem jak najbardziej za.
Żegnam się z Hanią około godz. 16.00. Usiłuję wyjechać na właściwą drogę wyjazdową z Osijeka. Nie korzystam z Garmina, jedynie co raz zerkam na mapę w smartfonie, który wiozę w zamkniętej torbie na kierownicy. Nie udaje mi się, za bardzo się denerwuję chcąc sprawnie wyprowadzić nas z miasta. Inicjatywę przejmuje kolega. Wracamy nad Drawę i jedziemy promenadą. To dobry pomysł. Na promenadzie są tłumy - rowerzyści, spacerowicze, całe rodziny. Jest gwarno i tłoczno. Tutaj koncentruje się życie Osijeka. Mimo, że czas nagli nie mogę sobie odmówić wolniejszej jazdy i krótkiego postoju na fotkę.
Promenada nad Drawą ciągnie się przez całe miasto, a gdy się kończy zaczyna się ścieżka rowerowa. Wyjeżdżamy za Osijekiem przed miejscowością Visjevac. Mijamy Josipovac, za którym wjeżdżamy na drogę D 34 prowadząca wprost do przejścia granicznego. Panuje duży ruch. Jedziemy dynamicznie, pomaga nam sprzyjający wiatr w plecy. Staram się nie myśleć, tylko jechać. Wytrzymam, dam radę, nie z takich opresji wychodziłam, a to tylko cztery dni, nie licząc niedzieli. W razie co nadstawię drugi policzek.
Mijamy większe miasteczko Valpovo. Rozglądam się za miejscem na biwak. Nie będzie go łatwo znaleźć przy tak ruchliwej drodze. Do przejścia granicznego pozostało około 20 km. Dojeżdżamy do wioski Cmkovci, zaczyna zmierzchać. Rozglądam się za miejscówką na nocleg. Kolega jechał za mną. Chyba znalazłam coś odpowiedniego. Opuszczona posesja idealnie nadaje się na rozbicie biwaku. Oglądam się za siebie i kolegi nie ma. Wracam do miejsca, w którym jechaliśmy jeszcze razem. Czekam, rozglądam się. Jest. Widzę go na jednej z posesji. Załatwił nocleg u gospodarza. To mój pierwszy tego typu nocleg. Gdy wybieram miejsce na trawniku pod namiot, gospodarz - pan Franciszek Opancar zaprasza do pustej części domu, zajmowanej wcześniej przez jego syna z rodziną. Syn wyjechał do Australii i rodzice zostali sami w dużym parterowym domu. Idę za gospodarzem i co widzę. Jego żona - pani Janica przygotowała dla nas pokój i łóżko!!! Dziękuję i tłumaczę, że ja z kolegą nie jesteśmy małżeństwem, jesteśmy znajomymi, którzy wspólnie podróżują na rowerach. Pokazuję, że zajmę sąsiednie pomieszczenie, wyjmuję materac i rozkładam go na podłodze. Gdy pompuję materac przychodzi kolega ze swoimi bagażami. I tak odmówiłabym gdyby zaproponował abym zajęła pokój z łóżkiem, a on sąsiedni. Kolega staje jednak na wysokości zadania - nie muszę się głowić nad grzeczną odmowną odpowiedzią.
Kończy się kolejny dzień w drodze...
Kategoria Dolina Dunaju 2018
Dolina Dunaju - Kopački rit
-
DST
95.00km
-
Czas
05:17
-
VAVG
17.98km/h
-
VMAX
39.67km/h
-
Temperatura
23.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Noc była ciepła i cicha. Dzwon kościelny rozbrzmiał po raz ostatni chyba o godz. 22.00. Mimo to nie mogłam spać. Wstawałam trzy razy, a od godz. 4.00 już nie usnęłam. Leżakowałam do godz. 5.00, po czym zabrałam się za porządki - przepakowałam sakwy i uzupełniłam wpisy w wyprawowym dzienniku. Jeden z moich znajomych twierdzi, że ludzie się nie zmieniają. Czy to prawda? Ile głów, tyle poglądów. Jednak mój przykład jest potwierdzeniem teorii o ludzkiej niezmienności - w domu sprzątam, a na wyprawie przepakowuję sakwy. Po co - nie wiem. Tym razem przynajmniej ich nie myję. Mój nawyk mycia sakw był powodem niejednego żartu kolegów na wcześniejszych wyprawach. Cóż - jestem jaka jestem, niczym Bridget Jones, tylko ciut starsza.
Wstałam o godz. 6.00 i zajęłam się śniadaniem. Żurek Winiary z makaronem, kanapki z makrelą w sosie pomidorowym, herbata, a na deser kisielek truskawkowy. Jak nic, Mama nie pozna swojej córki po powrocie. Powie, a cóż to za pączek do nas przyjechał. Będę gruba! Od dziś przechodzę na wyprawową dietę - suchary i woda!!!
Zanim opuścimy gościnny plac sportowy czyszczę łańcuch szczoteczką Hani. Rozpływam się w zachwytach. Jak ona cudownie czyści oczka łańcucha, jakiż to cudowny wynalazek... Ostatnio takie zachwyty kierowałam w Szkocji pod adresem gazet i papieru toaletowego, które wkładałam do mokrych butów. Nie znałam tej metody suszenia butów, powiedzieli mi o niej koledzy. To było COŚ na miarę rowerowej Ameryki odkrytej dzień wcześniej.
Wyjeżdżamy po godz. 9.00. Poranek różni się od wcześniejszych. Jest pochmurno i dosyć chłodno.
Robimy rundkę przez wieś. Wieś, jak wieś, choć chorwacka, ale podobna do węgierskich. Domy położone są przy asfaltowej drodze. Zatrzymujemy się w sklepie na zakupy. Kupuję wodę i bułkę na drugie śniadanie. Niestety nie było sucharów, więc na wyprawową dietę przejdę od jutra.
Myślałam, że po zakupach ruszymy w drogę do Osijeka przez Park prirode Kopački rit. Jednak nie przyszła na to jeszcze pora. Hania i kolega jadą w głąb wsi. Uroki jazdy w grupie... Ja kieruję się do drogi wyjazdowej. Zatrzymuję się przed kościołem. Znajduję polski akcent - pomnik Jana Pawła II oraz pomnik przypominający o bolesnych wydarzeniach sprzed kilkunastu lat...
Przyjeżdżają moi kompani. Informuję Hanię, że dzisiaj jadę sama i spotkamy się w Kopačevie lub w Osijeku. Zamierzam przejechać przez park prirode Kopački rit. Trasa przez Kopački rit to także mój pomysł. Hania nie ma nic przeciwko temu, gdy odjeżdżam woła za mną, że oni także będą jechać przez Kopački rit ścieżką rowerową od miejscowości Batina. Jednak jazda w grupie ma swoje uroki, zawsze mogę pojechać własną ścieżką i spotkać się z reszta ekipy w umówionym miejscu. Hanię zostawiam pod opieką kolegi.
Drogą, którą przyjechaliśmy do Duboševicy prowadzi trasa EV 6. Zamierzam dalej nią jechać, ale nie wiem, czy zechce mi się pedałować aż do Batiny, czy nie odbiję wcześniej w kierunku Kopačeva.
Przejeżdżam przez kolejną wioskę - Topolje. Wieś, jak wieś - niczym nie różni się od Duboševicy. Domy są bliźniaczo do siebie podobne - murowane, parterowe, usiane jeden obok drugiego. Jest zwarta zabudowa. Zatrzymuję się przed skansenem.
To mój pierwszy pobyt w Chorwacji. Mimo to jestem wręcz pewna, że się nie zgubię. W każdej mijanej miejscowości jest mnóstwo znaków informujących gdzie co jest. Są także tablice z dwujęzycznymi nazwami miejscowości. Na rogatkach miejscowości Draž odbijam w asfaltową drogę prowadzącą wałem. Jestem ciekawa, czy prowadzi do granicy. Jadę sama, więc mogę sobie pozwolić na takie szaleństwo. Przejadę kilka kilometrów i wrócę na trasę - pomyślałam. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. I to są uroki jazdy w pojedynkę! Jadę dokąd chcę i jak chcę! Drogą prowadzącą wałem dojeżdżam do zielonej granicy Węgier i Chorwacji. Na ścieżce znajduje się szlaban, a po węgierskiej stronie stoi wojskowe auto. Nie podjeżdżam bliżej. Dobrze, że wczoraj nie chcieliśmy przekraczać tędy granicy, z pewnością nie udałoby się to nam. Wracam do Draž. Postanawiam, że nie jadę do Batiny. Na ścieżkę EV 6 prowadzącą z Batiny do Kopačeva wjadę w miejscowości Zlatna Greda.
Na pierwszym skrzyżowaniu za Draž odbijam w kierunku miasteczka Zmajevac. Mijam winnice i piwniczki winne. Na jednej z winnic spora grupa pracuje przy zbiorze winogron. Kiście winogron wyglądają bardzo smakowicie. Czas mnie nagli, nie zatrzymuję się zarówno przy zrywających winogrona na pogaduszki polsko-chorwackie, jak też w mijanych miasteczkach na fotkę.
Kolejnym mijanym miasteczkiem jest Suza. Tutaj odbijam w kierunku miejscowości Mirkovac. Zgodnie z informacją na tablicy do Mirkovac dzieli mnie odcinek 6 km. Jadę asfaltową, wyboistą drogą pośród pól. Na jednej z plantacji kukurydzy pracuje kombajn. Mirkovac to bardzo mała wioska, podobnie, jak mijana kolejna - Sokolovac. Jadę sama i nie odczuwam żadnego lęku, niepokoju. Jestem wśród ludzi i jeśli będę miała jakąś awarię roweru to z pewnością znajdzie się osoba, która mi pomoże.
Za Sokolovac odbijam w drogę oznaczoną na mapie numerem 4055. Przejeżdżam niewielki odcinek i wjeżdżam na drogę prowadzącą do Zlatnej Gredy. Zlatna Greda znajduje się na wysokości Mirkovac, więc teraz jakbym się cofała. Droga jest wąska, prowadzi przez las. Tylko dlaczego stoją auta w korku? Podjeżdżam bliżej. Droga zamknięta jest czerwoną taśmą. Na straży stoją dwie młode damy i jeden młodzieniec. Chłopak po angielsku tłumaczy mi, że droga jest zamknięta z powodu odbywającego się maratonu właśnie na trasie od Zlatnej Gredy do Dvorac Tikveš. Brakuje mi słów, aby zapytać, czy pozwoli mi przejechać poboczem. Z pomocą przychodzą młode damy. Korzystając z tłumacza na smartfonie prowadzimy pisemny dialog. Mogę jechać, tylko mam zatrzymać rower podczas wymijania się z biegaczami. Robię wielkie ufff, a minę mam bardzo zadowoloną. Dziękuję młodym damom i młodzieńcowi, wyściskuję ich na pożegnanie i jadę dalej.
Pozdrawiam biegaczy, a oni mnie. Niby zwykły gest - uśmiech i podniesiony kciuk lub cała dłoń, a tak wiele znaczy. Ludzka życzliwość ma niesamowitą moc, powoduje, że w tym obcym miejscu nie czuję się samotna.
Droga do Zlatej Gredy prowadzi przez las. Nareszcie mijam tablicę z nazwą miejscowości. Wjeżdżam na ścieżkę. Nawierzchnia jest szutrowa, pokryta drobnymi białymi kamykami. Kurzy się strasznie. Dzisiaj wieczorem pewnie będzie mycie sakw. Jadę jak na takie warunki dosyć sprawnie. Licznik wskazuje prędkość 20 - 25 km/h. Szukam śladów kół rowerów. Ciekawe czy moim kompani już tędy przejeżdżali. Na ścieżce są ślady rowerowych opon, czy to ich? Niestety. Ślady kół należą do dwukołowca prowadzonego przez starszego mężczyznę. Na zjeździe do miejscowości Tikveš czeka mnie kolejna niespodzianka - zamknięty szlaban, a przed nim radiowóz policji. Na mapie sprawdzam w jaki sposób mogłabym dojechać do Kopačeva. Nie, nie, nie! Musiałabym dojechać do drogi, z której odbiłam w kierunku Zlatnej Gredy. Jadę dalej ścieżką.! Za nic nie zawrócę! Podchodzę do radiowozu, mówię "dobryje jutro", pokazuję mapę i pytam panów, czy dojadę tędy do Kopačeva. Jeden z policjantów odsuwa szybę w bocznych drzwiach i twierdząco kiwa głową. Pozwala mi jechać dalej mimo zamkniętego szlabanu. Panowie zaszyli się w bocznej drodze, aby spokojnie zjeść obiad, a ja im przeszkodziłam. Podziękowałam po angielsku i odjechałam. Nie ryzykowałam już ze słówkiem "smacznego".
Jadąc rozglądam się z ciekawością. Zgodnie z mapą jestem na terenie Parku prirode Kopački rit, a raczej na jego obrzeżach.
Park prirode Kopački rit położony jest pomiędzy Dunajem a rzeką Drawą i jest jednym z 11 chorwackich parków narodowych. Park to w rzeczywistości mokradło - jedno z
najważniejszych w Europie. Bagna, stawy i zbiorniki wodne tworzą dużą
sieć wodociągową w tej części Chorwacji i Europy. W Kopačkim rit żyje ponad 40 gatunków ryb, ponad 140
gatunków roślin i ponad 260 gatunków ptaków.
Nie do końca tak sobie wyobrażałam ścieżkę przez park przyrody Kopački rit. Aby zobaczyć coś ciekawego powinnam pewnie wjechać głębiej w las. Nie ma żadnych oznaczeń ścieżek przyrodniczych, więc nie ryzykuję. Jadę prosto do Kopačeva.
Na wysokości miejscowości Podunavlje wjeżdżam na asfaltową drogę. Po kilkunastu kilometrach jazdy białą drobnokamienistą tartką z zadowoleniem witam asfalt. Niemożliwe!? A jednak!
Dojeżdżam do Kopačeva - serca parku przyrody Kopački rit. Jestem z siebie zadowolona. Zrobiłam to - przyjechałam do miejsca, które sama wybrałam jako jeden z celów wyprawy! Robię krótką przerwę na batonika, po czym zabieram mego Scottusia na spacer drewnianym szlakiem. To właśnie dla tego labiryntu drewnianych kładek tu przyjechałam. Jest pięknie, piękniej niż na zdjęciach widzianych w internecie. Zresztą cóż ja będę pisać, wystarczy spojrzeć na fotografie...
Kończę spacer. Robi się coraz chłodniej. Jest późne popołudnie. Pora jechać dalej, do Osijeka. Dzwonię do Hani, pytam gdzie są, czy byli już w Kopačevie. Okazuje się, że są przed Kopačevem w miasteczku Vardarac. Nie pojechali do Batiny i nie jadę rowerową trasą, tylko głównymi drogami. Jest za późno i nie przyjadą do Kopačeva. Proponuję, że poczekam na nich w mieście Bilje. Intuicja podpowiedziała mi dzisiaj dobrą decyzję, że jechałam sama, zobaczyłam to co chciałam, a przy tym jechałam którędy chciałam i jak chciałam.
Od Bilje jedziemy we troje. Hania ma coraz większe problemy z kolanem. Ból jest na tyle dokuczliwy, że nie jest w stanie pedałować, co raz schodzi z roweru. Dobrze, że do Osijeka pozostało tylko kilka kilometrów. Na rogatkach Osijeka robimy krótki postój. Podejmujemy decyzję, że dzisiejszą noc spędzimy pod dachem. Szukam na Garminie agroturystyki. Najbliżej znajduje się B&B Maksimilian na starym mieście przy ulicy Franjevačka 12.
Przejeżdżamy na drugą stronę Drawy, z mostu podziwiam panoramę Twierdzy i już za moment parkujemy rowery przed kamienicą przy ulicy Franjevačka 12, w której znajduje się B&B Maksymilian. Wchodzę do środka i...jest pięknie, cudownie, bosko!!!. Zostajemy tu na noc. Wynajmujemy trzyosobowy pokój rodzinny - my z Hanią zajmujemy sypialnię z małżeńskim łożem, a kolega sąsiedni pokój. Płacimy 24 euro od osoby. W cenę wliczone jest śniadanie. Cena za pokój może nie jest niska, ale naprawdę było warto.
Hania czuje się coraz gorzej. Po kolacji kontaktuje się z przedstawicielem towarzystwa ubezpieczeniowego. Jutro będzie miała konsultację lekarską i nie wykluczone, że wróci do Polski. A co ze mną, co ja zrobię. Pomyślę o tym jutro...
Kategoria Dolina Dunaju 2018
Dolina Dunaju - Duboševica
-
DST
64.01km
-
Czas
04:27
-
VAVG
14.38km/h
-
VMAX
28.21km/h
-
Temperatura
34.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Noc była straszna. Jazgot pociągów i wtórujący im ryk przepływających barek oraz pędzących aut był bardziej niż okropny. Istny koszmar. Nie mogłam usnąć, a gdy już usnęłam budziłam się co chwila. Wytrzymałam do godz. 6.20. Wstaję. Dalsze leżakowanie nie ma sensu, bo i tak nie usnę.
Umyłam twarz zimną wodą z bidonu, ale tym razem nie patrzyłam do lusterka. Zrobiłam porządek w sakwach, zawiesiłam namiot do wyschnięcia i zabrałam się za przygotowanie śniadania. Moje śniadania nad Dunajem są bardzo nietypowe. To śniadanio-obiady. Dzisiaj szef kuchni polecał zupę borowikową z makaronem i kanapki z żółtym serem, a na deser kisielek o smaku owoców leśnych. Pyszności. Ja gotowałam, a mój namiocik sechł na gałęzi. Mój namiocik, moje wyprawowe cudeńko. Nie zamieniłabym go na żaden inny. Kupiłam go z myślą o weekendowych wypadach nad jezioro, a stał się poważnym namiotem ekspedycyjnym. Gdy rozbiłam go po raz pierwszy w Edynburgu - doznałam szoku - jak ja się zmieszczę w takim maleństwie - żaliłam się przez telefon Starszemu. W porównaniu z moim pierwszym namiotem był mikroskopijny. A teraz... Nie wiem, czy on się poszerzył, czy ja się skurczyłam. Swobodnie mieszczę się w nim ja, dwie sakwy, torba na kierownicę, pokrowiec na rower i jest jeszcze luz.
Memu namiocikowi dorównuje jedynie odkryta dzisiejszego poranka rowerowa Ameryka - nowe zastosowanie starej szczoteczki do zębów!!! Szczoteczką rewelacyjnie czyści się łańcuch i tarcze! To patent Hani. Kupuję go bez dwóch zdań!
Wyjeżdżamy około godz. 9.00. Dzisiaj planujemy wjechać do Chorwacji odwiedzając wcześniej Mohács. Tą samą trasą dojeżdżamy do Baja i podobnie, jak wczoraj zatrzymujemy się w Tesco na zakupach. Kupuję wodę oraz na drugie śniadanie bułeczkę i dwa banany. Na wyprawie należy dobrze się odżywiać, dieta powinna być urozmaicona, a nie tylko zupa i zupa.
Baja budzi się. Mijam pana uprawiającego poranny jogging nad Dunajem.
Jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż Dunaju. Na zmianę nawiguje Hania i mój Garmin. Szukamy drogi wyjazdowej w kierunku Szeremle. Garmin doprowadził nas na właściwą drogę szutrową ścieżką nad samą rzeką. W czasie tych kilku dni współpracy z Garminem nauczyłam się jednego - nie można mu do końca ufać, bo wybiera drogi nie koniecznie rowerowe i nie koniecznie najkrótszą trasą. Z tego co zauważyłam lubi rowerowe skróty - im dalej, tym lepiej. Jednym słowem, ma w sobie coś ze mnie, jest moim nieodrodnym dzieckiem. Tym razem było mi wszystko jedno, niech prowadzi jak chce, oby sprawnie wyjechać z miasta. Nie kontrolowałam go na innych mapach.
Po upewnieniu się, że wyprowadził na właściwą drogę wyjeżdżamy z Baja. Jedziemy do Szeremle trasą EV 6. Jest pogodnie, nie ma wiatru. Są idealne warunki do rowerowania. Jadę pierwsza otwierając nasz mini peleton. Hania czuje się trochę lepiej, kolano boli jakby mniej, ale to może tylko cisza przed burzą. Wczoraj zaproponowałam zmianę planów i powrót do Budapesztu. Ot tak będziemy wracać lajtowo, odwiedzać miasta i miasteczka zatrzymując się na kawę, zwiedzimy na spokojnie Budapeszt. Dotychczas w ten sposób nie podróżowałam, ale czemu nie, może przyszła pora na zmiany, może mi przypadnie do gustu TAKIE rowerowanie. Jednak nie, Hania jest bardzo dzielna - nie ma mowy o powrocie, jedziemy dalej - przynajmniej do Belgradu. Zuch dziewczyna!
Dojeżdżam pierwsza do Szeremle. Czekając na resztę ekipy podziwiam kwiaty. Rogatki wioski są ukwiecone - na trawniku stoją wielkie donice i olbrzymi kwietnik, z których radośnie wychyla się różnokolorowe kwiecie. Przejeżdżamy przez wioskę, nie odbiega ona od węgierskich stereotypów - jest kościół, sklep. Na rogatkach odbijamy w szutrową drogę biegnącą wzdłuż Dunaju, którą prowadzi trasa EV 6. Jedziemy pośród pól i lasów. Nawierzchnia jest na zmianę szutrowa i asfaltowa. Dunaj raz jest w zasięgu wzroku, innym razem ukrywa się za drzewami.
Około 20 km od Baja odbijamy w zjazd prowadzący do Dunaju. Już nie jest pogodnie, jest upalnie. Temperatura powietrza przekracza 30 stopni. Hania i ja marzymy o kąpieli. Trafiliśmy na rewelacyjną miejscówkę. Jest Dunaj, trawa, drzewa, miejsce na ognisko i autko wędkarza. Po prostu ideał, ale tylko dla odważnych, lub gruboskórnych. Komary atakują mnie ze zdwojoną siłą. Szybko zakładam strój kąpielowy i uciekam z cienia w fale Dunaju. Jest bardziej niż przyjemnie. Dno Dunaju jest kredowe i po pierwszym chlupnięciu i ochłodzeniu się nie chcąc mącić wody kontynuuję kąpiel stojąc na kamieniach. Suszymy się z Hanią na pomoście z betonowej płyty. Jemy drugie śniadanie. Żal opuszczać takie miejsce. Na trasie do Dunafalva jeszcze kilka razy będziemy mijać podobne super miejscówki na biwak.
Na drogę główną wjeżdżamy tuż przed Mohács leżącym po drugiej stronie Dunaju. Do miasta przeprawiamy się promem. Za bilet płacę 650 forintów.
Mohács (wymowa Mohacz) to jedno z najstarszych węgierskich miast, którego zapisana
historia sięga końca XI wieku. 29 sierpnia 1526 roku w okolicach
miasta stoczona została Bitwa pod Mohaczem, w której to wojska węgierskie dowodzone przez króla Ludwika II zostały rozbite przez armię osmańską prowadzoną przez sułtana Sulejmana I.
Konsekwencją przegranej był kres potęgi państwa Węgierskiego i
przeszło 150 letnia niewola turecka. Po wyzwoleniu miasta spod okupacji
osmańskiej, osiedlili się w nim napływający z różnych stron świata
osadnicy wielu wyznań i narodowości. Dzięki tej mieszance kulturowej do
czasów współczesnych w mieście zachowało się wiele kościołów reprezentujących
różne wyznania, a także liczne restauracje serwujące dania kuchni
naddunajskiej jak i bałkańskiej. Największą atrakcją turystyczną Mohacza jest odbywający się każdej
wiosny Karnawał Busójárás (pożegnanie zimy). Wtedy
przez miasto przechodzą poprzebierani w maski i baranie skóry mężczyźni
odprawiając różnego rodzaju rytuały związane z kultem życia. Tradycja ta
zapoczątkowana została przez przybyszów z Bałkanów i kultywowana jest
tu od wieluset lat. Kulminacyjnym momentem karnawału jest przemarsz
zapustników z placu Kóló na Rynek Główny gdzie odbywa się uroczyste
spalenie zimy. W 2009 roku obrzęd
pożegnania zimy w Mohaczu (Mohácsi busójárás) został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
W Mochaczu można znaleźć także polskie akcenty. W parku Szepesy, w północnej części miasta znajduje się obelisk z polskim
orłem w koronie. Pomnik ten wzniesiony został w 1931 roku na cześć
polskich rycerzy poległych tu w 1526 roku w Bitwie pod Mohaczem. Ponadto przy głównej drodze w kierunku Baja, na
północ od miasta usytuowany jest
posąg lwa na wysokim postumencie, upamiętniający Ludwika II Jagielończyka,
bratanka Zygmunta Starego, który jako król Węgier poniósł śmierć w wodach potoku Csele, próbując uratować się z bitewnej rzezi.
Na naszej wyprawie stało się niemalże tradycją, że czas nas nagli. W Mohács było podobnie. Jedziemy po wodę do najbliższego sklepu, po czym wjeżdżamy na główny plac i zatrzymujemy się na rynku. Idąc deptakiem zauważam rowerowe akcenty - stojaki są pełne dwukołowych klientów. Zatrzymuję się także przed rzeźbą/nie rzeźbą, która swoją ideą przypomina mi szczecińską frygę.
Centralnym punktem rynku jest olbrzymi parking, a od niego odchodzą uliczki, przy których znajdują się budynki urzędów miejskich. Jest także kościół - Votive Memorial Church otoczony podcieniami z tablicami upamiętniającymi poległych w bitwie pod Mohaczem w 1526 roku. Bryła kościoła przypomina meczet. Przez chwilę zastanawiam się, czy to jest kościół, cerkiew, czy właśnie meczet. Bardzo lubię budownictwo sakralne, zawsze z ciekawością oglądam wnętrza. Tak było i tym razem. To pierwszy kościół na Węgrzech, do którego wchodzę. Powód jest prozaiczny - inne kościoły, do których chciałam zajrzeć były zamknięte. Bardzo często nosiły ślady zaniedbania, jakby nie były odwiedzane przez wiernych.
Skromny Wystrój Votive Memorial Church robi na mnie duże wrażenie. Z białych ścian bije powaga i spokój. Ołtarze w nawach bocznych idealnie komponują się z całością, którą dopełniają kolorowe witraże w pionowych oknach.
Zbliża się popołudnie gdy wyjeżdżamy z Mohács. Rezygnujemy z szukania polskich akcentów w mieście. Wpisuję do Garmina adres przejścia granicznego w Udvar. Popełniam przy tym zasadniczy błąd, nie patrzę na mapę papierową i nie sprawdzam jaką trasę wybrał Garmin. Wyjeżdżamy z miasta. Po przejechaniu około 3 km okazuje się, że Garmin prowadzi boczna drogą przez miejscowość Kölked, a nie jak chcieliśmy najkrótszą trasą, tj. drogą nr 56. Wracamy i na rogatkach miasta wjeżdżamy na właściwą drogę. Do Udvar jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż drogi nr 56. Ruch na drodze jest duży, typowy dla okolic przejścia granicznego.
Czekam na Hanię przed przejściem granicznym. Bidulka, odezwało się ponownie kolano. Do Udvar wjechała ostatnia. Podziwiam ją - jedzie z bólem kolana, ale czy to rozsądne?
Odprawa przebiega sprawnie - okazujemy paszporty i za moment jesteśmy w Chorwacji. Naszym pierwszym celem będzie miasto Osijek położone w Sławonii, do którego chcemy dojechać przez Park prirode Kopački rit. Po przekroczeniu granicy zjeżdżamy z drogi nr 56. Do Osijeka pojedziemy bocznymi drogami.
Na pierwszym skrzyżowaniu odbijamy w kierunku miejscowości Duboševica. Po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów wjeżdżamy do Duboševicy i... Na twarzy Hani pojawia się wielki uśmiech i oczy jej błyszczą. Znaleźliśmy idealną miejscówkę na nocleg! Na rogatkach wioski jest olbrzymi plac sportowy, wokół którego rosną świerki, są stoliki, ławeczki. W pobliżu jest kościół i ulica gęsto usiana domami jednorodzinnymi. Gdy podjeżdżamy do placu wzbudzamy sensację wśród bawiących się tam dzieciaków. Zadają nam mnóstwo pytań po angielsku, proponują wodę do picia i kąpiel w swoich domach. Prowadzą nas do mapy z zaznaczonymi tasami przez Kopački rit. Dzieciaki są kochane.
Powoli zapada zmierzch. Tym razem jem kolację - kanapki. Rozbijam
namiot, a gdy robi się zupełnie ciemno idę do naturalnej łazienki
otoczonej krzewami i biorę butelkowy prysznic. Zanin usnę dochodzi mnie bicie kościelnych dzwonów. Czy one będą tak bić co godzinę....
Kategoria Dolina Dunaju 2018
Dolina Dunaju - Baja
-
DST
63.53km
-
Czas
04:31
-
VAVG
14.07km/h
-
VMAX
33.39km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Około godz. 4.00 obudziły mnie głosy dwóch mężczyzn. Byli to wędkarze. Mężczyźni trajkotali niczym dwie przekupki. Ciekawe, czy zauważyli nasze namioty, a może właśnie tak rozprawiali o naszym biwaku. Nie mogłam usnąć. Drzemałam i się budziłam. Panowie mieli gadane, a może to woda tak niosła głosy i je potęgowała.
Wstałam o godz. 6.20. Niepotrzebnie spojrzałam do lusterka. Jak ja wyglądam, co się stało z moimi oczami?! Zbyt krótki sen sprawił, że miałam strasznie napuchnięte powieki. Umyłam twarz zimną wodą z bidonu. Co tam, przecież jestem na rowerowej włóczędze, a nie na jakiś ekskluzywnych wczasach. Nie leżę na leżaku i nie pachnę, tylko pedałuję w pocie czoła. Zresztą, czy ktoś zwraca na mnie uwagę, a swoim komarzym wielbicielom i tak się podobam. Ręce i nogi mam w czerwonych bąblach po ich ukąszeniach.
W sąsiedztwie wędkarzy zajęłam się śniadaniem i suszeniem namiotu. Śniadanie miałam na bogato - zupka chińska i kanapki z żółtym serem, a do tego herbata. Jednym słowem - wyprawowe rarytasy.
Gdy już byłam spakowana i przygotowana do drogi podszedł do mnie starszy pan - jeden z wędkarzy. Zaczął oglądać mój rower, sakwy, a nawet podniósł Scotta za tylne koło. Zaczęliśmy rozmowę na migi. Pan gestami i wyrazem twarzy mówił, jaki to rower jest ciężki i patrzył na mnie z uznaniem. Ja potakiwałam twierdząco głową. Następnie przeszliśmy do dialogu - ja nie znałam węgierskiego, on polskiego i oboje nie znaliśmy biegle angielskiego, ale mimo to doskonale się rozumieliśmy. Powiedziałam, że jestem z Polski, z Lublina, pokazałam na mapie naszą trasę, mówiłam przez które miasta jechaliśmy i dokąd chcemy dojechać. Co więcej - pochwaliłam się gdzie dotychczas byłam na wyprawach. Pan powtarzał nazwy wymienianych przeze mnie państw i patrzył na mnie z coraz większym uznaniem. Poklepywał mnie po ramieniu. Jakżeż ja urosłam! Nie wiem, czy cokolwiek widział na małym ekranie mego aparatu fotograficznego, gdy pokazywałam mu zdjęcia z Kuby. Rozmowa była bardzo miła. Otaczają nas życzliwi ludzie, wystarczy jeden uśmiech, serdeczny gest, aby sobie ich zjednać. Nie trzeba znać innych języków, aby się porozumieć. Wystarczy jedynie mowa serca.
O godz. 8.30 dołącza do nas kolega. Jest punktualny. Żegnam się z moim przemiłym rozmówcą. Zaczynam kolejny dzień w drodze.
Przez miasto prowadzi nas ścieżka rowerowa. Jedziemy główną ulicą. Nie rozglądam się zbytnio. Miasto, jak miasto. Po prostu przez nie przejeżdżam. Nawiguję z pomocą Garmina, przy czym kontroluję wybraną przez niego trasę z mapą papierową i mapą Osmand na smartfonie. Hania jedzie za mną. Dzisiaj chcemy dojechać do miasta Baja, przy czym głównym celem i atrakcją ma być Las Gemenc.
Trasa do Lasu Gemenc prowadzi przez miasto Szekszárd.
Miasto Szekszárd (wymowa Seksard) położone jest nad rzeką Sió około 20 km od brzegu Dunaju. Jego początki sięgają czasów starożytnych. Wówczas znajdowała się tu celtycka osada zwana Alisca. W kolejnych wiekach miasto zostało zajęte przez Rzymian. W XI wieku Szekszárd uzyskało prawa miejskie. Wzniesiono został zamek obronny, który był często odwiedzany przez ówczesnego węgierskiego króla Bélę I.
Rozwój miasta został przerwany przez okupację turecką w 1541 roku, a po wycofaniu się Turków w 1686 roku, do miasta sprowadzeni zostali osadnicy ze Szwabii. Do połowy XIX Szekszárd leżał na brzegu Dunaju. W wyniku regulacji rzeki miasto zostało odsunięte w głąb lądu.
Współczesny Szekszárd to królestwo wina. Okoliczne wzgórza
pokrywają winnice. W mieście zachowało się wiele ciekawych i zabytkowych budowli.
Zatrzymujemy się na głównym placu - deptaku. Ulica wręcz kipi zielenią. Stylowe kamienice zasłaniają drzewa, pod którymi ustawione są ławki. Po obu stronach ulicy ciągnął się kawiarenki, można odpocząć, napić się kawy i skosztować miejscowych słodkości.
Hania zatrzymuje się w jednej z kawiarenek, a ja jadę dalej.
Zatrzymuję się na rynku. Moją uwagę przyciąga wzniesiona w 1753 roku
barokowa kolumna Trójcy Świętej, budynek dawnego Urzędu Powiatowego w stylu klasycystycznym oraz ratusz. Na rynku znajduje się także jednonawowy rokokowy kościół Zbawiciela, który jest aktualnie w renowacji. Na rynku znajduje się także pomnik króla Beli I. Robię kilka kółeczek i wracam do Hani.
Nie jesteśmy jedynymi sakwiarzami, którzy zatrzymali się w kawiarni. Oni odjeżdżają, a my jeszcze chwilę odpoczywamy przy filiżance kawy.
Wprowadzam do Garmina adres Bárányfok. Chcemy tutaj wsiąść do kolejki wąskotorowej, którą przemierzymy Las Gemenc - las łęgowy. Zgodnie z definicją zawartą w Wikipedii las łęgowy to zbiorowisko leśne, występujące
nad rzekami i potokami, w zasięgu wód powodziowych, które podczas zalewu
nanoszą i osadzają żyzny muł. Najbardziej typową glebą dla lasów łęgowych jest holoceńska mada rzeczna. Siedliska niemal wszystkich łęgów związane są z wodami płynącymi. Lasy te narażone są na wyniszczenia spowodowane m.in. pracami związanymi z regulacją koryt rzecznych oraz melioracjami wodnymi.
Las Gemenc został uznany w 1996 roku za park narodowy, a w 1997 roku
wpisany na listę światowego dziedzictwa. Rozciąga się na zachodnim
brzegu Dunaju i jest reliktem lasów łęgowych występujących licznie w
dolinie Dunaju przed jego regulacją. Las łęgowy nad Dunajem jest największym
tego typu zbiorowiskiem w Węgrzech i jednym z większych w Europie. Charakteryzuje go zróżnicowana flora
i fauna terenów zalewowych, są to też tereny łowieckie z kilkusetletnią
tradycją. Żyją tu m.in. jelenie, dziki, bociany, czaple szare, orły
łąkowe i latawce a także wiele gatunków płazów i gadów. W części lasu utworzonych
zostało kilka ścieżek przyrodniczych dostępnych dla wędrowców i rowerzystów.
Po pokonaniu kilkunastu kilometrów jesteśmy na miejscu. Są tory, stacja kolejowa, tylko kolejka z niej nie odjeżdża. Okazało się, że leśna kolejka wąskotorowa ma swoją stację początkową w Pörböly - miejscowości, do której zamierzaliśmy dojechać i wyruszyć z niej do miasta Baja. Dowiaduję się o tym od przemiłej pani z kawiarenki w budynku stacji kolejki. Po raz kolejny dzisiejszego dnia pomogła mi mowa serca. Tak, wokół nas jest pełno życzliwych ludzi. Pani wytłumaczyła mi ponadto, że do Baja jest 20 km i dojedziemy tam asfaltową drogą biegnąca obrzeżem Lasu Gemenc. Czar prysł. Szkoda. Jest mi głupio przed Hanią, że nie doczytałam skąd odjeżdża kolejka, tym bardziej, że pomysł wycieczki przez Las Gemenc był mój.
Leniuchujemy chwilę przy filiżance kawy i ruszamy do Baja. Hania zaczyna odczuwać ból w kolanie. Nie wróży to najlepiej naszej dalszej wyprawie.
Początkowo jedziemy drogą asfaltową. Coś mnie kusi, aby wjechać do lasu. Przed wyjazdem narysowałam trasę przez las biegnącą w pobliżu kolejki wąskotorowej. Hania przystaje na moją propozycję. Skręcamy w leśną drogę. Jedziemy śladem wprowadzonym do Garmina. Droga jest niczym leśna autostrada. Po przejechaniu kilometra lub dwóch ślad w Garminie wskazuje, że powinniśmy odbić w prawo. Kończy się leśna autostrada. Dalej mamy jechać przecinką. Z oddali dobiegają nas głosy jeleni. Jest cudownie. Las jest piękny, jednakże nie ryzykujemy jazdy z sakwami trawiastą leśną drogą. Ja chętnie pojechałabym, ale decyzja nie należy tylko do mnie. Wracamy na asfalt. Zostaję w tyle. Muszę się zatrzymać, po prostu muszę! Być w tak cudownym miejscu i nie sprawdzić co kryją leśne knieje?! Wchodzę w głąb. W dali widzę mokradła. Pięknie. Szkoda, że muszę wrócić na asfaltową drogę.
Hania nie czuje się najlepiej. Ból się nasila. Z trudem pedałuje. Mam wrażenie, że droga do Pörböly ciągnie się w nieskończoność. Dojechaliśmy. Zatrzymujemy się aby odpocząć i zjeść kanapkę. Hania jest bardzo dzielna. Bierze tabletkę przeciwbólową i chce jechać dalej i to jaką drogą! Ja proponuję dojazd do Baja główną drogą, chcę dotrzeć tam jak najszybciej, aby Hania nie męczyła się zbytnio, ale ona wybiera inną opcję. Do Baja pojedziemy niebieskim szlakiem prowadzącym przez Las Gemenc. Jaka niespodzianka na koniec dnia! Jeszcze przez dłuższą chwilę będę mogła cieszyć się tym wyjątkowym miejscem.
Na obrzeżach lasu jest dzielnica domków letniskowych. Dojeżdżamy do mostu i przejeżdżamy na drugą stronę Dunaju. Jesteśmy w Baja. Zatrzymujemy się w Tesco na zakupy. Zbliża się godz. 18.00. Pora pomyśleć o noclegu. Podejmujemy decyzję o powrocie na drugą stronę Dunaju. Rozbijamy biwak na plaży w bliskim sąsiedztwie mostu i jakiegoś zakładu po drugiej stronie rzeki. Miejscówka jest fajna, ale ma jedną wielką wadę - jest strasznie głośno. Auta i pociągi jadące przez most robią niesamowity huk. Odgłosy dochodzące z zakładu po drugiej strony Dunaju są równie głośne.
Zapada zmierzch. Nie jestem głodna, nie jem kolacji. Kąpię się w Dunaju i zamykam w namiocie. Wsuwam się głęboka do śpiwora. To nie pomaga. Dochodzą do mnie z zewnątrz odgłosy pędzących aut po moście i odgłosy fabryki. Nie wiem czy usnę tej nocy, ale wiem na pewno, że jutro rano nie spojrzę do lusterka.
Kategoria Dolina Dunaju 2018