Ultra Brejdak Gravel - dzień pierwszy. W drodze do Zamościa
-
Temperatura
35.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Budzik. To już czwarta?! Spać!!!
Wstaję. Prysznic. Ubieram garnitur z MRDP Południe. Robię kanapki na trasę. Gdy jem śniadanie, Starszy pakuje rower. Sprawdzam, czy wszystko zabrałam - elektronika, latarka, bidon, podsiodłówka, aparat fotograficzny, kask i czapka rowerowa z daszkiem pod kask - prezent od Adama - kolegi, z którym przemierzałam Kubę. Jedziemy. Zabrałam także Garmina. Liczę, że mnie nie zawiedzie, że pokaże choć kreskę na pustym ekranie.
Czuję narastające emocje. Jak będzie, czy dam radę, czy sobie poradzę? To mój pierwszy gravelowy ultra.
Do bazy docieramy około pół godziny przed startem. Jak ja lubię atmosferę panującą przed startem - rozmowy o trasie, wymiany uwag, żarty. Jest super. Cieszę się, że zadzwoniłam wczoraj do Piotra. To dzięki niemu jestem tu dzisiaj.
Widzę Bartka. Przedstawiam mu Starszego. Odbieram trakera. Uruchamiam Garmina. Działa, no może nie do końca, pokazuje ślad, ale nie czyta mapy. Dobre i to. Możemy obydwoje kontrolować trasę.
Ustawiam się na linii startu. Obok jest Bartek. Piotr sprawdza obecność. Startujemy.
Pierwszy odcinek prowadzi piaszczystą drogą przez las wzdłuż jeziora. Zostaję w tyle. Obawiam się piaszczystych dróg, ale muszę i chcę przezwyciężyć swoje lęki. Wiem, że wszystko dzieje się w mojej głowie. Powtarzam sobie w myślach, że dam radę, dam rade, pojadę na oponach 35 po piachu. Oswajam się z piaszczystą drogą. Bartek czeka na mnie. Nie jest źle. Jadę, co raz rzuci rowerem, ale jadę, nie przewracam się! Moje programowanie się na gravelową trasę przynosi efekt. Dam radę!
Wjeżdżamy na polną drogę. Jedziemy wśród pól do asfaltu.
Mijamy wioski, między innymi Holendernię. Wyjeżdżamy na moment na moją wojewódzką. Przecinamy ją i asfaltami dojeżdżamy Pałecznicy. Jedziemy w kierunku Łęcznej. Są asfalty i polne drogi. Jedzie mi się świetnie. Na asfaltach pomykamy do 30 km/h. To pierwsze kilometry, nie odczuwam zmęczenia.
W jednej z miejscowości, której nazwy nie pamiętam zatrzymujemy się na krótki postój. Ja jem kanapkę i batona, a Bartek tylko batona.
Dalej trasa prowadzi wzdłuż Wieprza. Dojeżdżamy do Łęcznej. Jedziemy przez park. Mamy towarzystwo. Dojechali nasi. Nie przejeżdżamy przez centrum. Okrążamy miasto łukiem. Zatrzymujemy się przed Lidlem. Uzupełniamy wodę. Zapowiada się gorący dzień. Jest przedpołudnie, a temperatura już przekracza 25 stopni na plusie.
Kolejne większe miasto to Chełm na 109 km. Są piachy, ciut asfaltu i upał. Strasznie się kurzy. Jestem brudna to mało powiedziane. Moje nogi zmieniły kolor na czarny.
Skupiam się na jeździe. Na polnych drogach idzie mi coraz lepiej. Jadę na wąskich oponach po piaszczystych drogach. Rewelacji nie ma, ale to przecież mój pierwszy raz na gravelu w terenie.
Ależ jest gorąco. Temperatura przekroczyła 30 stopni na plusie. Trasa zaczyna się dłużyć. Licznik pokazuje 109 km, a Chełma nie ma.
Może to już Chełm?! Jedziemy asfaltem przez miejscowość wyglądającą na przedmieścia Chełma. Wypatruję tablicy z napisem "Chełm". Niestety to Żółtańce.
Dojechaliśmy, nareszcie. Zanim wjedziemy do centrum, zatrzymujemy się na "rogatkach". Rozsiadamy się się na ławce na skwerku przy ścieżce rowerowej. Gorąc jest straszny.
Do chełmskiego rynku, według zapewnień chłopaka, do którego przysiedliśmy się na ławce, pozostało jakieś 4 km.
Do centrum dojeżdżamy ciut przed godz. 13.00. Zatrzymujemy się na obiad w restauracji na rynku - jedynej serwującej obiady, jaką znaleźliśmy. Czekając na posiłek biorę "szybki prysznic" w umywalce, zmywam kurz z twarzy, rąk i nóg :) Czuję się po takiej kąpieli jak młody bóg :) Restauracji nie polecam, jedzenie w skali od 1 do 10, -2 :)
W Chełmie kupujemy jeszcze picie i w drogę.
Trasa nie rozpieszcza. Jedziemy wzdłuż kopalni kredy. Potem droga przechodzi w plażę. Nie da się jechać. Pcham rower.
Widoki są urokliwe, ale trasa wymagająca. Jedziemy przez pola, łąki, lasy. Odpoczywany jedynie na krótkich asfaltowych odcinkach. Komary i bąki/ślepaki szaleją!!! Przyciąga je jak magnes zapach potu. Nie można uciec przed tymi bestiami. Ukąszenie komara to nic w porównaniu w ugryzieniem ślepaka. Niemiłosiernie swędzą mnie łydki i ramiona. Ślepaki i komary miały używanie :)
Bartek źle się czuje, ma niestrawności. Zdecydowanie nie polecam tej restauracji. Zatrzymujemy się na odpoczynek w jednej z miejscowości. Siadamy na asfalcie. Mam dosyć traw. Asfalt jest teraz dla mnie najwygodniejszym miejscem do siedzenia. Mijają nas dwie koleżanki ultra Brejdaczki. Dziewczyny dziarsko pomykają. Zbieramy się i jedziemy za nimi. Ponownie spotykamy się po kilu kilometrach. Dziewczyny zatrzymały się pod sklepem na obiad. Dołączamy do nich. Ja kupuję tylko picie, Bartek picie, w tym coś mlecznego. Koleżanki ratują go. Jedna z nich wiezie ze sobą prawdziwą aptekę. Aplikuje Bartkowi tabletki na poprawę trawienia. Mój kompan dostaje również coś "na wynos". Koleżanki jeszcze odpoczywają, a my ruszamy.
Dalej trasa prowadzi wzdłuż Bugu, następnie przez Strzelecki Park Krajobrazowy. Po wyjeździe z Lasów Strzeleckich, zatrzymujemy się w przed domem w jednej z miejscowości, może to były Horeszkowice, prosimy mężczyznę o wodę do picia. Ślepaki nie przestają kąsać. Oganiam się przed tymi krwiopijcami, tupię, wymachuję rękami, a one w odwecie atakują ze zdwojoną siłą. Masakra. Jestem czarna od kurzu, śmierdzę potem na kilometr, oblepiają mnie komary i ślepaki. Jak przyjemnie byłoby zmyć z siebie ten brud, odpędzić wstrętne owady, nie słyszeć bzyczenia i nie czuć okropnego swędzenia na ciele. Proszę pana o miskę i wodę. Mężczyzna jest bardzo życzliwy. Dostajemy nie tylko wodę, ale i ręczniki. Jak dobrze jest umyć twarz, ręce, nogi. Ślepaki lubią jednak i czyściochów, gryzą tak samo. Na nogach mam bąbel przy bąblu. Żegnamy się, dziękujemy za pomoc i pedałujemy najszybciej jak możemy, aby zostawić w tyle fruwające wampiry.
Przed Uchaniami czeka nas hardkor - las ze ścieżką i krzaczorami, przez które nie można jechać tylko pchać rower. Droga jest masakryczna. Nie da się uciec przed komarami i ślepakami. Dojeżdżają do nas dwie koleżanki + kolejna jadąca w parze z mężem. Marta, bo tak ma na imię dziewczyna jadąca z mężem opowiada o awarii roweru. Miała problem z kołem, w Chełmie stracili trochę czasu na naprawę. Na szczęście znaleźli fachowca, który im pomógł. Marta odjeżdża nam, gdy wjeżdżamy w gruntową drogę prowadząca wśród pól i łąk.
Przed Uchaniami wyjeżdżamy na asfalt. W Uchaniach zatrzymujemy się pod sklepem i uzupełniamy płyny. Kupuję Colę. To najskuteczniejsze lekarstwo na żołądek.
Dojeżdżają do nas dwie koleżanki. Robią zakupy na kolację. Zarezerwowały w tej miejscowości nocleg. My jedziemy dalej. Znowu droga prowadzi przez pola i las.
Zaczyna zmierzchać. Wyjeżdżamy na asfalt, ślad na Garminie prowadzi na drogę, której nie widać w realu. Jesteśmy gdzieś na wysokości Wojsławic. Jedziemy w przód, wracamy, to nie ta droga. Jest jakaś droga, ale prowadzi do zabudowań. To nie może być nasza droga. A jednak. Mężczyzna chodzący po posesji woła do nas, że to tędy, że tą drogą jechali rowerzyści. Dojeżdżam do niego i pytam, czy jest gdzieś w pobliżu agro. Odpowiada, że jest tu niedaleko Agro-pszczoła. Dojeżdża do mnie Bartek. Decydujemy, że zostajemy na nocleg w Agro-pszczoła. Tylko czy będzie wolny pokój, przecież to sezon urlopowy. Sukces. Jest wolny pokój. Zegarek pokazuje godz. 21.30, a licznik 211 km. Jutro będziemy musieli wrócić do trasy jakieś 2 km.
Nareszcie można odpocząć. Jak dobrze jest napić się gorącej herbaty i wziąć prysznic. Ależ luksusy!
O godz. 23.00 kładziemy się spać. Ustalamy, że wstajemy o godz. 3.00. Do Zamościa pozostało około 30 km.
Kategoria Maratony