Basik prowadzi tutaj blog rowerowy

MRDP Wschód 2020 Przemyśl-Rozewie 26-30 września 2020 r. - część II

Środa, 30 września 2020 | dodano: 11.10.2020

- Podlasie
Do Pk4 w Siemiatyczach pozostało nam +- 40 km. Noc jest pogodna, księżycowa i dosyć ciepła. Nie pada. Jak przyjemnie. Dojeżdżamy do Sarnak. Do Siemiatycz pozostało 12 km. Jeszcze nigdy nie ucieszyłam się tak ze swojej pomyłki. Myślałam, że na K-19 wyjedziemy w Łosicach, stąd do Siemiatycz jest dosyć daleko, około 30 km. A tu niespodzianka - Sarnaki i jedyne 12 km.
Przejeżdżamy przez most na Bugu. O godz. 22.49 wysyłam SMS-Pk4. Siedzimy na ławce w budce. Irzi napomyka o swoich wątpliwościach, czy dojedzie do mety. Pokonaliśmy dopiero 400 km z małym bonusem, a przed nami dwa razy tyle. Pytam, czy rezygnujemy, Starszy przyjedzie po nas w ciągu dwóch godzin. Nie chcę rezygnować, mam dosyć siły aby dojechać na Rozewie, ale jesteśmy drużyną. Irzi zastanawia się przez chwilę. Głupio tak się wycofać - mówi. Kwituję, jedziemy, najwyżej Starszy przyjedzie po nas do Hajnówki.
Jedziemy, jedziemy, w jakiejś wsi znowu pogonił nas pies. Miejscowość, las, otwarta przestrzeń, budka - odpoczynek. Nawierzchnia jest dosyć dobra. Można pomykać na szosówce. Miejscowość, las, otwarta przestrzeń, budka - odpoczynek. Sprawdzam licznik. Przejechaliśmy około 75 km. Irzi zarządza drzemkę na ławce w budce. Okręcamy się folią. On układa się na ławce, ja siedzę, opieram ramiona o rower. Usiłuję się zdrzemnąć. Drogą przejeżdża jeden z naszych. Nie wiem, jak długo trwam w letargu. Irzi wstaje. Składamy folie, ruszamy.
Kiedy w końcu będzie Hajnówka! Zielona tablica z napisem. Tak, nareszcie! Hajnówka. Mijamy jakiś wielki zakład, domyślam się, że to tartak. Biała tablica, jesteśmy w Hajnówce. Zatrzymujemy się w budce, jemy kanapki. Coraz bliżej świtu. Powiało chłodem. Termometr na liczniku wskazuje 6 stopni na plusie.
Wyjeżdżamy z Hajnówki. Nawierzchnia zaczyna powoli przypominać pocerowany szal. Jedziemy przez las. Dziury, łaty, dziury. Gdzie jest asfalt?! Jadę ostrożnie, a i tak co raz wpadam w dziurę. Mijają nas auta, to znak budzącego się dnia. Mam kryzys senny. Walczę ze sobą. Jem batona, popijam wodą. Pomogło. Na jak długo?
Świta. Wjeżdżamy we mgłę. Robi się niebezpiecznie. Ścieżka rowerowa. Można odetchnąć. Niewiele widzę przed sobą. Zatrzymujemy się w budce. Zdejmuję okulary. Mgła jest mniejsza? Śmieję się sama z siebie. Wystarczyło przetrzeć szkła. Jemy kanapki i jogurty z hotelowego suchego prowiantu.
Nadal jadę w nocnym kombinezonie. Pod wiatrówką mam ciepłą rowerową kurtkę, a pod kaskiem bufa i kominiarkę. Czekamy na pierwsze promienie słońca. Dzień zapowiada się pogodny.
Dojeżdżamy do Gródka. Za Zarzeczanami odbijamy na drogę oznaczoną na mapie jako Droga Wschodnia. Jedziemy w kierunku przejścia granicznego w Bobrownikach - Pk5. W oddali majaczą kontury tirów. Już blisko, może kilka kilometrów - myślę naiwnie. Kolejka tirów ciągnie się przez kilkanaście kilometrów. Rejestracje na autach wskazują, że na przekroczenie granicy Polski z Białorusią oczekują Polacy, Białorusini, Rosjanie, Słowacy, Litwini.
Słońce! To będzie piękny dzień! Wkładam kominiarkę, grubą kurtkę i rękawice do torby podsiodłowej. Irzi także zmienia strój na dzienny. Mija nas jeden z naszych. Jak on pogonił... a my... My mamy czas, przecież jedziemy dla przyjemności.
Do przejścia granicznego coraz bliżej. Prawy pas jezdni dzieli się na dwa pasy. Napis na tablicy wskazuje, że prawy pas przeznaczony jest dla tirów, natomiast  lewy  dla - "BUS/VIP". Rower z pewnością nie jest busem. Więc... Jesteśmy Vipami?! Pedałuję z większą werwą, a ile mam przy tym radości. Rozgadałam się na całego o pasie dla Vip-ów. Jesteśmy vipami,  jesteśmy vi-pa-mi. Biedny Irzi, jak on znosi to moje gadulstwo.
Bobrowniki, budka, postój, SMS - Pk5! Zegar wskazuje godz. 8.38, licznik - 580 km z małym bonusem. Zgodnie z obliczeniami budowniczego trasy maratonu, Pk5 znajduje się na 573 km. Które wskazania są właściwe - nie wiem, ale czy to ważne.
Czytam na głos wiadomości od naszych kibiców. Podobno nieźle nam poszło w nocy, podobno Robert jest ciut przed nami, podobno nie jesteśmy ostatni! Nie zamykamy peletonu? Fajnie, ale tym razem nie walczymy o miejsce w klasyfikacji generalnej, nie to jest naszym celem. Walczymy ze swoimi słabościami, brakiem przygotowania, brakiem tysięcy kilometrów w nogach. Chcemy dojechać do mety, tylko to się liczy, to jest naszym cel, naszym zadaniem.
Asfalt od pewnego czasu jest idealny pod szosowe koła. Droga lekko faluje łukami, opada i wznosi się. Jest ciepło, przyjemnie, cudownie. Liczy się tylko tu i teraz. Codzienność ze swoimi blaskami i cieniami została daleko za nami. Czuję, pragnę, żyję! Cieszę oczy bezkresem pól. Czy to się dzieje naprawdę?! Jak mi tego brakowało.
Tablica informuje, że zbliżamy się do Kruszynian. Wieś jest ukryta w lesie. Jaki tu spokój, jakby czas stanął w miejscu. Niech Irzi jedzie, ja muszę zatrzymać się choć na krótką chwilę. Robię fotkę. Irzi  również uległ chwili. Czeka na minie pod rozłożystym drzewem. Nie protestuje, gdy mówię, że idę z bliska obejrzeć meczet. Jestem zauroczona tym miejscem. Wrócę tu w przyszłym roku. 
Odwiedzam Podlasie po raz pierwszy, nie licząc wycieczki do Grabarki, Drohiczyna i Jaszczura z bazą w Mielniku. Przestrzeń. Nieograniczoność. Wolność. Wąska droga wijąca się wśród pól, łąk, pastwisk. Rozrzucone domostwa i małe zwarte wioski. Błękitne niebo. Ciepłe promienie słońca. I my pędzący na rowerach. Nie czuję zmęczenia, znużenia. Jest niewyobrażalnie cudownie. 
Przez moment jedziemy bardzo blisko granicy. Po prawej stronie drogi widoczne są słupy graniczne. Zbliża się pora obiadu. Pytam Jurka, czy ryba w puszce to kaloryczny posiłek i odpowiedni dla rowerzystów. Mam ochotę na makrelę/szprotkę/śledzia w oleju.
Dojeżdżamy do Kużnicy.  Rozglądamy się za sklepem. Jest. Nie musimy zbaczać z trasy. Robię zakupy - chleb, żółty ser, serek topiony i konserwy rybne - dla Jurka makrela w sosie pomidorowym, dla mnie w oleju. I jeszcze coś - wodę, pepsi i zamiast napoju izotonicznego bezalkoholowe piwo Radler-Warka o smaku cytrynowym. Co do zasady nie przepadam za piwem, ale ktoś kiedyś powiedział, że po pedałowaniu dobrze jest uzupełnić minerały bursztynowym napojem. Irzi również wybiera smak cytrynowy. Rozsiadamy się przy fontannie. Mamy gości - patrol straży granicznej, on i ona. Funkcjonariusz pyta dokąd jedziemy, czy wiemy, jak się zachować w pobliżu pasa granicznego. Irzi wchodzi w słowo, że my tylko jedziemy drogą. Ja wchodzę w słowo, aby pozwolił panu funkcjonariuszowi dokończyć wykład, bo jestem głodna. Strażnik życzy nam dotarcia do mety w limicie czasu i wreszcie można rybę zagryźć  kanapkami z żółtym serem i popić Warką.
Konserwa rybna to nie był jednak doby pomysł. Przypomniała o sobie zgaga. Jeszcze gorszym pomysłem była Warka. Jadę i śpię. Dobrze, że przy drodze rosną jabłonie. Dzikie jabłko pomaga ugasić palący mnie zgagowy płomień. 
Mijamy Lipsk. Przecinamy drogę nr 664 prowadzącą do Augustowa i wjeżdżamy do lasu. To chyba Puszcza Augustowska. Leśna droga jest urokliwa, ale nawierzchnia z każdym kilometrem staje się bardziej wymagająca. Ubytki w asfalcie - dziury, pęknięcia, łaty. 
W miejscowości Gruszki wyjeżdżamy na nowiuteńki asfalcik. Pięć minut oddechu dla nadgarstków.  W pierwszej chwili myślę, że to już trasa Augustów - Sejny. Niestety tym razem nie cieszy mnie pomyłka. To jeszcze nie ta trasa. Dojeżdżamy do Mikaszówki, a stąd jedziemy w kierunku Płaskiej trasą Green Velo - Wschodni Szlak Rowerowy. Początkowo pedałujemy ścieżką rowerową. Mijamy jeziora Mikaszewo, Krzywe, Paniewo, Pobojno, Orle. Jedziemy pod słońce. Irzi jest ciemną plamą.
Płaska jest faktycznie płaska i z całym mnóstwem dziur w asfalcie. A to jeszcze nie koniec. Ostatni odcinek przed wjazdem na K-16 w Mucharcach to koszmar.  Asfalt kiedyś tu był. Przejechać i zapomnieć. 
Po czymś takim, towarzystwo rozpędzonych aut na krajówce jest przyjemne, bardzo przyjemne, jak urodzinowy prezent. 
Jestem zmęczona. Jadę za Jurkiem. Zerkam na licznik. Dlaczego tak wolno zmieniają się cyfry... Giby, już blisko Sejn. Znam tą trasę, jadę nią po raz trzeci. Odbijamy z krajówki na Sejny. Nareszcie. Zaczyna zmierzchać. Zrobiło się zimno. Zakładamy nocny strój kolarski. Dojechaliśmy. O godz. 18.52 wysyłam SMS-Pk6. 
Irzi pyta przechodnia gdzie można dobrze zjeść. Pan poleca Karczmę Litewską i tłumaczy jak dojechać. Restauracja mieści się w Domu Litewskim. Mamy wszystko czego potrzebujemy - nocleg i wikt. Rezerwujemy pokój i idziemy na kolację.  
Zamawiamy Mix regionalny - kartacz, blin litewski, soczewiak plus zestaw surówek oraz herbatę. Ja zamawiam dodatkowo kiszkę ziemniaczaną - tarte ziemniaki ze skwarkami w wieprzowym jelicie, pieczone w piekarniku i kwas chlebowy. Pani przynosi herbatę. Jestem w szoku - to za mało powiedziane. Spodziewałam się torebki zanurzonej w filiżance/dzbanku, a dostałam herbatę liściastą w kubku z zaparzaczem!!!  Irzi zamówił herbatę owocową i dostał.... prawdziwy susz owocowy w zaparzaczu!!! Herbata smakuje wybornie. Posiłek, to kulinarny majstersztyk!!! Apetyczny wygląd wskazywał, że regionalne "pierogi" to prawdziwe rarytasy. A jak pięknie zostały podane! Uczta dla oczu i niebo w gębie! A kwas chlebowy - pyszności. Polecam, gorąco polecam!
Wracamy do pokoju. Prysznic i cztery godziny snu. Irzi nastawia budzik na godz. 1.00. Usypiam od razu. To ma być nasz ostatni nocleg. Planujemy non stop jechać do mety. 
Budzi mnie budzik. Wstaję, chwieję się na nogach, mam zawroty głowy. A może wrócić do łóżka. Irzi pyta, czy pośpimy jeszcze. Jestem stanowcza - wstajemy. O godz. 1.40 opuszczamy gościnne progi Domu Litewskiego. Kierunek Gołdap - Pk7 na 825 km.
Jedziemy, jak w maligmie, wolno, bardzo wolno. Droga do  Wiżajn przypomina drogę z Janowa Lubelskiego do Tyszowców. Jeden hopek, drugi hopek, trzeci hopek... i finałowe serpentyny za Rudką Tartak. Na jednym z hopków Irzi zostaje w tyle. Prowadzi rower, chce rozgrzać stopy. Dziś znowu oddał mi swoje ochraniacze. Noc jest zimna. Wjeżdżam na wszystkie podjazdy. Na serpentynach robi mi się gorąco. Wjechałam. Czekam na Jurka. Wydaje mi się, że mijają wieki. Marznę, a przecież to tylko chwila. Irzi dzielnie pedałuje. Jedziemy obok siebie, rozmawiamy. Pytam czy słyszy ten dziwny dźwięk. Szum, świst, syczenie. Co to jest? Skąd dochodzi? Otacza nas ciemność.  Olśnienie. To wiatraki przed Wiżajnami. Zaczynamy zjeżdżać. Prędzej, prędzej, prędzej.
Nareszcie jest płasko, prawie płasko. Do Gołdapi pozostało niewiele ponad 40 km. Jedziemy Green Velo - Wschodni Szlak Rowerowy. Irzi chce odpocząć. Mnie również przyda się chwila oddechu. Wypatruję oznak cywilizacji, przydrożnej budki. Nic, tylko droga i ciemność. W świetle lampki dostrzegam znak drogowy.  Symbol na tablicy informuje, że zbliżamy się do parkingu. To stacja rowerowa, są altany, stoły, ławy. Jemy kanapki. Piję pepsi. Chcę odgonić senny kryzys. 
Ruszamy. Mam wrażenie, że jedziemy coraz wolniej. Droga staje się wyboista. Wjeżdżamy w las. Jadę pierwsza. Usypiam. Pedałuję ile sił w nogach. Podjazd. Zaliczony. Rozbudzam się. Irzi nie jedzie za mną. Czekam. Trwa to zbyt długo. Wracam. A może coś się stało. Na szczęście to tylko kapeć w przednim kole. Zaczyna świtać. Jest godz. 6.00.
Irzi proponuje, abym jechała do Gołdapi w swoim tempie, on dojedzie. Nie przystaję na to. Jedziemy razem. Irzi prowadzi. Widzę, jak ciężko mu idzie, jakim wielkim wysiłkiem jest dla niego pedałowanie. Wspomina o swoich obawach, czy dojedzie do mety. Irzi ma kryzys. Czy mamy jechać dalej? To tylko maraton, zdrowie jest najważniejsze. 
Przy wolnym tempie senny kryzys ponownie daje o sobie znać. Przystaję na propozycję Jurka. Ruszam w swoim tempie. To próba sił i zebrania myśli co dalej. Senność mija. Licznik wskazuje 25-30 i więcej km/h. Jaką decyzję podjąć, wycofujemy się z maratonu, czy jedziemy dalej. Czy Irzi bez uszczerbku dla zdrowia będzie w stanie jechać dalej.
Na rogatkach Gołdapi czekam na Jurka. Po około 10 minutach widzę znajomą postać. Irzi jedzie w towarzystwie miejscowego rowerzysty. Mamy przewodnika. Szukamy baru/restauracji/lokalu, w którym moglibyśmy zjeść śniadanie. Krążymy po mieście. Jest za wcześnie. Parkujemy pod Biedronką. Wysyłamy SMS-Pk7. Jest godzina 7.40. 
Rowerzysta zostaje przy naszych rowerach, a my idziemy na zakupy. Nie tryskam humorem i energią. Wiem co powinniśmy zrobić... Czekając na Jurka napisałam wiadomość do Starszego.
Biedronkowe śniadanie jemy w pobliskim parku. Rozmawiamy. Irzi ma kryzys. Nie jest w stanie non stop jechać do mety. Mówi, że potrzebuje 9 godzin snu. Wynajmie pokój, wyśpi się, odpocznie i w czwartek zamelduje się na mecie. Nie tak miało być... Zgodnie z planem za kilka godzin mieliśmy dojechać do mety. W domu jest moje Maleństwo. Ja nie mogę pozwolić sobie na czwartkową metę. Maleństwo w piątek wyjeżdża, a Irzi nie powinien jechać sam. Chce mi się płakać. To koniec. Starszy odbierze nas w Węgorzewie. 
Dzień jest pogodny, słoneczny, rowerowy. Za Gołdapią zmieniamy strój na dzienny. Jedziemy drogą nr 650. Asfalt idealny, droga lekko spada w dół. Tylko pomykać. I pomykamy. Martwię się o Jurka. Czy on nie robi dobrej miny do złej gry? Rozmawiamy o tym co dalej. Irzi oczywiście pojedzie do nas, a potem pomyślimy jak dostanie się do domu. On ma inny pomysł. Podwieziemy go do miejsca, z którego będzie miał połączenie, aby dojechać pociągiem do domu, a wcześniej wynajmie pokój i odpocznie. Nie wiem, czy dotarło do niego, że to już koniec. Smutno mi, ale są rzeczy ważne i ważniejsze...
Jedziemy wciąż w dół. Mijamy miejscowość za miejscowością. Nagle słyszę wołanie - Jurek, Basia!!!! Jesteśmy przed Baniami Mazurskimi, może w Surminach, może we Wróblu. To znajomi Jurka. Przemierzają Mazury z sakwami. Ja z widzenia, z Harpagana znam Pawła. Ależ spotkanie! Zatrzymali się na śniadanie. Rozsiedli się pod sklepem i wypatrywali nas. Z relacji online wiedzieli, że wkrótce będziemy tędy przejeżdżać. Paweł ogarnia mego strajkującego Garmina, który przestał pokazywać ślad trasy. Co raz mówię acha, acha i kiwam głową. Coś ty tu na włączała?, po co tyle aktywnych map? - słyszę. Obsługa Garmina u mnie kuleje, dlatego to przypadkowe spotkanie cieszy mnie jeszcze bardziej. Słucham rad i wskazówek Pawła. Ależ jestem mu wdzięczna. Strajk Garmina zakończony! Pawle, jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję :)
Do Węgorzewa coraz bliżej. Robimy kilka krótkich postojów. Irzi pyta o transport rowerów. Odpowiadam, że położymy jeden na drugim, zabezpieczymy kartonami. Nie, rowerów nie można przewozić w ten sposób. Wyczuwam kłopoty.

-  Warmia i Mazury
Dojeżdżamy do rogatek Węgorzewa. Irzi oznajmia, że jedzie dalej. Pyta jaki jest dziś dzień, po czym stwierdza, że na mecie powinien być w środę. Konsternacja. Cały Irzi. Będzie walczył do końca. Co mam zrobić?!  Przemówić mu do rozsądku, czy pozwolić jechać dalej solo. Starszy jedzie do Węgorzewa, Maleństwu napisałam, że rezygnuję i wracam do domu... Cokolwiek postanowię, to ktoś na tym ucierpi, kogoś zawiodę... Irzi nie powinien jechać sam. Dalsza droga to szaleństwo. Przecież widzę, jak bardzo jest zmęczony.   O godz. 12.15 dzwonię do Starszego - jadę dalej, nie mogę zostawić Jurka, będziemy na mecie w środę wieczorem. Starszy jest w pobliżu Łomży, zmienia kurs na Redę.
Irzi odzyskał siły. Pędzi, ja za nim. Jedziemy raz drogą, raz ścieżką rowerową. Żartuję, że Irzi jest fanem ścieżek rowerowych. Nawierzchnia - różna, z przewagą wyboistej, połatanej. Na ścieżkach rowerowych nie jest lepiej. Korzenie przydrożnych drzew rozsadziły asfalt. 
Z Węgorzewa jedziemy w stronę Kętrzyna. W Srokowie zmieniamy kierunek. Irzi fan ścieżek nie zauważa, że jadę drogą. Czekałam na niego w Srokowie, a on zawraca i szuka mnie na trasie. Przez moją niesubordynację tracimy czas. 
Przypomina o sobie zmęczenie. Droga usiana jest pagórkami i wybojami. Z niecierpliwością czekam na tablicę z informacją o Sępopolu - kolejnym Pk. Mijamy Kosakowo, Barciany, Radosze, Drogosze, Glitajny,... W jednej z mijanych miejscowości zatrzymujemy się przed sklepem. Uzupełniamy płyny. Kupuję  wafelki Góralki. Po tym maratonie Irzi  pewnie nie będzie mógł na nie patrzeć. To nasza przekąska obok batonów proteinowych.
Dojeżdżamy do Sępopola. Nareszcie. Tradycyjnie zatrzymujemy się przy budce. O godz. 15.18 wysyłam SMS-Pk8. Za nami 932 km, zgodnie ze wskazaniami na stronie MRDP. Mój licznik wskazuje ciut więcej. 
Ustalamy, że obiad jemy w Bartoszycach, a  na nocleg zatrzymamy się w Braniewie. Tylko, czy będziemy w stanie pokonać jeszcze dziś około 100 km.  Nie dzielę się z Irzim swoimi obawami. Do Bartoszyc jedziemy drogą pod koła górala. To istna droga przez mękę, a to dopiero początek. 
W Bartoszycach odbijamy z trasy. Jedziemy do centrum. Jemy obiad w restauracji, której nie warto polecać. Oprócz obiadu zamawiamy chleb i karkówkę. Robię kanapki na dalszą drogę. Czekając na posiłek Irzi rezerwuje dla nas pokój w Braniewie. Mówi, że powinniśmy dotrzeć na miejsce około godz. 22.00, najpóźniej do godz. 23.00. Przed wyjazdem w dalszą trasę ubieramy się na noc. 
Początkowo nawierzchnia na drodze jest znośna. Zaczynam wierzyć, że dojedziemy do Braniewa na godz. 22.00.  Zmierzcha. Wjeżdżamy na coś co dawno, dawno temu było asfaltową drogą. Nie sposób po tym czymś jechać więcej niż 10, no może do 15 km/h. Droga jest wąska, pobocze wyznacza linia drzew, a nawierzchnia... Dziura, łata, w łacie dziura i kolejna łata. Masakra, mega masakra, hiper masakra. Jak przejechać przez to coś i nie uszkodzić roweru?!  Jechać, czy prowadzić rower?! Koszmar! Przejechać, zapomnieć i nigdy, przenigdy tu nie wracać. Mijają nas rozpędzone auta. Dziury, rząd drzew po obu stronach i nie mniej niż 100 km/h na liczniku. Szaleńcy. 
Czy ta droga/nie droga ciągnęła się przez 5, czy 10 km - nie wiem i nie chcę wiedzieć. 
Za Pieszkowem wyjeżdżamy na drogę z normalną nawierzchnią. Normalnie będzie do kolejnego Pk w Gronowie na 1024 km. Kluczymy. Ślad prowadzi drogami głównymi i bocznymi przez pola i lasy. Jedzie się przyjemnie. Noc jest widna i ciepła.  
O godz. 22.25 z budki w Gronowie wysyłam SMS-Pk9. W Braniewie jesteśmy około godz. 23.00. Agro, w którym mamy rezerwację wita nas zamkniętymi drzwiami. Szyld informuje, że wybraliśmy dom weselny z pokojami gościnnymi. Irzi dzwoni do właściciela. Czekamy kilkanaście minut. Warunki są takie sobie. Z kranu i prysznica leci woda, o której nie można powiedzieć, że jest ciepła. Niedostatki wynagradza myśl, że do mety pozostało około 200 km.
Irzi nastawia budzik na godz. 5.00. Budzę się o godz. 4.30. Czuję się wypoczęta, nie mam zawrotów głowy. Ale jak ja wyglądam?! Nie poznaję się w lustrze. Mam opuchniętą twarz - worki pod oczami i na powiekach oraz nienaturalnie wielkie usta. Pewnie ciut się odwodniłam, reszta to zasługa wiatru i wysiłku. Czym prędzej zakładam kominiarkę!
Irzi wstaje bez grymaszenia. 
O godz. 5.40 jesteśmy na rowerach. Przed nami PK10, Pk11 i META!  
 

 
   


Kategoria Maratony


komentarze
Jurek57
| 13:06 wtorek, 13 października 2020 | linkuj Zapomniałam pogratulować Tobie już tylko jazdy i osiągnięcia celu.
Brawo, brawo, brawo !!!
Jurek57
| 12:55 wtorek, 13 października 2020 | linkuj Przeczytałem od deski do deski.
Co za relecja. Taka osobista.
Mało o rowerze za to dramatyczna. O "prozie" o tym czego nie widać a jest najistotniejsze. O emocjach.

Rutkę Tartak pamiętam i te wiatraki.
W deszczu i wietrze. Z mojego "jeziornego" nieudanego maratonu.
W takich warunkach kiedy "ledwo żyjesz" potrafią zahipnotyzować. :-)
Mną "wstrząsnęły"

Pozdrawiam
Jurek
Basik
| 14:28 poniedziałek, 12 października 2020 | linkuj Dziękuję Malarzu :)
malarz
| 12:56 poniedziałek, 12 października 2020 | linkuj Kunsztowny opis zaciętych zmagań podczas wielu setek przejechanych kilometrów! :)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa rkije
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]