Basik prowadzi tutaj blog rowerowy

MRDP Wschód 2020 Przemyśl-Rozewie 26-30 września 2020 r. - część I

Środa, 30 września 2020 | dodano: 09.10.2020

I. Prolog
Na początku 2020 r. wypełniłam formularz zgłoszeniowy na MRDP Wschód. Irzi wypełnił formularz pierwszy. Bardzo chciałam wystartować. Jechać znowu w jednym team z Irzim, jak dawniej. Irzi nadal startuje. Jest wierny swoim pasjom i ideałem. A ja? Od Pięknego Wschodu w 2018 r. nie zmierzyłam się z żadnym ultra-dystansem. Dopadło mnie życie i skoszarowało. Rowerowanie stało się wspomnieniem, początkowo bolesnym, a z czasem tylko wspomnieniem. Kiedyś wykręcałam miesięczniaczki, a teraz jeżdżę okazjonalnie. 
MRDP Wschód był nadzieją na lepsze rowerowe jutro i jednocześnie próbą i wyzwaniem. Czy bez regularnych treningów, bez tysięcy kilometrów w nogach zdołam przejechać 1234 km non stop? Zacięłam się. Jeśli we wrześniu wykręcę miesięczniaczka, to będzie dobrze, to dojadę do mety na Rozewiu. Wykręciłam, ale start w MRDP stanął pod znakiem zapytania. 
Otwarte zostały granice i moje Maleństwo mogło nareszcie przylecieć na urlop do domu. Córka do domu, a matka z domu. Biłam się z myślami. 
Jadę, nie jadę. Do ostatnich dni mój start nie był pewny. W pracy dostałam tydzień urlopu. Znajomi wspierali mnie zapewniając o trzymaniu kciuków i dmuchaniu pod koła.  Maleństwo ostatni urlopowy weekend spędzało u znajomych. Natomiast Irzi przewidywał, że na Rozewie powinniśmy dojechać we wtorek. Podjęcie decyzji stało się łatwiejsze. W środę będę już w domu i zostaną jeszcze dwa dni na nacieszenie się obecnością Maleństwa. Stało się. Jadę.

II. Start
Jest sobota 26 września 2020 r. To już dziś!
Wstaję o godz. 5.00. Spałam jedynie cztery i pół godziny. Do Przemyśla wyjeżdżamy ze Starszym o godz. 5.30. Czy czegoś nie zapomniałam? Sprawdzam. Buty-są, kask-jest, podsiodłówka, torba pod ramę i na kierownicę-są, elektronika, lampki-są. Teraz oby szczęśliwie dojechać. 
Tradycyjnie do auta zabieram poduszeczkę i koc. Tym razem nie udaje mi się zasnąć. Jestem zbyt podekscytowana. Jedynie chwilę drzemię.
Przed godz. 10.00 docieramy na miejsce. Baza mieści się w Obiekcie Noclegowym "Podzamcze" PTTK przy ul. Waygarta 3. Jak miło jest spotkać dawno niewidzianych znajomych. Jest Mariusz, Krzysiek (Wiki), Robert, Piotrek. 
Jestem coraz bardziej podekscytowana. Ożyły wspomnienia wcześniejszych startów, obudziły się uśpione emocje. Ze Starszym ubieramy Speca w torbę podsiodłową, do której zapakowałam ubrania na zmianę, trójkąt pod ramę z elektroniką i podstawowymi narzędziami na wypadek awarii roweru. Mam jeszcze torebkę na kierownicę z batonami proteinowymi i środkami higieny osobistej. Po raz pierwszy będę korzystała z camelbaka. W plecaku oprócz worka z wodą mam kanapki i banany. 
Przebieram się w strój kolarski - MRDP Południe edycja 2015 r. Emocje przybierają na sile. Już dawno nie byłam tak podekscytowana. Irzi jeszcze nie dotarł do bazy. Jego pociąg ma dwie godziny opóźnienia. Odbieram pakiet startowy swój i Jurka. Idziemy ze Starszym na śniadanie. Gdy czekamy na jajecznicę dzwonię do Jurka. Jest już w bazie. Idę do niego. Przekazuję mu pakiet startowy. On jadł śniadanie w pociągu. Wracam sama do Starszego. Jajecznica jest przepyszna, a może jestem głodna nie tylko rowerowania. 
Wracamy do bazy. Ostatni przegląd roweru. Starszy mocuje dodatkową lampkę na widelcu. Zbliża się godzina 11.30. Jedziemy na Rynek na odprawę techniczną. Daniel objaśnia zasady maratonu. Jest z nami Wojak Szwejk. Ustawiamy się do honorowego startu. Są już radiowozy policyjne, które będą pilotować nasz przejazd ulicami Przemyśla aż do ronda w granicach Medyki. Jeszcze tylko grupowa fotka. Przeciskam się do czoła szeregu. Jestem jedyną kobietą startującą w maratonie. Czyż "rodzynek" nie powinien być na pierwszym planie pamiątkowej fotografii? 
W samo południe Daniel podaje komendę "Start!". Nareszcie!

III. Na trasie maratonu
Jedziemy ulicami Przemyśla w zwartym szyku w eskorcie policyjnych radiowozów. Rozmawiam z Mariuszem. Irzi i Mariusz ustalili, że trasę maratonu pokonamy w trzyosobowym peletonie. Tylko, czy my weterani dotrzymamy kroku Mariuszowi? Sprawdziłam jego statystyki na BS. W bieżącym roku przejechał ponad 21 tysięcy kilometrów!!! A to nie wszystkie wykazane, część oczekuje na wpisy na BS. 
Jest pochmurno, ale dosyć ciepło. Przed startem sprawdziłam prognozy. Nie były optymistyczne. Od soboty mają przechodzić fronty z południa na północ. Ma padać. Ja jestem przygotowana na deszcz. Jakiś czas temu zaopatrzyłam się w kurtkę i spodnie wodoodporne marki Endura. Zapłaciłam krocie, ale jak miało się wkrótce okazać, warto było zainwestować. 
Jedziemy spokojnie całą grupą. Jadę i gadam, wręcz trajkoczę na zmianę do Mariusza i Jurka. Nie zdawałam sobie sprawy jak wielki jest mój głód jazdy. Jest mi potrzebne to wyzwanie. Chcę sprawdzić swoje możliwości. Czy będę w stanie pokonać taki morderczy dystans w limicie czasu. Ważne jest przygotowanie fizyczne, treningi, ale moim zdaniem równie ważne jest odpowiednie zaprogramowanie się. Wszystko dzieje się w naszych głowach. Psychicznie jestem silna, dam radę. W tej stawce nie liczy się pozycja na liście startowej, ważne jest to, aby dotrzeć do mety. 
Po kilkunastu kilometrach kończy się eskorta radiowozów. Zawodnicy ostro startują. Jadę w tempie Jurka. Dla mnie jest jakby ciut za wolno. Irzi stwierdza, że nie chce się zajechać w ciągu trzech pierwszych godzin. Podczas wcześniejszych startów tak nie mówił, może dlatego, że wtedy mieliśmy mniej na życiowych licznikach, a więcej na rowerowych.
Mży. Słucham Jurka, jest zbyt wcześnie na wodoodporne ciuchy. Doganiamy Mariusza. Jedziemy na zmiany. Wkrótce dochodzimy dwóch kolejnych zawodników. Mżawka przechodzi w deszcz. Zakładamy przeciwdeszczowe stroje. Irzi narzeka, że jest mu za gorąco. 
Mario zostaje w tyle. Kilka kilometrów przed Narolem - Pk1 doganiamy rowerzystę. To Robert dobry kolega Jurka. Dojeżdżamy do Narola. O godz. 16.11 wysyłam SMS- Pk 1. Za nami 101 km. 

-Roztocze
W Narolu nasi w sklepie uzupełniają płyny i kalorie. My to robimy za Narolem. Dojeżdża do nas Mariusz. Przejeżdżają nasi. Mariusz wyjeżdża pierwszy. Jedziemy dosyć wolno. Raz pada, raz mży, raz przestaje padać. Irzi zdejmuje kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Ja nie decyduję się na taki krok. Nie jest mi aż tak gorąco. Dojeżdżamy do Janowa Lubelskiego. Jesteśmy na Roztoczu. Za nami wiszą czarne chmury. Naiwnie wierzę, że nas nie dogonią. Zaczyna zmierzchać. Nad nami wiszą czarne chmury. Zaczyna padać. Jedziemy przez las, Irzi pomyka pierwszy, jest delikatny zjazd. Czuję, że coś nie tak dzieje się z rowerem, zarzuca mi tylne koło. Reaguję piskiem. Kapeć. Cudem udaje mi się uniknąć wywrotki. Patrzę na licznik - 130 km. Zmiana dętki zajęła Jurkowi +- 15 min. Ja mam dwie lewe ręce do takich działań technicznych.
Powoli zapadają ciemności. Już nie pada, tylko leje. Mijają nas tiry i osobówki fundując prysznic od stóp do głów. Ten prysznic zalewa mi twarz, oczy. Masakra. Do tego zaczynają się hopki przed Tyszowcami. Jadę trasą Janów Lubelski-Tyszowce po raz trzeci. Wiem co nas czeka. Góra, dół i dziurawy asfalt. Robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Jest strasznie ślisko. Dalej leje. Trzymam kurczowo kierownicę. Mam to czego chciałam. Wielkie wyzwanie, wielka próba sił!
Około godziny 19.00 mijamy Tyszowce. Zatrzymujemy się Orlenie. Jest tam dwóch naszych. Rozmawiamy, wymieniamy uwagi o pogodzie, fatalnym asfalcie, o tym dlaczego jesteśmy tu i teraz. Irzi suszy się chusteczkami, a ja jem kanapkę. Ubieramy się na noc. Zakładam pod kurtkę przeciwdeszczową kurtkę rowerową. Moja wodoodporna i przeciwwietrzna kurteczka zdała egzamin, koszulka jest tylko delikatnie zroszona, nie wiem, czy to efekt wysiłku, czy hektolitrów wylanej na nas wody z chmur. Mija godzina...
Ruszamy. Wciąć pada.
Najbliższe miasto to Hrubieszów. Jedziemy bardzo wolno. Noc i deszcz nie idą w parze z pomykaniem na rowerze. Zresztą mój strój przeciwdeszczowy skutecznie hamuje wszelkie zapędy na ciut szybszą jazdę. Wyglądam jak monstrum. Dopełnieniem wodoodpornego pancerza są grube gumowe rękawice w rozmiarze L koloru niebieskiego. Tylko stopy mam mokre. Nie założyłam ochraniaczy. Moje buty z siateczkowymi przodami idealnie chłonął wodę. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Kilometrów prawie nie przybywa i... Pech. Muszę do toalety. Rozpakować się z takiego mundurka to dopiero COŚ. 
Droga jest delikatnie pofalowana. Gdy jadę pod, czuję jak spodnie zjeżdżają z... To męskie spodnie w rozmiarze S, a ja noszę damskie S. Nie zabrałam paska, bo po co. Teraz już wiem dlaczego w komplecie ze spodniami był pasek. Woda z kurtki spływa pod spodnie. Mam mokry dół rowerowej kurtki. Jak tu zdobyć sznurek, tasiemkę, coś co związania. 
Hrubieszów. Nareszcie. Jurka Garmin odmawia posłuszeństwa. Rozładowała się bateria. Ja przejmuję obowiązki nawigatora. Mój Garmin pokazuje ślad. Wszystko ok.
Kolejny postój na Orlenie. Zamawiamy hot-dogi i herbatę. Herbata robi swoje. Z każdym łykiem czuję jak przyjemne ciepło ogrzewa mnie od wewnątrz. Nie jesteśmy sami. W Orlen Stop Cafe jest jeden z naszych. To "młodzik". Odjeżdżamy, a on zostaje. Zdobyłam pasek do spodni! Hura. Pan z obsługi na moją prośbę wyszperał jakiś troczek. Jestem mu bardzo wdzięczna. Związuję troczkiem dwie szlówki w pasie i spodnie ani drgną, nie mają prawa zjechać w dół. Taka mała rzecz, a jak bardzo cieszy!!!
Do Zosina oznaczonego na mapie jako Pk2 jest coraz bliżej. Przestało padać. Droga jest w porządku. Mijamy tablicę "Zosin". Zatrzymujemy się przy budce - wiacie przystankowej. O godz. 22.27 wysyłam SMS-Pk2. Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej.
Nasza trasa prowadzi przez pola, lasy, wioski. Nie lubię nocą przejeżdżać przez wsie. Powód jest prozaiczny - psy biegające luzem. Bałam się kapcia - i złapałam, bałam się psów - i pogoniła nas jedna bestia. 
Noc jest ciepła. Trochę mży. Jedziemy trasą nadbużańską. Przed Dorohuskiem zatrzymuje nas patrol Straży Granicznej. Funkcjonariusz pyta dokąd jedziemy i dodaje, że tu nie można rozbijać namiotu. Irzi odpowiada, że jedziemy na Rozewie, a ja wtrącam, że nie mamy namiotu. Wymieniamy kilka zdań. Nawet nie można nazwać tego kontrolą, strażnik nie prosi nas o dokumenty. 
Dorohusk, Rudka, Uhrusk, Wola Uhruska... Powoli mijamy miejscowość za miejscowością. Za Wolą Uhruską zaczynają się moje rewiry. Dawniej jeździłam tędy kręcąc dwu i trzy-setki. Kiedy to było. Wracają wspomnienia. Nasze tempo nie jest za duże. Mam czas na rozmyślania. Zastanawiam się, czy po MRDP Wschód będą inne maratony, czy to moje pożegnanie. Coraz bardziej odczuwam przemijanie. Coraz częściej oglądam się wstecz. Jak dobrze, że jestem tu i teraz. Cieszę się tą nocną jazdą, nawet deszczem. Jest jak dawniej, jak kiedyś, no może prawie jak dawniej - dawniej nie byliśmy takimi maruderami. Wolne tempo ma wielki plus - możemy rozmawiać w trakcie pedałowania. 
Przed Włodawą dopada mnie kryzys senny. Irzi się trzyma, a ja drzemię z otwartymi oczami. Dojeżdżamy do Orchówka. Jeszcze kilka minut i będziemy we Włodawie. Zatrzymujemy się przy budce. Rozsiadamy na ławce. O godz. 4.41 wysyłam SMS-Pk3. Spać! Na chwilę zamykam oczy. Nie, muszę to zwalczyć. Ruszamy!
Do Sławatycz jedziemy ścieżką rowerową - trasą Green Velo. Od pewnego czasu nasza trasa pokrywa się z Green Velo. Zasypiam na rowerze. Ścieżka delikatnie faluje. Nie jestem w stanie rozbudzić się na podjazdach. Mam wrażenie, że jadę całą szerokością ścieżki, a może tak jadę, może to nie wrażenie. Jadę pierwsza, co raz hamuję i oglądam się na Jurka. Rozwidnia się. Przed Hanną na prawym poboczu widzę postać. Wydaje mi się znajoma. Nie wierzę, a jednak. To Starszy! Przyjechał z kuzynem i kolegą, aby nam pokibicować. 
Usypiam. Marzę o kawie lub Pepsi. I wtedy przypomina mi się recepta Jurka na odegnanie snu - szybka jazda. Z Hanny do Sławatycz pedałuję ile sił w nogach. Senności powoli ustępuje. Na rogatkach Sławatycz czekam chwilę na Jurka. Widać, że jest zmęczony. Rozgląda się za agroturystyką. Coś wspomina na ten temat, ale ja nie chcę teraz odpoczywać, nie będę w stanie usnąć w dzień. Zbliża się godz. 7.00. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Jest otwarte. Wchodzimy, pozostawiamy za sobą mokre ślady. Ociekamy wodą. Wewnątrz rozbrzmiewa "metal". Pracująca na stacji Pani Agata reaguje na nas bardzo pozytywnie. Brudne plamy na podłodze - to tylko woda, posprząta się. A my skąd jedziemy, z Przemyśla!? Dokąd - na Rozewie!? Trochę się dziwi, trochę rozumie. Mówi, że trzeba mieć jakąś "zajawkę". Ona jeździ na motocyklu i jak nietrudno się domyśleć - uwielbia mocne brzmienie oraz tatuaże. Doradza gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Sprawdza w internecie godziny otwarcia zajazdu w Kodniu. Odpoczywamy przy Pepsi i Góralce prowadząc miłą konwersację. Rozbudzam się na dobre. 
Ruszamy. Mamy do pokonania około 17-18 km. Po Jurku widać zmęczenie. Ja z kolei czuję dyskomfort w prawej nodze, na zmianę boli mnie udo, albo pod kolanem. Może tempo jest za wolne. Nie wspominam o swoich dolegliwościach. To minie, musi minąć!
Jadę pierwsza. Zaczyna padać. Gdy dojeżdżamy do Kodnia już nie pada, tylko leje. Jesteśmy przed Zajazdem Kodeńskim. Stoję w altanie. Jurek podjeżdża pod zajazd, zostawia rower przed wejściem. Podchodzę do niego. Wchodzimy. Ociekamy wodą. Jest godz. 8.00. Teoretycznie Zajazd jest otwarty, ale śniadania wydają od godz. 9.00, ale... Ludzie ze Wschodu są "inaksze", a do tego ta nasza wschodnia gościnność. Śniadanie niby od godz. 9.00, ale Pani przygotuje nam już teraz jajecznicę na kiełbasie, herbatę i kawę. Nie ma żadnego problemu w tym, że jesteśmy brudni, mokrzy. Nigdy nie przestanę wierzyć w życzliwość innych, wokół nas są dobrzy ludzie i my takich spotykaliśmy na naszej trasie.
Chwila odpoczynku. Jurek chce tu przeczekać deszcz. Niestety nie ma wolnych pokoi. Zajęli je goście weselni. Siedzimy przy stoliku. Dotykam ramienia Jurka. Jego koszulka jest mokra. Przemókł. Pada krótkie stwierdzenie - "dobrze, że ty masz suche ubranie". On jest niesamowity. Nie myśli o sobie, martwi się o mnie. Jesteśmy przyjaciółmi. On jest dla mnie wielkim autorytetem. Nauczył mnie rowerowania na sportowo. Mamy piękne wspomnienia. Często żartuję, że jest legendą rowerową i jestem dumna, że go znam, że jest moim przyjacielem. 
Jak on jechał taki mokry i jak pojedzie dalej? Mnie wiem. Niepokoję się o niego. 
Gdy ruszamy nadal pada. Deszcz przechodzi w ulewę i tak na zmianę. Deszcz-ulewa, chwila mżawki. Dojeżdżamy do Terespola. Najgorsze przed nami. To udziwniony wiadukt z metalowych prętów. Stromy wjazd i zjazd. Między prętami są szczeliny. Jak już się zaczyna wjeżdżać nie sposób się zatrzymać. Jadę i wzywam wszystkich świętych do pomocy. Jak trafię w dziurę to może być po rowerze. Dobrze, że jedziemy tędy za dnia. Udało się. Jednemu z naszych nie udała się ta sztuka, złamał koło i obojczyk...
Janów Podlaski. Irzi ma dosyć. Dopadł go kryzys. To jego rekord jazdy w deszczu. Musi się osuszyć, odpocząć, przespać. Nie protestuję. Jest około godz. 12.30. Wynajmujemy pokój w hotelu Zamek Biskupi. Rowery wprowadzamy do środka, do pomieszczenia przy recepcji. Obsługa jest bez zarzutów. Dostajemy nawet dodatkowe ręczniki. Rozwieszamy mokre rzeczy na grzejnikach. W buty wkładam papier toaletowy. To sposób suszenia butów, którego nauczyli mnie koledzy podczas wyprawy do Szkocji. Buty Jurka również dostają papierowe wkładki. Nie mogę usnąć. Śpię półtorej godziny, może dwie. Za oknem jest pogodnie. Ironia losu. Przestało padać jak zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Może już trzeba jechać? Budzę Jurka przed dzwonkiem budzika, niepotrzebnie, za wcześnie. Nie odzyskał w pełni sił, ale mimo to wstaje. Pakujemy się. Idziemy na obiad. Zamawiamy udko z gęsi w musie jabłkowym. Prawdziwe rarytasy. Nie zostajemy na śniadanie. Dostajemy suchy prowiant - kanapki, jogurty, owoce. Hotel opuszczamy o godz. 20.35. Przed nami kolejna noc w drodze. 



Kategoria Maratony


komentarze
Basik
| 18:45 sobota, 10 października 2020 | linkuj Dziękuję Malarzu :) Wkrótce zamieszczę część II mojej opowieści
malarz
| 04:07 sobota, 10 października 2020 | linkuj Wspaniały opis niesamowitego wysiłku przy nierowerowej pogodzie.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa namii
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]