Maratony
Dystans całkowity: | 7708.50 km (w terenie 1617.20 km; 20.98%) |
Czas w ruchu: | 294:38 |
Średnia prędkość: | 20.04 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.03 km/h |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 405.71 km i 19h 38m |
Więcej statystyk |
Maraton Podróżnika, czyli jak przejechałam bez przygotowania 300 km po górkach i pagórkach :)
-
DST
328.00km
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Prolog - 2.06.2017r.
Plan Logina
Zapisaliśmy się z Jurkiem na Maraton Podróżnika trasa 500 km. Login też się skusił i zapisał się na 3-setkę. Mimo problemów zdrowotnych nie zrezygnowałam z maratonu. Stanę na starcie, albo nie stanę, ale przynajmniej spotkam się ze znajomymi.
Przez dwa miesiące nie siedziałam na szosówce, jedynie ciut poturlałam się na Scottcie. Efekt - jadę wspólnie z Loginem, ale start jest raczej wątpliwy i nierealny. Na otarcie łez wyznaczyłam trasę wycieczki pt. "Sulistrowice i trochę zamków".
Jak mam jechać na wycieczkę, to po co mi kolarskie spodenki i po co mi lampka przednia - przecież wrócę przed zmierzchem, baterie w tylnej lampce - po co mi nowe baterie. Kurtka? Może wrzucę do torby cieniutką kurteczkę. I tak przygotowana na rowerową rekreacyjną wycieczkę pojechałam na rowerowy górski maraton do Sulistrowic.
Login w drodze wtajemniczył mnie w plan. Nie, ja w coś takiego nie wchodzę! Jak stanę na starcie to dojadę do mety. Więc postanowione - jadę. Jeszcze tylko telefon do Jurka w sprawie czołówki i garnituru BBT i mam lampkę oraz kombinezon kolarski, a dzięki uprzejmości Kachy, Kasi, Kasieńki zmieniam trasę na 300 km. Jest bardziej niż dobrze. Budzi się we mnie nadzieja, że mimo braku formy przejadę jutro pierwszą 3-setkę w tym sezonie. Tylko.... ja przecież nie przejechałam w tym sezonie żadnej 2-setki, a co dopiero 300 km po górach! Matko, czy ja nie oszalałam, na co się porywam...
Maraton Podróżnika, czyli jak przejechałam bez przygotowania 300 km po górkach i pagórkach :)
Sulistrowice 3 czerwca 2017r. godz. 8.40. Startuje moja grupa. Żegna mnie doping koleżanek - Basia, Basia... Gdyby nie zmogły mnie zdrowotne przeciwności wystartowałabym z Jurkiem ciut wcześniej na 500 km... Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, najważniejsze, że jadę! W drugiej grupie o godz. 8.45 startuje Starsza Pani. Liczę na wspólną jazdę, byłoby świetnie.
Koledzy z mojej grupy, w tym Login wystartowali jak z procy. A ja... Cóż, nie trenowałam, nie mam kondycji, znam swoje możliwości. Nie będę się spinać i gonić za nimi. Najważniejsze, abym dojechała do mety w limicie czasowym 24 godzin.
Już na początku przeoczyłam skręt w lewo, dojechałam do następnej ulicy. Zawracam. Nawigacja mi się zawiesiła. Zatrzymuję się i resetuję garmina. Dobry początek. Błotnik na drodze?! To chyba kolegi, który jechał przez moment ze mną. Zabieram błotnik do plecaka... I wtedy dojeżdża do mnie Starsza ze swoją grupą. A jednak marzenia czasem się spełniają :)
Jadę pewnie bardziej głową niż nogami i bez licznika, który padł na 53 km i odżył dzięki Loginowi [którego doszłyśmy na trasie :)] po 19 km, aby na zjeździe z Przełęczy Rędzińskiej paść na amen. Dam radę? Dam radę! Ikhakima!!!
Trasa jest rewelacyjna - urokliwa, urozmaicona i trochę pofalowana, no może nawet ciut górzysta :) Lubię podjazdy. Wjeżdżam bez odpoczynku i schodzenia z roweru na wszystkie przełęcze - Rędzińską, Okraj, Jugowską, Topadłą, a nawet zjeżdżam w nocy bez kraksy ze Szczelińca Drogą Stu Zakrętów, zwaną wdzięcznie przez miejscowych Drogą Śmierci :) Reasumując - było pięknie. Bez treningowego przygotowania, bez należytego rowerowego ekwipunku, w krótkich rowerowych spodenkach i cieniutkiej kurteczce przejechałam 328 km po górkach i pagórkach. Jednak można! Ikhakima!!!!
Podziękowania
Dziękuję serdecznie Starszej Pani za wspólną jazdę, za przemiłą pogawędkę na trasie, za pożyczenie przedniej lampki, za czekanie na mnie na zjazdach, za... za wszystko :)
Dziękuję koledze Piotrowi za baterie do tylnej lampki :)
Dziękuję wolontariuszom na punkcie żywieniowym za pyszny obiad, pyszne owoce i słodycze, za życzliwość i ciepłe słowa dla zmordowanych rowerzystek :)
Dziękuję kapitule za zgodę na zmianę trasy :)
Dziękuję Loginowi - on wie za co ;)
Dziękuje wszystkim przemiłym Forumowiczom, których miałam przyjemność spotkać i poznać w Sulistrowicach :)
I oczywiście dziękuję memu przyjacielowi Jurkowi za wiarę we mnie :)
Komentarz - autor - oczywiście Login
"Jeśli przejechałaś 300 km po górach bez przygotowania, to może za rok po raz pierwszy wsiądziesz na rower i przejedziesz BBT" - jakoś tak to leciało :)
I tak właśnie wyglądał mój start w Maratonie Podróżnika 2017r.
Fotka dla Logina :)
Epilog - 7.06.2017r.
Zmieściłam się w limicie czasowym. Pokonanie trasy zajęło mi 19 godzin i 18 minut brutto. Sms z treścią META wysłałam o godz. 03:58.
To był piękny dzień :)
Kategoria Maratony
Bałtyk Bieszczady Tour 2016. Świnoujście - Ustrzyki Górne
-
DST
1035.20km
-
Czas
39:50
-
VAVG
25.99km/h
-
VMAX
53.67km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wszystko zaczęło się cztery lata temu, gdy od znajomego dowiedziałam się o maratonie Bałtyk-Bieszczady. Pomyślałam - niesamowite! I zaczęłam marzyć o starcie w BBT. Pomykałam wówczas na Giancie i moje marzenie wydawało się nawet mi bardzo na wyrost. A jednak. W następnym roku z myślą o BBT kupiłam Scotta z dodatkową parą opon szosowych.
Poznałam Jurka. Z nim zaczęłam startować w maratonach na orientację. Powoli poznawałam rowerowy światek, nabierałam rowerowego doświadczenia. W ubiegłym roku kupiłam szosówkę i wystartowałam w dwóch długodystansowych maratonach szosowych - Pięknym Wschodzie i MRDP Góry. Zdobyłam kwalifikacje do BBT, a jesienią wpisałam się na listę startową.
Zachłysnęłam się długimi dystansami. Zresztą, ja uwielbiam rower w każdej postaci - włóczęgi po świecie z sakwami, maratony na orientację, maratony szosowe, wszystko, po prostu wszystko...
19 sierpnia 2016r. wczesnym popołudniem dotarłam do Szczecina, stąd autem z Jurkiem przyjechaliśmy do Świnoujścia. Mamy zarezerwowany nocleg w schronisku młodzieżowym w pobliżu biura maratonu.
Rejestrujemy się w biurze maratonu i idziemy na odprawę techniczną. Po powrocie z odprawy znakujemy rowery zgodnie z instrukcją, pakujemy przepaki, rozmawiamy o taktyce jazdy. Jesteśmy zgodni - jedziemy dla przyjemności, nie szarżujemy, pedałujemy w swoim tempie. Naszym celem jest dotarcie do mety. Jurek bardzo chciałby pobić swój rekord - przejechać trasę maratonu w czasie poniżej 54 godzin i 20 minut. To jego siódmy start w BBT. On jest legendą w rowerowym światku. Jeździ na rowerze od 47 lat, startował w pierwszej edycji BBT, od x-lat startuje w całej masie maratonów na orientację - Harpaganie, Grassorze, Wyrypach... Jest wyjątkową osobą i moim rowerowym partnerem :) Postaram się go nie zawieść i pojechać tak, aby pobił swój rekord.
Nareszcie się doczekałam! Jest 20 sierpnia 2016r. Wstajemy po godz. 6.00. Prysznic, śniadanie i wyjeżdżamy na start. Przed promem Bielik jesteśmy ponad pół godziny przed startem. Nasza grupa startuje o godz. 9.35. Rozglądam się dookoła, spoglądam na zawodników oraz rowery i olśnienie - w pokoju hotelowym zostały bidny z piciem! Niemożliwe?! A jednak! Zaczynam panikować. Jurek chce wracać autem do hotelu. Z pomocą przychodzi Czarek - znajomy Jurka, organizator maratonu Pomorze Tour oraz jego żona. Dostarczają mi jeden bidon. Czarek mówi, abym zatrzymała bidon i aby przyniósł mi szczęście. Cudem odzyskuję jeden ze swoich bidonów. Nasz sąsiad z pokoju wykazał się zdrowym rozsądkiem i zabrał ze stolika większy bidon, licząc, że może gdzieś mnie spotka przed startem. Jestem bardzo wdzięczna Czarkowi, jego żonie i Marianowi.
Przed startem czeka mnie jeszcze jedna miła niespodzianka. Poznaję Starszą - znajomą z bs. To przesympatyczna dziewczyna. Życzymy sobie nawzajem powodzenia i żegnamy się mówiąc - do zobaczenia na mecie w Ustrzykach Górnych!
Startujemy w grupie czteroosobowej. Przed startem ekipa techniczna montuje na ramę mego Speca lokalizator. W ten sposób można będzie śledzić przejazd na żywo.
Startujemy! Jedziemy drogą nr 108. Pierwszy PK znajduje się na 76 km w miejscowości Płoty. Mimo niesprzyjającego wiatru pedałujemy w równym tempie z prędkością od 30 km/h wzwyż, robimy zmiany. Czuję jak ustępuje stres. Na trasie mijamy dwie grupy startujące przed nami. Gdy zatrzymujemy się przed zamkniętym szlabanem kolejowym dochodzi do nas większa grupa. Są wśród niej rowerzyści ze Świnoujścia odprowadzający zawodników BBT. Ależ pomykamy! Nie wiedziałam, że potrafię pedałować w równym tempie z mężczyznami!!! Jeden z kolegów mówi mi komplement stwierdzając - ale ty dziewczyno jedziesz. Czy muszę pisać, jak się poczułam :)
O godz. 12.09 stempluję książeczkę na PK 01. Jem drożdżówkę z serem. Jeszcze tylko toaleta i jedziemy dalej. Jurek mnie pogania - jesteśmy tu 8 minut i nasza grupa odjechała. Trudno. Pedałujemy w parze. Robimy zmiany. Na horyzoncie pojawia się grupa rowerzystów. Składa się z mężczyzn i jednej rowerzystki. Dochodzimy do niej. Jurek decyduje, że jedziemy z nimi. Znowu pomykamy w tempie 30 km/h i więcej, robimy zmiany. Ja nie uchylam się od prowadzenia.
Jedziemy drogą nr 152. W Starogardzie odbijamy na drogę nr 148. Koncentruję się na jeździe. Ucieka kilometr za kilometrem. Mimo dynamicznej jazdy nie czuję zmęczenia. Czy to dobrze, a może jadę za szybko, może zaraz zejdzie ze mnie powietrze?
O godz. 14.03 dojeżdżamy do PK 02 w Drawsku Pomorskim na 130 km. Dostajemy prowiant - kanapkę z wędliną, drożdżówkę. Można również napić się kawy i herbaty, zabrać na drogę słodycze. Piję równocześnie kawę i herbatę zapijając kanapkę. Kawa smakuje wybornie, a herbata jest jak marzenie. Wolontariusze zajmujący się obsługa na PK są przemili. Trochę nam schodzi i znowu ruszamy sami...
W Drawsku Pomorskim wjeżdżamy na drogę nr 175. Pedałujemy robiąc zmiany. Tym razem do nas dochodzi grupa rowerzystów składająca się wyłącznie z mężczyzn. Jedziemy z nimi. Są jakby trochę zdziwieni tym, że dajemy radę jechać z nimi. Przecież byli szybsi, doszli nas, a teraz my jedziemy w ich tempie.
Ależ my pomykamy! Nadążę z mężczyznami i to młodszymi od siebie! Szok!!! Daję rady, nie uchylam się od zmian. Szok!!! Czy to niesie mnie adrenalina, czy jestem taka.... mocna?
W Kaliszu Pomorskim wjeżdżamy na drogę nr 10. Zupełnie nie zwracam uwagi na mijające nas auta. Zresztą - nie pamiętam jaki był ruch na drodze. Wpadłam w jakiś rowerowy trans. Liczy się tylko jazda.
Po zjeździe z krajówki na drogę nr 179 grupa zaczyna się rwać. Kilku rowerzystów zostało w tyle. Dochodzę do czołówki pociągając za sobą dwóch kolegów, ale gdzie jest Jurek? Nie widzę go z przodu, czyżby został w tyle. Jadę i co chwila oglądam się do tyłu. Grupa odjeżdża. Jadę sama. Dojeżdżam do grupy rowerzystów. Pytam, czy nie mijał ich rowerzysta w koszulce takiej, jak moja z napisem MRDP Góry. Nie wiedzą. Pomykam dalej. Dojeżdżam do rowerzysty w koszulce z napisem MRDP Góry. To nie Jurek. Jedziemy razem, zwalniam tempo, rozmawiamy. Dojeżdża do nas rowerzysta, z którym jechałam we wcześniejszej grupie. Na moje pytanie o Jurka odpowiada, że został w tyle. Jedziemy ciut wolniej. Na rogatkach Piły dojeżdża Jurek. O godz. 17.50 meldujemy się na PK 03 w Pile na 227 km. Sprawdzam średnią na liczniku. Nie wierzę własnym oczom! Wykręciłam średnią 30 km/h z małym załącznikiem. Szok!!! Dużo w tym zasługi kolegów z grup, z którymi jechałam. Jazda w grupie jest niesamowita.
Jemy ciepły posiłek - makaron z gulaszem. Ja dodatkowo pałaszuję coś słodkiego i banana. Piję herbatę i kawę. Organizacja PK jest na medal! Jeszcze chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej w grupie czteroosobowej. Jedziemy z naszym sąsiadem z pokoju hotelowego i młodym rowerzystą, z którym przyjechaliśmy na PK. Spędziliśmy na PK co najmniej 30 minut.
W Pile znowu wjeżdżamy na drogę nr 10. Ruch na drodze jest średni. Jedziemy robiąc zmiany. Dojeżdżamy do "poziomki" i dalej pedałujemy w piątkę. Jurek decyduje, że robimy zmiany co kilometr. Naszym miernikiem są słupki drogowe. Ależ my pomykamy! Jedzie się bardzo przyjemnie. Nie czuję zmęczenia. Czy to normalne?
Na PK 04 w Krusznicach na 317 km dojeżdżamy po zmroku o godz. 21.00. PK znajduje się w zajeździe Chata Skrzata. Jemy obiad - rosół, a na drugie schabowy z ziemniakami i surówką. Nie pamiętam kiedy ostatnio jadłam schabowego, ale co tam - może zgaga mnie nie zabije i nie spowolni. W zajeździe spotykam Rysia - Ricardo. Ten to ma tempo. Rysio jedzie w kategorii solo.
Sprawdzam średnią. Ciut spadła, ale mimo to dalej nie mogę się nadziwić - licznik wskazuje 28,87 km/h. Na tym PK jest pierwszy przepak. Biorę z worka kurtkę. Jest całkiem ciepło, ale może wypada założyć coś "długiego" na noc.
Wyjeżdżamy w kilkuosobowej grupie. Jedzie z nami dalej między innymi sąsiad z hotelowego pokoju. Generalnie nie przepadam za wyczynową jazdą w nocy, ale tym razem jedzie mi się rewelacyjnie. Asfalt jest równiutki, ruch na drodze jest niewielki. Chyba po raz pierwszy w swojej "rowerowej karierze" jadę w nocy z prędkością 30 km/h.
W niewielkiej odległości przed PK grupa zaczyna się rwać. W pomniejszonym składzie o godz. 24.10 dojeżdżamy na PK 05 w Toruniu na 381 km. Piję gorąca kawę, jem banana, arbuza, chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej. Wyruszamy tylko we dwoje - Jurek i ja. Jest bardzo ciepło. Kurtka ląduje w torbie podsiodłowej.
Jedziemy drogą nr 91. Mijamy Włocławek. Zaczynam odczuwać zmęczenie i senność. Popijam pepsi, aby odgonić sen. Dojeżdżamy do naszych, jedziemy w grupie, znowu jedziemy sami i tak na zmianę.
O godz. 3.25 dojeżdżamy do PK 06 w Dębie Polskim na 450 km. PK mieści się w zajeździe "Dąb Polski". Dostajemy ciepły posiłek - rosół i schabowy. Coś czuję, że schabowy stanie się moim ulubionym rowerowym daniem.
Jestem zaskoczona życzliwością osób obsługujących PK. Właściciel zajazdu, bije wszelkie rekordy empatii i serdeczności. Namawia nas na prysznic, mówi, że z pewnością po kąpieli poczujemy się lepiej. W pierwszym odruchu odmawiam stwierdzając, że szkoda czasu, ale ciepły posiłek sprawił, że potrzebuję chwili oddechu. Daję się namówić na prysznic. Dostaję czysty ręcznik, mydło. Tacy ludzie, jak właściciel zajazdu pozwalają odzyskać wiarę w bezinteresowność innych. Dziękuję mu za to bardzo.
Prysznic nie tylko mnie odświeżył, ale również pomógł odgonić sen i zmęczenie. I coś jeszcze - sudokremem wysmarowałam tyłek. Rewelacja :)
Jedziemy drogą nr 62, po czy odbijamy w drogę nr 577. Powoli budzi się dzień. Nadal jest ciepło i nadal jadę w krótkiej koszulce i spodenkach. O godz. 5.57 dojeżdżamy do PK 07 w Gąbinie na 486 km. PK mieści się w namiocie na placu przed Urzędem Miasta. Obsługują go wolontariusze w miejscowej OSP. Jacy mili i sympatyczni ci strażacy. Piję kawę z mlekiem, jem ciastka. Na drogę dostaję dwie góralki.
Robi się coraz upalniej. Z nieba zaczyna lać się żar. Jedziemy sami. Dojeżdżamy do rowerzysty jadącego solo. Wyprzedzamy go, po czym on nas wyprzedza. Dłużny mi się odcinek do kolejnego PK. Jest gorąco. Wjeżdżamy do Żyrardowa. To tu jest PK 08. Być może upał, być może zmęczenie sprawiło, że nie zauważamy chorągiewki z zaznaczonym PK. Odjeżdżamy ponad kilometr, może dwa. Na szczęście jedzie za nami grupa naszych. Pytamy o lokalizację PK. Wracamy. Nareszcie! O godz. 9.26 podbijam książeczkę na PK 08 w Żyrardowie na 558 km. Mój licznik pokazuje ciut inny dystans - 566 km, pewnie ciut przekłamuje, ale z pewnością ciut przekłamuje i dystans wpisany w książeczkę. Zbliża się pierwsza doba na rowerze. Pobiłam swój rekord dobowego dystansu brutto - zgodnie z licznikiem przejechałam 566 km, a mój wcześniejszy rekord wynosił 526 km. Ten maraton jest dla mnie wyjątkowy - poprawiam swoje życiówki. Po raz pierwszy wykręciłam średnią prędkość 30 km/h na dystansie 200 km i po raz pierwszy przejechałam 566 km w czasie 24 h brutto.
Z Żyrardowa wyjeżdżamy w pełnym słońcu. Jurek mówi, że jest patelnia. Wyjeżdżamy we trójkę. Jedzie z nami młody rowerzysta, z którym jechaliśmy wczoraj kilka etapów. Robimy zmiany. Mamy wiatr w twarz. W Mszczonowie wjeżdżamy na drogę nr 50. Nie lubię tej drogi. Jest bardzo ruchliwa - jedzie tir za tirem. Głowa mi pęka od tego hałasu. To jakaś pomyłka, aby poprowadzić trasę maratonu 50-tką! Skwar, mega ruch i mega hałas. Masakra. To pierwszy odcinek na trasie, który mnie tak bardzo męczy. Dojeżdżamy do Grójca. Zjeżdżamy z drogi nr 50. Jaka ulga!
Na trasie dochodzimy do grupy rowerzystów. Odzyskuje rowerową werwę. Nie wiedziałam, że po pokonaniu 500 km mogę jeszcze pedałować z prędkością 30 km/h i więcej. Jednak mogę! Jadę równo z mężczyznami - szok! Czy oni są słabi, czy ja taka mocna! Nie czuję zmęczenia.
O godz. 12.55 dojeżdżamy do PK 09 w Białobrzegach na 631 km. PK mieści się w Urzędzie Miasta. Piję wodę, herbatę, jem coś słodkiego, uzupełniam bidon, chwilę odpoczywamy i ruszamy. Wyjeżdżamy większą grupą. Jedziemy drogą równoległą do drogi nr 7. Po pokonaniu kilkunastu kilometrów od grupy odpada dwóch lub trzech rowerzystów. Zostajemy w piątkę. Robimy zmiany, z tym, że grupę prowadzą generalnie Jurek z drugim rowerzystą. Ja wychodząc na zmiany staram się jechać na pierwszym miejscu na odcinkach 2-3 km. Chcę, aby Jurek odpoczął. Dwóch kolegów robi zmiany sporadycznie, może są bardziej zmęczeni. Staramy się, aby prędkość nie schodziła poniżej 30 km/h.
Po wjeździe na drogę nr 7 powtarza się koszmar z 50-tki. Ruch jest niesamowity. Zaczęły się powroty w weekendu. Mijamy Radom. Wjeżdżamy na drogę nr 9. Zaczynam odczuwać znużenie. Przed Iłżą nasz peleton rwie się. Jedziemy pod górkę i z górki, to od siebie odjeżdżamy to do siebie dojeżdżamy.
O godz.16.10 wjeżdżamy całą grupą na PK 10 - 4,5 km od centrum Iłży na 698 km. PK mieści się w zajeździe Moya na stacji benzynowej.
Dostajemy obiad - pomidorówka i ... schabowy :)
Na PK 10 jest kolejny przepak. Biorę prysznic i wkładam czyste rowerowe ubranie. Zakładam długie spodnie, dwie warstwy koszulek - termiczną z długim rękawem i na to z krótkim rękawem. Rezygnuję z kurtki - oddaję ją do worka na przepak. Zmienia się pogoda. Zaczyna intensywnie padać deszcz. Jurek decyduje, że zdrzemniemy się. Dostajemy pokój. Nie możemy usnąć. Leżakujemy. Przed wyjazdem zamawiam pomidorówkę i żurek. Jestem głodna, a przed nami 118 km w ulewnym deszczu z wiatrem w twarz.
Wyjeżdżamy tuż przed godz. 20.00. Zakładam teoretycznie nieprzemakalną kurtkę przeciwdeszczową. Jedziemy drogą nr 9 w kierunku Rzeszowa. Jest ciemno, leje deszcz, a po drodze goni tir za tirem, osobówka za osobówką. Droga usiana jest pagórkami. Jurek pomknął, a mi jedzie się nie za dobrze. Jestem krótkowidzem, nie zabrałam okularów. Masakra. Moment i przemakam do suchej nitki.
Na płaskich odcinkach jadę z prędkością 20-25 km/h, na podjazdach idzie mi zdecydowanie ciężej. Jurek co raz czeka na mnie. Dojeżdżam do rowerzysty. Jedziemy razem. On ma na imię Roman. Rozmawiamy.Jedziemy we trójkę przez kilkanaście kilometrów, a może więcej. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Roman kupuje kawę dla siebie i dla mnie. Jurek nas pogania. Zmarzł. Pół kubka ciepłego napoju ląduje w koszu na śmieci...
We trójkę mijamy Ostrowiec Świętokrzyski. Za Ostrowcem mam dosyć. Muszę się zatrzymać i napić coś ciepłego. Mówię o tym Jurkowi. Rozstajemy się z Romanem. Wjeżdżamy na stację benzynową. Kupuję dla siebie herbatę, dla Jurka gorąca czekoladę i dla nas po hod-dogu. Zanim zjemy i wypijemy na podłogę nacieknie z nas olbrzymia kałuża wody. Ciepły napój rozgrzał mnie. Jedzie mi się o wiele lepiej. Aby odgonić sen pedałuję najszybciej, jak mogę. Robię interwały - pedałuję szybko - normalnie i tak na zmianę. Znowu jadę odcinkami z prędkością 30 km/h.
O godz. 01.33 dojeżdżamy na PK 11 w Majdanie Królewskim na 814 km. PK mieści się w Miejskim Domu Kultury. Pan odbiera ode mnie rower, wiesza go na wieszaku i mówi, że zaraz się nim zajmie - nasmaruje łańcuch i sprawdzi jego stan. Po raz kolejny jestem mile zaskoczona życzliwością wolontariuszy, a to jeszcze nie koniec. Wewnątrz są przygotowane materace i koce, jest rozłożona suszarka przed grzejnikiem. Zadbali nawet o to, aby osuszyć mokre ubranie.
Zdejmuję wierzchnią warstwę mokrego ubrania. Zostaję w koszulce i getrach, które też są mokre...
Dostajemy ciepły posiłek - wybieramy żurek. Na deser jem przepyszne domowe ciasto i piję herbatę.Na PK spotykam znajomych - Krzysia i Andrzeja. Andrzej jest tu od pewnego czasu, zdążył się osuszyć, a Krzyś przyjechał bezpośrednio za nami.
Postanawiamy chwilę odpocząć. Jest wolny materac. Odchodzący rowerzysta nakrywa nas kocem. Robi mi się przyjemnie ciepło. Usypiam...
Budzi mnie Jurek. Drzemaliśmy około godziny. Powoli się zbieramy. Ubranie na mnie nie wyschło... Za to koszulka z krótkim rękawkiem jest prawie sucha, podobnie jak skarpety. Buty - lepiej nie mówić...
Wyjeżdżamy gdy zaczyna świtać. Delikatnie mży. Sen i myśl, że pozostało do mety około 200 km sprawiły, że odzyskałam siły. Może padać, może lać - nic nie jest w stanie pozbawić mnie rowerowej werwy!
Znowu pomykamy. Jadę, jakbym dopiero wystartowała. Na razie ruch na drodze nie jest za duży. Przestało padać! Dojeżdżamy do Rzeszowa. Jedziemy przez miasto. Na jednym z rond, na mokrej nawierzchni Jurek traci panowanie nad rowerem... Jadę za nim. Wygląda to strasznie! Na szczęście nie jechały za nim auta i na szczęście nic mu się nie stało.
O godz. 06.57 meldujemy się na PK 12 w zajeździe Taurus na wylocie z Rzeszowa na 860 km. Jemy ciepły rosół, toaleta i w drogę. Czas nagli.
Wjeżdżamy na drogę nr 19. Ruch się wzmaga, ale 19-stka posiada pobocze, więc jedzie się w miarę bezpiecznie. Pedałuję jak w transie. Raz po raz na liczniku pojawia się 30 km/h i więcej. Droga jest pofalowana - podjazd, zjazd. Na zjazdach nie patrzę na licznik i wyłączam wyobraźnię - nie hamuję, chcę jak najszybciej dojechać do kolejnego PK.
Z drogi nr 19 odbijamy w drogę nr 886 w kierunku Sanoka.
O godz. 08.56 jesteśmy na PK 13 w Brzozowie na 904 km. Ależ ucztę przygotowały Panie z Koła Gospodyń Wiejskich - jest żurek, kanapki, domowe ciasto, słodycze. Przyjęły nas bardzo serdecznie.Na PK czekały na rowerzystów przez całą noc. Dziękujemy Paniom za poczęstunek i ruszamy dalej.
Do mety pozostało już tak niewiele. Równocześnie z nami z Brzozowa wyjeżdża Monika. Ona jedzie solo. Spotkała ją przykra przygoda na trasie - zgubiła pożyczonego garmina. Do Moniki dojechaliśmy przed Brzozowem. Na PK 13 przyjechała za nami w regulaminowej odległości.
Jadąc przez centrum Brzozowa nie zdążyłam na podjeździe zmienić biegów i po raz pierwszy i jedyny w trakcie maratonu schodzę z roweru wjeżdżając pod górkę :)
Do Sanoka jedziemy w miarę dynamicznie. Ależ mam zabawę na zjazdach i podjazdach. Rozpędzam się maksymalnie i siłą impetu wjeżdżam pod górkę.
Dojeżdżamy do Sanoka. Miasto jest strasznie zatłoczone. Przebijamy się między sznurem pojazdów. Na podjazdach za Sanokiem tracę siły. Zaczynam odczuwać zmęczenie. Jurek jest z przodu. Jest mi przykro, że zaczęłam go spowalniać. Wyprzedza nas Monika. Ależ ta dziewczyna pięknie jedzie!
Odliczam kilometry do Ustrzyk Dolnych. W książeczce jest z pewnością pomyłka w dystansie między PK 13, a PK 14. Przejechaliśmy zakładane 51 km i Ustrzyk, jak nie było tak nie ma.
Nareszcie! Pokonujemy 60 km od PK 13 i pojawia się tablica - Ustrzyki Dolne. Pozostało tylko dojechać do centrum na ul. 29-Listopada, gdzie w Zespole Szkół Publicznych znajduje się PK 14.
O godz. 12.35 jesteśmy na PK 14. Jemy ciepłą zupę gulaszową z kanapkami. Jem także arbuza, ale rezygnuje ze słodyczy. Od dłuższego czasu mam zgagę. Schabowe i słodkości zrobiły swoje :)
Z Ustrzyk Dolnych wyjeżdżamy kilkanaście minut po godz. 13.00. Pozostało ostatnie 50 km. Znowu bardzo intensywnie pada. Droga zamieniła się w rwący potok. Równocześnie z nami wyjeżdża Krzyś i drugi rowerzysta także jadący solo.
Nie wiem, co się dzieje. Na podjazdach nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Jurek pognał, a ja toczę się ledwo, ledwo... Dobrze, że pagórki nie są za wysokie... Mimo powolnego tempa, droga nie dłuży mi się. To ostatni etap. Na płaskich odcinkach i zjazdach staram się jechać w miarę normalnie. Wyprzedzamy Krzysia i drugiego rowerzystę. Może nie jest ze mną aż tak źle. Dwa lub trzy kilometry przed metą Krzyś nabiera przyspieszenia. Wjeżdża na metę przed nami. My kończymy maraton w Ustrzykach Górnych w zajeździe Caryńska o godz. 16.30. Pokonanie dystansu zajęło mi brutto 53 godziny i 56 minut. Rekord Jurka został pobity. Cieszę się, że go nie zawiodłam.
W generalnej nieoficjalnej klasyfikacji zajęłam 83 pozycję, w tym w generalnej klasyfikacji kobiet - 3 miejsce, w tym w kategorii kobiet Open, w której startowałam zajęłam 2 miejsce. Czy to możliwe - podobno tak :)
Mój przykład wskazuje, że warto realizować swoje marzenia. Jestem zwykłą, przeciętną kobietą/rowerzystką, która po pracy kręci przydomowe kółeczka. Wystarczy tylko chcieć, a wszystko jest możliwe :)
Czy wystartuję w kolejnej edycji BBT - nie wiem, czas pokaże. Spełniłam swoje marzenie. Jest wiele innych maratonów, w których mogę startować - wystarczy tylko chcieć :)
Dziękuję Jurkowi za wsparcie, za wspólną jazdę, za rowerowe lekcje. Dziękuję także swoim bliskim, a szczególnie Mamie, bo bez jej pomocy w domowych obowiązkach nie byłabym w stanie realizować swojej rowerowej pasji.
Kategoria Maratony
ERnO Harpagan 51. Bytów 15-17.04.2016r.
-
DST
166.97km
-
Teren
120.00km
-
Czas
09:23
-
VAVG
17.79km/h
-
VMAX
44.90km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rodzaj: ekstremalny maraton na orientację
Kategoria: Trasa Rowerowa 200
Budowniczy trasy: Karol Kalsztein
Start i meta: Bytów/Kaszuby, zamek krzyżacki
Baza: Bytów Szkoła Podstawowa nr 1
Limit czasu: 720 min (12 godz.)
Ilość Punktów Kontrolnych PK: 20
Kolejność potwierdzania PK: dowolna
Zaliczone PK:
- 18 (Pomysk, droga młyńska, skrzyżowanie) - godz. 07.09 - waga 5 pkt,
- 10 (Chabzewo) - godz. 08.12 - waga 3 pkt,
- 20 (Góra Siemierzycka, szczyt) - godz. 09.02 - waga 5 pkt,
- 14 (Jez. Piaszno, rozwidlenie dróg) - godz. 10.17 - waga 4 pkt,
- 13 (Podgórze, rozwidlenie cieków) - godz. 11.22 - waga 4 pkt,
- 11 (Jez. Oczko, zachodni brzeg) - godz. 12.29 - waga - 3 pkt,
- 1 (Jez. Święte, zachodni brzeg) - godz. 13.05 - waga 1 pkt,
- 19 (Wieprza, skraj lasu) - godz. 13.39 - waga 5 pkt,
- 15 (Góry, staw leśny) - godz. 14.17- waga 4 pkt,
- 9 (Poborowo, oczko wodne) - godz. 15.03 - waga 3 pkt,
- 17 (Barnowo,rozwidlenie dróg) - godz. 15.58, waga 5 pkt,
- 12 (Jez. Karwie, przecinka/kanał wodny) - godz. 17.06 - waga 3 pkt,
- 16 (Świerkówko, dwunożny dąb) - godz. 17.35, waga 4 pkt,
Meta: godz. 17.49
Czas zawodnika: 11:19
Waga punktów: 49
Wynik: 49 punktów
Fotorelacja: w skrócie
W drodze do Bytowa
Bytów
W bazie - noclegownia
Startujemy!
Wypada odebrać rower z przechowalni
Miło spotkać znajomych
Na trasie
W drodze na PK10
PK 20
Tu jedziemy
W drodze na PK 14
Borzyszkowy
sielski obrazek
W drodze na PK 11
piach - aby nie było za łatwo
trochę marszu
Nasz team na PK 11
W drodze na PK 1
W drodze na PK 19
Deszcz, ulewny deszcz i koniec fotek z trasy...
Harpagan 51 przeszedł do historii
Podsumowanie: było niesamowicie, jak zwykle. Dziękuję Irzi
Kategoria Maratony
ERnO Harpagan 50. Sierakowice 16-18.10.2015
-
DST
176.50km
-
Czas
10:04
-
VAVG
17.53km/h
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
ERO Harpagan 50 przeszedł do historii...
Było niesamowicie - piękne tereny, wymagająca trasa - lasy, szutry, piachy, wymagająca aura - mżawka i deszcz i niesamowity sprint w deszczu do mety. Były również ciemne strony - rozłączył mi się licznik i nie zarejestrował max oraz średniej prędkości i ogólnego dystansu. Podane przez ze mnie dane pochodzą z licznika Jurka, a że byliśmy swoimi cieniami, więc dane z jego licznika, są moimi danymi.
A tak zdobywaliśmy PK:
- PK 14 - godz. 07:21:42 - 4 pkt.
- PK 16 - godz. 08:13:58 - 4 pkt.
- PK 20 - godz. 08:51:44 - 5 pkt.
- PK 4 - godz. 09:27:41 - 1 pkt.
- PK 12 - godz. 10:28:47 - 3 pkt.
- PK 18 - godz. 11:05:27 - 5 pkt.
- PK 10 - godz. 11:53:39 - 3 pkt.
- PK 13 - godz. 13:06:56 - 4 pkt.
- PK 9 - godz. 13:51:39 - 3 pkt.
- PK 15 - godz. 14:40:20 - 4 pkt.
- PK 17 - godz. 15:46:13 - 5 pkt.
- PK 11 - godz. 16:42:05 - 3 pkt.
- PK 19 - godz. 17:37:23 - 5 pkt.
czas zawodnika - 11:51:10
liczna PK - 13
waga punktów - 49
Baza nad jeziorem i dzielni wolontariusze :) a obok mój Scottuś :)))
Urokliwe to jezioro....
Kategoria Maratony
MRDP GÓRY 2015. 22-27 sierpnia 2015r.
-
DST
1149.00km
-
Czas
57:18
-
VAVG
20.05km/h
-
VMAX
53.32km/h
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
To była piękna przygoda :)
Piękna trasa, malownicze tereny, urokliwe miasta, miasteczka i wsie. Wymagające podjazdy i strome zjazdy, drogi zapomniane przez ludzi i Boga oraz drogi wojewódzki i krajowe z mnóstwem rozpędzonych aut.
Cały kalejdoskop pogody - od mżącego deszczu po upał i ulewę, od ciepłych nocy po straszliwą zimnicę.
Było niesamowicie.
Dzięki Irzi za wszystko :)
A było to tak....
22 sierpnia 2015r. - dzień 1
Udało mi się przespać całą noc bez śródnocnych rozbudzeń. Nastawiłam budzik na godz. 4.30, ale już o godz. 4.00 byłam na nogach. Emocje. Zrobiłam cały tłum kanapek na dzisiaj i na jutro. Na siłę jedną wcisnęłam w siebie. Emocje?
Wyjeżdżamy ze Starszym z domu o godz. 6.00. Chcę mieć zapas czasu przed startem. Emocje?!
Jedziemy bez pośpiechu, mamy czas. W Przemyślu jesteśmy około godz. 10.00. Spotykam Jurka na parkingu. Jakaż jestem podekscytowana. Do startu pozostały dwie godziny. Emocje....
Rejestruję się w biurze maratonu. Dostaję mapę oraz numer startowy 107. Fajna cyferka. Spotykam Rysia. Jak miło. Przypominam mu o październikowym spotkaniu naszej kirgiskiej ekipy. Wracam na parking. W aucie przebieram się w rowerowe ciuchy. Na nogi lądują adidasy - te same, w których jechałam na Pięknym Wschodzie. Starszy zaczepia do roweru numer startowy. Ja jestem coraz bardziej podekscytowana. Emocje!
Już z rowerami idziemy pod biuro bazy. Spotykam Marzenkę - Kota. Jak fajnie zamienić w realu kilka zdań ze znajomą z BS. Spotykam innych znajomych - Marcina, dwóch Krzysiów. Jak dobrze widzieć znajome twarze, choć Marcina w pierwszej chwili nie poznałam - wyszczuplał i zapuścił brodę. Zaczepia mnie znajomy z Lublina, który jechał w Pięknym Wschodzie. Ja zupełnie go nie pamiętam....
Odbieramy nadajniki GPS i ruszamy na rynek. Emocje sięgają zenitu. Chciałabym już jechać, pedałować, pomykać... Mentalnie jestem przygotowana na czekające mnie wyzwanie. Zaprogramowałam swój umysł na dystans 1122 km non stop. Mam dać radę i dam radę! Dojadę do mety, nie ma innej opcji! Jestem świadoma, że na trasie nie będzie ekstremalnie trudno, bo startujemy w kategorii Sport. Mamy do dyspozycji samochód techniczny. To pomysł Jurka. Adam - jego syn będzie nas pilotował. W aucie mamy jeść i drzemać. Ustalamy, że w ciągu dnia będziemy się spotykać co 50-60 km, a w nocy po pokonaniu 100 km. Wolałabym jechać w kategorii EXTREME - to dopiero byłaby przygoda, ale cóż - Jurek jest szefem naszej drużyny.
Jesteśmy na rynku. Przed godz. 12.00 Daniel przeprowadza odprawę techniczną. Przypomina zasady obowiązujące w trakcie maratonu. Mamy wysyłać dwa rodzaje sms - pierwszy z numerem punktu kontrolnego PK i drugi z informacją o postojach a także z relacjami z trasy. Nadajniki GPS maja rejestrować położenie zawodników na mapie. Dzięki temu na stronie maratonu można będzie śledzić na żywo nasze poczynania.
Startujemy w samo południe o godz. 12.00. Start jest ostry. Do Arłamowa będą nas eskortować na motocyklach funkcjonariusze Policji. Przed startem wita się ze mną Kosma - znajomy z Pięknego Wschodu. Jest także Tomek - znajomy z Pięknego Wschodu.
Jedziemy. Pierwsze młynki są spokojne. Trzymam się Jurka, choć trochę gadam z Rysiem, Kosmą i Tomkiem. Pogoda dopisuje. Jest pogodnie, słonecznie, prawie bezwietrznie - jest dobrze.
Peleton rwie się po pokonaniu kilku kilometrów. Jeden z zawodników łapie gumę. My jedziemy dalej. Teren jest pofalowany. Łagodne pagórki są w sam raz na rozruszanie się, rozkręcenie.
Na podjeździe po kilku kilometrach Jurkowi pęka łańcuch. Szukamy spinki. Mijają nas rowerzyści miedzy innymi Krzyś, Marzenka. Na szczęście spinka jest na łańcuchu, trzeba go tylko skrócić o dwa oczka. Chwila i jedziemy dalej.
Nawet nie wiem kiedy pokonujemy dystans 50 km. Adam czeka na nas na bocznej drodze przy lesie. Jemy drożdżówki z jabłkami. To moja produkcja. Upiekłam je dzień wcześniej z myślą o maratonie - ot, takie szybkie co nie co. Zabrałam ze sobą trzy reklamówki po 18 drożdżówek w każdej :)
Arłamów minęliśmy przed spotkaniem z Adamem, a dalej jesteśmy eskortowani przez policję. Droga jest nadal pofalowana. Na podjazdach jadę miedzy autami. Ależ mam frajdę. Bawi mnie taka jazda. Mijam także naszych, wśród nich Marzenkę. Wymieniamy uwagi o trasie. Dla mnie jazda w górach na lekko to nowość. Dotychczas jeździłam po górach z sakwami. Czuję się dziwnie, tym bardziej, że mam inne wyobrażenie o podjazdach... Dla mnie podjazdy to alpejskie i kirgiskie przełęcze, Scott obciążony sakwami, tak to są dopiero podjazdy :)
Konsekwencją podjazdu był zjazd. Poszłoooo. Jurek był z tyłu, a już jest pierwszy. Gestem dłoni pokazuje mi na których zakrętach mam zwolnić. Jurek znika, a ja rozwijam prędkość 53 km/h. Dla mnie to prędkość ponaddźwiękowa. Zjazdy to moja słaba strona. Szosówka tylko spowalnia i dlatego boję się rozpędzić....
Widoki mamy piękne... Mijamy Ustrzyki Dolne, Czarną Górę i do Ustrzyk Górnych toczymy się "zjazdem". Zmienia się pogoda. Zaczyna padać. Na szczęście to tylko mżawka.
W Ustrzykach Górnych (106,9 km) wysyłamy sms - PK1. Kilka kilometrów dalej czeka na nas wóz techniczny. Szybka kanapka, picie i już jedziemy dalej. Zakładam kurtkę przeciwdeszczową. Wyjeżdżam pierwsza i wracam po spodnie przeciwdeszczowe. Zaczęło mocniej padać. Po pokonaniu kilku kilometrów deszcz ustaje, a ja paruję pod tymi nieprzemakalnymi ciuszkami. Gdy zaczynam żałować, że je ubrałam zaczyna lać... :) Reasumując jest tak, jak wolę - pada, ale nie wieje :)
Mijamy Cisną i zatrzymujemy się przed Komańczą, a tak dobrze się jechało. Dojechaliśmy do jednego z naszych i cisnęliśmy ponad 30 km/h. Było super, a tu STOP - POSTÓJ!
Zapada zmierzch. Zakładam długie spodnie, a przeciwdeszczowe zostają w samochodzie. Droga do Komańczy jest okropna - prowadzone są roboty drogowe, asfalt jest ścięty. Podobno w Komańczy czterech naszych pojechało nie tak. Mamy uważać.
W Komańczy dojeżdżamy do dwóch naszych. chcemy razem jechać, ale to nie nasze tempo.... zostają daleko w tyle.
Jazda nocą przypomina urodzinowe przyjęcie - nie wiadomo jaka czeka nas niespodzianka - jaki będzie podjazd, jaki będzie zjazd i jakie będą zakręty.
Jeszcze raz spotykamy się z Adamem. To ostatni postój przed drzemką. Przed nami do pokonania dystans 100 km.
Ruszamy uzbrojeni w litr pepsi i kilka drożdżówek. W Nowym Żmigrodzie (234,7 km) wysyłamy sms z PK2. Mijamy Gorlice, Ropę, Śnietnicę.
Przed postojem jechało się całkiem dobrze do 35 km/h :) a nagle jakby zeszło ze mnie powietrze... Dopada mnie kryzys senny. Jurek stwierdza, że nie jadę tylko się toczę. Ma rację... Piję pepsi i zaczynam się mobilizować - mówię sama do siebie - Dasz radę, jedziesz, dajesz! Śpiewam na głos - wlazł kotek na płotek.... Dlaczego akurat tą piosenkę?! Czy pamiętam słowa tylko tej piosenki?! Nie wiem...
Pomogło! Znowu jadę normalnie do 30 km/h i więcej :)
Przed kolejnym PK w Banicy czeka nas niespodzianka, taka wisienka na urodzinowym torcie :) Podjazd, że ho, ho :) Można się było rozgrzać, a nawet zrosić. Ja wjeżdżam. W końcu rower do czegoś służy :) A jaki był zjazd - nie pamiętam, było ciemno :)
Trochę pobłądziliśmy. Zrobiliśmy sobie taki czterokilometrowy bonusik :)
Dojeżdżamy do Tylicza. Za tą miejscowością przy drodze do Powroźnika czeka Adam. Jest godz. 4.50. Na moim rowerowym liczniku pojawiła się cyferka 316 km. Jurek nastawia budzik na godz. 6.15. Mamy godzinę na drzemkę. Zanim usnę czuję jak pracują mięśnie nóg, oj dałam im w kość :)
23 sierpnia 2015r. - dzień 2
To było do przewidzenia. Budzik sobie, a Jurek - może jeszcze pośpimy pół godzinki :) Nic z tego wstajemy! Trochę się guzdrzemy ze śniadaniem... Widzę jak drogą jadą nasi...
Ruszany po godz. 7.00. Chwila i jesteśmy w Muszynie. Jedzie się świetnie. Płaski teren - można pomykać. Jadę pierwsza. Spałam tylko godzinę a czuję się dobrze, nogi w ogóle nie bolą :) Tyłek też nie boli. Jurek przed maratonem udzielił mi rady - trzeba często podnosić się z siodełka, a nie będzie otarciowych i odparzeniowych problemów.
Dochodzimy jednego z naszych. Zamieniam z nim słowo. Nie spał, miał kraksę...
W Muszynie (320,7 km) wysyłamy sms PK2. Trasa z Muszyny do Starego Sącza jest jak marzenie. Piękności. Prowadzi Doliną Popradu. Jechałam tędy w marcu do Wierchomli. Lekkie pagórki pozwalają rozwinąć całkiem niezłą prędkość. Jest niedzielny poranek i ruch na drodze jest niewielki. Przed Starym Sączem dopada mnie senny kryzys. Zwalniam tempo. Jadę za szefem naszej drużyny... Marzę o kawie, a pieniądze zostały w samochodzie... Zamiast kawy korzystam z rady Jurka - mam jechać dynamiczniej choćby na niewielkich odcinkach. Jak jechać szybciej, skoro usypiam?! A jednak - zaczynam kręcić młynki - raz, daw, trzy, raz, dwa, trzy... Jest ok. Jadąc staram się nie zapominać o podnoszeniu z siodełka. Tyłek na razie nie boli, ale przecież to dopiero początek maratonu. Jurek twierdzi, że prawdziwy maraton zacznie się po pokonaniu 800 km.
W Starym Sączu (366,1 km) wysyłamy sms PK5. Jedziemy dalej. Ruch jest większy. Jest coraz cieplej - w terminologii Jurka "zaczyna się żarówa". Nie zabrałam z domu kremu z filtrem. Cóż, będę wyglądać jak najkoszmarniejszy z koszmarów gdy opalę się na raka :) Jurek zatrzymuje się, aby zdjąć nogawki, a ja jadę dale. To nie był dobry pomysł. Jedziemy w kierunku Nowego Targu. Jest pod górę. Koncentruję się na pedałowaniu i nie zauważam naszego wozu technicznego stojącego na drodze, w którą mamy odbić. Jadę, a Jurka nie ma. Telefon. To Adam. Pyta gdzie jestem, bo Jurek dojechał.???!!! O kurcze. Wracam - fajnie, że jest z górki. Tym razem sama zafundowałam sobie czterokilometrowy bonusik :) Jest gorąco, nie chce mi się jeść. Wbijam w siebie tylko drożdżówkę. Odpoczywamy kilka minut i ruszamy. Ustalamy, że spotkamy się z Adamem w Zakopanem. To tylko i aż za 50 km. Dzwonię do znajomych z Zakopanego. U nich mamy zatrzymać się na obiad i prysznic. Mówię do Marysi, że będziemy około godz. 15.30. Jestem jak zwykle niepoprawną optymistką :)
Zaczynamy od ostrego podjazdu. Dystans do Zakopanego będzie najbardziej męczącym odcinkiem na trasie całego maratonu. Jedziemy przez Krościenko nad Dunajcem, Niedzicę. Widoki są niesamowite! Rekompensują trud wkładany w pedałowanie. Jest pięknie! I jeszcze w miarę lekko...
Prawdziwy hardkor zacznie się za Łapszami Wyżnymi i Łapszami Niżnymi. Jurgów, Brzegi - tam są podjazdy! Można się zarosić i to na całym ciele. A do tego żar lejący się z nieba... Ja jadę, przecież nie na takie podjazdy wjeżdżałam Scottem :) Jurek zostaje z tyłu. Podjazdy i kiepski, połatany asfalt - czy można chcieć czegoś jeszcze?! Jest pięknie :) A na zjeździe.... Jak zwykle sprawdzam hamulce w szosówce :)
Wyjeżdżamy na drogę główną w Bukowinie. Dlaczego dalej jest pod górę?!!! Jestem znużona i zaczynam odczuwać ból w lewej stopie... Mam takie ciężkie ramiona. Kiedy wreszcie będzie to Zakopane!!!!
Jedziemy z jednym z naszych. Trzymamy się razem do zjazdu. Na zjeździe tradycyjnie zostaję w tyle. Zjazd jest dosyć stromy, są serpentyny. Bolą mnie dłonie od ściskania klamek... Zatrzymuję się. Trudno - muszę dać chwilę odpocząć dłoniom. Jurek czeka na mnie w Zazadniej Polanie (453,8 km) - wysyłamy sms PK6. Dzwoni Marysia - mówię gdzie jesteśmy i że będziemy u nich za pół godziny....
Nareszcie Zakopane!!! Powitanie, uściski, obiad, prysznic, smarowanie tyłka sudokremem :) Zajmuje nam to ponad dwie godziny :)
Kiedyś obiecałam Marysi, że przyjadę do nich rowerem i dotrzymałam obietnicy.
Od zaprzyjaźnionych Górali wyjeżdżamy około godz. 17.30. Zakopane jest tradycyjnie zakorkowane. Jedziemy powoli przeciskając się miedzy autami. Ciekawe jakie myśli mają kierowcy widząc parę rowerzystów wciskających się im pod koła?
Za Zakopanem nabieramy rozpędu. Jest delikatnie w dół. Nasze rowery płynął. A prędkość? Nie mniejsza niż 30 - 35 km/h. Mijamy Kościelisko, Chochołów, Czarny Dunajec. Rozpędzamy się coraz bardziej. Jadę pierwsza. Odbijamy na Jabłonkę. Droga jest jak pofalowany pas startowy - górka, dołeczek. Rozpędzam się na zjeździe i siłą rozpędu wjeżdżam na podjazd. I tak jest x-razy. Podoba mi się to. Czuję się świetnie. Po znużeniu ostatnim odcinkiem do Zakopanego nie pozostał ślad. Gdy na skrzyżowaniu w Jabłonce dojeżdża Jurek mówi, że trudno mu było za mną nadążyć gdy jechałam z prędkością 41 km/h. Ja jechałam z taką prędkością mając w nogach ponad 400 km, niemożliwe :)
Za Jabłonką spotykamy się z Adasiem. Operator wozu technicznego chwali nas za tempo w jakim dotarliśmy na miejsce spotkania :)
Zaczyna zmierzchać. Temperatura jest całkiem przyjemna. Zastanawiam się czy zabierać rękawiczki palczatki. To nasz ostatni postój przed drzemką, więc wypadałoby zabrać cieplejsze rzeczy na nocną jazdę, tylko, że noc zapowiada się cieplusieńka, więc po co dodatkowy balast? Po zastanowieniu zabieram rękawiczki do kieszeni kurtki, zakładam buf pod kask, a pod kurtkę tylko jedna koszulkę. Powinno być ok. Jurek również jedzie na nocnego letniaka. Ale się wystroiliśmy, jak na Rudawskiej Wyrypie, kiedy przemarzliśmy, że strach. Teraz miała czekać nas powtórka... Przekonamy się o tym już wkrótce.
Jedziemy do Zawoi. To najdłuższa wieś w Polsce. W Zawoi jedziemy zjazdem. Byłoby przyjemnie, gdyby nie coraz mocniejsza zimnica. Wieje lodem. Siedzę na siodełku i trzęsę się z zimna. Wiatr przeszywa mnie na wskroś. Czy to aby na pewno sierpniowa noc?!
Jedziemy, jedziemy, jedziemy, a Zawoja zdaje się nie mieć końca.... Jurek jedzie pierwszy. Zatrzymujemy się trzy razy na skrzyżowaniach nie chcąc przegapić skrętu na Przysłup, ale to ciągle nie to skrzyżowanie. Nareszcie jest znak z kierunkiem na Stryszawę - nasz kolejny punkt kontrolny. Odbijamy w tym kierunku. Zanim jednak odbijemy na Stryszawę zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Jakie przyjemne ciepełko :) Spotykamy naszych - Krzysia z kolegą. Kupujemy z Jurkiem kanapkę do spółki. Oczywiście nie zabrałam pieniędzy i reszta groszy, którą mam przy sobie wystarcza tylko na jedną kanapkę. Niestety kiedyś trzeba wyjść z ciepłego pomieszczenia..... Zimnica.
Jedziemy dalej. Kierunek Stryszawa. Nareszcie jest podjazd. Asfalt fatalny, ale można choć trochę się rozgrzać pedałując pod górkę. Droga prowadzi przez las. Mijamy jakieś zabudowania. I znowu jedziemy w dół. Zimno, zimno, zimnoooo!!!!!! Marzę o tym, aby się zatrzymać i stanąć ramie w ramię z Jurkiem, aby jego ramię było ciepłym kaloryferem, przy którym można się ogrzać :)
Dojeżdżamy do Stryszawy. Wysyłamy sms PK7 (547,7 km). Nieśmiało proponuję chwilę postoju. Siadamy ramie w ramię na ławce na przystanku autobusowym owinięci w folię, którą Jurek zabrał w podręcznym niezbędniku. Cieplej :)
Jedyny plus nocnej zimnicy jest taki, że nie mam sennego kryzysu.
Jedziemy dalej. Mijamy miejscowości Hucisko, Jeleśnia. W jednej z mijanych miejscowości montaż pokryw studzienek kanalizacyjnych w asfalcie to prawdziwy majstersztyk. Niestety kilka razy wjeżdżam na coś takiego. Wrażenia? Bezcenne! Dobrze, że Spec wytrzymał. Są podjazdy oraz zjazdy i nieustająca zimnica.
Przed Węgierską Górką trochę błądzimy. Kolejny dystansowy bonusik. Żałuję, że w nocy nie mogę w pełni oglądać mijanych wsi i miasteczek. Jestem urzeczona Węgierską Górką i Milówką - bardzo podobają mi się te miejscowości. W Milówce robimy chwilowy toaletowy postój na stacji benzynowej.
Do Istebnej, gdzie jest kolejny PK i gdzie czeka na nas Adaś pozostało około 25 km. Robi się jakby trochę cieplej i... dopada mnie senny kryzys - kiedyś musiał :) Śpię z otwartymi powiekami. Momentami urywa mi się film. Patrzę, a nie widzę, panuję nad rowerem, a nie wiem jak i czy pedałuję :) Jestem przy prawej krawędzi, a nagle nie wiadomo w jaki sposób jadę środkiem lub przy lewej krawędzi. Toczę się w sennym tempie za Jurkiem...
Przed Istebną mamy podjazd, który kończy się niewielkim brukowym odcinkiem. Jak ja lubię bruk. Rozbudzam się. Zjeżdżamy. Wiatr na twarzy rozbudza mnie jeszcze bardziej. Dojeżdżamy do Istebnej! Nareszcie!. Wysyłamy PK8 (612,8 km). Jest Adaś. Na moim liczniku pokazała się cyferka 321,04 km. Jest około godz. 6.00. Jechaliśmy całą noc. Nie jem, nie pije, nie myję się.... Zasuwam śpiwór i nie wiem kiedy usypiam.
24 sierpnia 2015r. - dzień 3
O godz. 8.00 budzi mnie chrapanie Jurka. Podnoszę się i siedzę bez ruchu w śpiworze. Nie chcę zbudzić Jurka. On jednak budzi się zanim zadzwoni budzik. Jemy śniadanie i wyjeżdżamy około godz. 10.00. Adaś żartuje, że wybieramy się jak sójki.
Jest ciepło. Zapowiada się upalny dzień.
Jedziemy do Wisły. Przyjemna trasa na rozbudzenie i pierwsze młynki. Droga prowadzi przez las, jest lekko pod górkę. Ruch jest umiarkowany. Jurek jedzie pierwszy. Moje nogi są jak z ołowiu. Ciężko mi się pedałuje. Nie wiem co się ze mną dzieje, czy to zmęczenie? Jurek czeka na mnie. Powoli się rozkręcam.
Wjeżdżamy do Wisły. Mijając Jurka mówię, aby wjechał za mną na najbliższą stację benzynową. Dojeżdżamy do ronda, po czym ja wjeżdżam na stację Orlenu, a Jurek goni dalej. Pewnie nie słyszał co mówiłam. Dzwonię do niego i już po chwili jedziemy razem.
Mijamy Ustroń, Goleszów, Cieszyn. Droga jest pofalowana - podjazd, zjazd. Jedzie się dobrze.
Robi się coraz cieplej. Nie sprawdzam temperatury na termometrze w liczniku, ale z pewnością jest blisko 30 stopni na plusie.
Ruch na drodze jest coraz większy. Kończy się nam picie w bidonach. Zatrzymujemy się w Jastrzębiu Zdrój przy markecie Netto. Jurek kupuje dwulitrową Pepsi. Pijemy i uzupełniamy bidony. Z nieba leje się żar. Chwilę odpoczywamy. Dobrze, że już blisko do Wodzisławia Śląskiego. To rodzinne miasto Jurka. W Wodzisławiu zatrzymamy się na obiad u jego kuzyna Tomka.
Dojechaliśmy. Nie musimy dużo odbijać od trasy maratonu. Tomek z rodziną mieszka przy sąsiedniej ulicy. W miłym towarzystwie spędzamy ponad dwie godziny. Czuję się zmęczona i znużona. Na nogi stawia mnie obiad i dwie kawy. Jest całkiem dobrze. Mogę jechać dalej. Żegnamy się. Tomek robi nam fotkę, gdy ruszamy w dalszą drogę.
Są godziny szczytu, jest po godz. 15.00. Jedziemy do Raciborza. Ruch jest bardzo duży. Droga przebiega płaskim odcinkiem, ale jej nawierzchnia pozostawia dużo do życzenia. Połatany asfalt i mnóstwo rozpędzonych aut, które czasem wręcz ocierają się o nas, sprawia, że jest niebezpiecznie. To pierwszy taki ryzykowny odcinek na trasie maratonu. Chciałabym, jak najszybciej dojechać do Raciborza.
Racibórz przejeżdżamy bez problemów. Wjeżdżamy na drogę nr 416 i ruch zmniejsza się - radykalnie. Czuję się bezpiecznie.
Robi się chłodniej. Pedałuje się całkiem fajnie, ale... Zastrajkował mój rowerowy licznik. Wyłącza się i nie rejestruje dystansu. Wystarczy, że wjadę na nierówność, a na wyświetlaczu pojawia się napis "POLSKI". Licznik samoczynnie resetuje się. Wciskam przycisk i wszystko wraca do normy. Za moment licznik wyłącza się. Ponownie wciskam przycisk. Takie czynności powtarzam od Wisły. Kapituluję gdy dojeżdżamy do Kietrz. Wysyłamy sms z PK9 (726,3 km), po czym Jurek wyjmuje baterię z mego licznika i podkłada pod nią zwitek papieru. Może dzięki takiej operacji przestanie się wyłączać? Nic z tego. Wyświetla się napis "POLSKI". Trudno. Jedziemy dalej, a licznik zaczyna wskazywać dystans. Namyślił się.
Za Kietrzem czeka na nas Adaś. Naprędce jemy drożdżówki, które Jurek nazywa "ciasteczka". Bułeczki z jabłkami były dobrym pomysłem.
Ruszamy dalej. Jedzie się bardzo dobrze. Jest ciepło. Droga bez dziurawych niespodzianek. Mijamy Nową Cerekwię, Głubczyce. Jestem zauroczona Głubczycami. Urokliwe miasto. Szkoda, że nie możemy zatrzymać się tu dłużej.
Z Adasiem jesteśmy umówieni za Głuchołazami. Mijamy kolejne miejscowości - Kietlice, Klisino, Racławice, W Laskowcu wjeżdżamy na drogę nr 40 i zaczyna się. Rowery płyną. Równiuteńki asfalt, szerokie pobocze. Jest ciepło i bezwietrznie. To jest jazda! Od pewnego czasu panuje zmierzch, a ja jadę w koszulce z krótkim rękawem!
Dojeżdżamy do Prudnika. W tych stronach jestem po raz pierwszy. Zwalniam. Urokliwy rynek, urokliwe uliczki... Jestem zauroczona do n-tej potęgi!!! Piękne, przepiękne miasto!!! Postanawiam wrócić tu w przyszłym roku z rodziną.
Cały czas jedziemy drogą nr 40. Dojeżdżamy do Głuchołazów - kolejnego punktu kontrolnego. Wysyłamy sms PK10 (794 km).
Za Głuchołazami odbijamy na Gierłacice. Adaś czeka na nas w bocznej drodze przy lesie.
Zakładam długie spodnie, jemy "ciasteczko" i ruszamy dalej. Szkoda czasu na dłuższy postój. Noc jest bardzo ciepła. Zabieram kurtkę, ale nie zakładam jej, tylko przewiązuję w talii.
Jedziemy przy samej granicy polsko - czeskiej. Jakże podobają mi się mijane miejscowości. Wąskie uliczki, urokliwe domy, jak ze starego czarno-białego filmu. Przecudnie!
Przejeżdżamy przez Biskupów, Kijów, Łąkę, Kałków. Gdy wjeżdżamy do Biskupowa rozlega się strażacki alarm. Czy to na nasze powitanie, czy wezwanie do pożaru?! Ludzie wychylają głowy przez otwarte okna, a my jedziemy :) Taki sygnał powtórzy się raz jeszcze, gdy dojedziemy do Łąki lub Kałkowa. Także w jednej z tych miejscowości z tablicy informacyjnej dowiemy się o objeździe do drogi nr 46 z powodu remontu mostu w Śliwicach. Chwila na zastanowienie i jedziemy do Śliwic zgodnie z trasą maratonu. Ryzykujemy. Dojeżdżamy do remontowanego mostu. Jurek schodzi do rzeki. Sprawdza możliwość pokonania jej "wpław". Zostaję na górze. Wydaje mi się, że mijają wieki. Dlaczego on nie wraca?! Zaczynam się niepokoić... Wołam "Juuurek". Cisza... Słysze tylko coraz mocniejsze bicie mego serca. Nareszcie! Dostrzegam światełko - to jego czołówka! Jak dobrze. Gdy głośno zastanawiamy się nad wyborem dalszej trasy nadjeżdża w naszym kierunku auto. Odbija w lewo i co widzimy w jego światłach!!! Nieopodal jest prowizoryczny most przez rzekę... Ufff... Mało brakowało, a brodzilibyśmy po kolana w wodzie z rowerami nad głową :)
Wyjeżdżamy na drogę nr 46. Znowu rowery płyną. Płasko, gładziutki asfalt, szerokie pobocze i tylko od czasu do czasu mijają nas osobowe auta i sporadycznie tiry. Nadal jest ciepło i nadal jedziemy na letniaka. Kto by pomyślał, że po wczorajszej zimnicy czeka nas taka upalna noc.
Adaś czeka za Złotym Stokiem. Jedziemy w równym szybkim tempie do 30 km/h, a nawet więcej. Nie czuję zmęczenia ani znużenia. Wyjątkowo nie dopada mnie senny kryzys. Mijamy Złoty Stok i dojeżdżamy do miejsca spotkania z Adasiem przy drodze prowadzącej do Lądka Zdrój. Jest około godz. 2.00. Tym razem zanim zakopię się w śpiworze myję twarz, nogi i zęby :) Jurek nastawia budzik na godz. 5.30 - chcemy trochę dłużej pospać.
24 sierpnia 2015r. - dzień 4
Budzik zadzwonił za wcześnie. Może jeszcze pół godzinki snu? Nic z tego wstajemy. Poranek jest pochmurny. Czy to zwiastun deszczu?! Mijają nas nasi. W końcu i my ruszamy. Jest około godz. 7.00. Jedziemy do Lądka Zdrój. Zakładam czysta koszulkę i cienką rowerową kurtkę. Nie zabieram kurtki przeciwdeszczowej. Przecież jestem niepoprawną optymistką. I jeszcze coś - dzisiaj zamierzamy jechać non stop do mety w Świeradowie Zdrój. Tak, jestem niepoprawna optymistką.
Jedziemy droga przez las lekko pod górkę. Jedzie się bardzo dobrze. Asfalt odcinkami jest połatany, a odcinkami gładki. Przed Lądkiem Zdrój zaczyna padać. To tylko mżawka. Jedziemy dalej. Deszcz ustaje.
Dojeżdżamy do Stronia Śląskiego. Wysyłamy sms PK12 (871,5 km). Za Stroniem Śląskim mamy podjazd na Puchaczówkę. Około 7 - 8 km pod górę. Ja jadę, tylko raz na ostrym zakręcie mając problem z wyminięciem się z autem schodzę z roweru. Gdy dojeżdżam na wzniesienie zaczyna padać. Czekam na Jurka. Zaczynamy zjazd. Deszcz wzmaga na intensywności. Już nie pada - leje! W jednej z mijanych miejscowości zatrzymujemy się na chwilę, aby rozetrzeć drętwe palce dłoni. Chronimy się na wiacie przystanku autobusowego. Jest mi zimno. Mam przemoczoną kurtkę, która wraz z koszulką przykleiła się do pleców. O mokrym pampersie nawet nie ma co wspominać. Nieprzyjemnie! Jedziemy w strugach deszczu. Dojeżdżamy do Wilkanowa. Chwila zastanowienia którędy jechać dalej. Odbijamy w boczną wąską drogę prowadzącą skrótem do drogi głównej. Na wyjeździe z tej drogi czeka Adaś.... Jak dobrze założyć suchą koszulkę i napić się gorącej herbaty. W wozie technicznym zostajemy dłuższą chwilę. Kolejne spotkanie za około 50 km.
Przestało intensywnie padać, a jedynie od czasu do czasu polatują krople deszczu. Dojeżdżamy do Międzylesia. Tu wysyłamy kolejny PK 13 (902,3 km). Pozostało już tak niewiele do mety....
Wypogadza się. Droga jest przyjemna. Są podjazdy i zjazdy, jak to na górskim maratonie. Za Różanką jedziemy przy samej granicy. Wjeżdżamy na remontowany odcinek drogi, o którym można powiedzieć "asfalt tu był", ale gdy odbijamy na Niemojów - asfalt jest i taki równiutki, że tylko pomykać. Sama nie wiem, czy czuję zmęczenie. Jadę w swoim tempie. Na trasie jest dużo lasów. Piękna ta nasza Polska.
Dojeżdżamy do Adasia. Tym razem nie rozsiadamy się za długo. Szkoda czasu. Umawiamy się na spotkanie za Kudową Zdrój w okolicach Radkowa.
Droga do Kudowy Zdrój jest pofalowana - górki, pagórki, zjazdy. Jurek jedzie za mną. Czekam na niego i już wspólnie wjeżdżamy na drogę krajową nr 8. To ostatni odcinek przed Kudowa Zdrój i drugi bardzo niebezpieczny odcinek na trasie maratonu. Jadą tir za tirem. Jeden przejeżdża bardzo, bardzo blisko mnie, wystarczyłby niewielki ruch kierownicą Speca....
Wjeżdżamy do Kudowy Zdrój. Udało się przeżyć to ekstremalne pedałowanie. Wysyłamy sms PK 14 (959,1 km). Mamy ochotę na pieczonego kurczaka. Niestety w Kudowie takiego kurczaka można kupić tylko w jednym miejscu, a dzisiaj jest nieczynne. Pech. zadowalamy się smakołykami kupionymi na Orlenie - Jurek snikersem, a ja kawą.
Droga z Kudowy do Radkowa prowadzi przez Park Narodowy Gór Stołowych. Jest pięknie, przepięknie, bajkowo!!! Kiedyś tu wrócę - na pewno!!!
Jedziemy pod górkę łagodnym podjazdem. Ruch na drodze jest symboliczny. Nawierzchnia - idealna dla roweru. Zaczyna się zjazd i tradycyjnie zostaje w tyle za Jurkiem. Dojeżdżamy do Radkowa. Jest późne popołudnie. Adaś czeka na nas przy jakimś zakładzie - nie wiem co tam się wytwarza. Tym razem odpoczywamy trochę dłużej. Jemy kanapki. To ma być nasz ostatni postój przed nocą. Drogą przejeżdżają nasi.
Ruszamy dalej. Jak zwykle są podjazdy i zjazdy. Jedziemy przez Gajów, Tłumaczów, Włodowice, Sokolicę, Krajanów, Dworki. Zapada zmierzch. Jedziemy podjazdem w kierunku miejscowości Świerki. Droga jest fatalna - w asfalcie same łaty, dziury. I stało się. Wjeżdżam w jakąś dziurę i łapię gumę! Noc święta, a trzeba zmienić dętkę. Dobrze, że Jurek nie odjechał dużo do przodu. Co ja bym bez niego zrobiła. Kwadrans i Jurek zmienił dętkę. Jestem mu bardzo wdzięczna za pomoc.
Za Świerkami nawierzchnia się poprawia. W Głuszycy wysyłamy sms PK15 (1013,4 km). Mijamy Unisław Śląski, Mieroszów, Chełmsko Śląskie. Robi się coraz zimniej. Mijamy jednego z naszych, który przygotowuje się do drzemki na przystanku autobusowym. Zamieniamy z nim słowo, mówimy, że mamy zamiar jechać bez przerwy przez całą noc. Jurek zaczyna mieć wątpliwości, czy to dobry pomysł.
Za Chełmskiem Śląskim czeka Adaś. Jest około godz. 24.00. Jurek decyduje, że zatrzymujemy się na noc. Jest bardzo zimno. Nie dyskutuję. Budzik nastawia na godz. 4.00. W śpiwory zasuwamy się w "opakowaniu".
25 sierpnia 2015r. - dzień 5
Nie mogłam usnąć, a gdy już się udało, budziłam się co chwila. Powód - straszna zimnica. Na śpiwór nasunęłam bluzę z polaru, ale efekt był mierny. Biedny Adaś - drzemał pokulony na siedzeniach w kabinie.
Z drzemki wyrwał mnie dźwięk budzika. Jurek zaproponował jeszcze pół godziny snu. Było tak zimno, że nie miałam ochoty wychodzić ze śpiwora. Skoro w aucie jest tak zimno, to co dopiero na zewnątrz. Pewnie wstalibyśmy za pół godziny, gdyby nie Adaś. Ledwo słyszalnym szeptem powiedział, że zaraz zamieni się w kamień. Decyduję, że wstajemy, żal chłopaka. Poranek był rześki, ale nie było AŻ tak źle. Jemy kanapki i o godz. 5.15 ruszamy. Do mety pozostało tylko 90 km.
Mimo chłodu jedzie się całkiem przyjemnie. Zapowiada się pogodny dzień. Dojazd do Lubawki - PK 16 (1049,9 km) zajmuje nam niecałą godzinę. Wysyłamy sms-a i głośno rozmyślamy, na którą dojedziemy do Świeradowa. Jeśli uda się dojechać do godz. 12.00 zdobędziemy kwalifikacje do MRDP 2017. I to dopiero jest motywacja!!! Popędzam Jurka - szybciej, szybciej - pędzimy dalej :)
Przed nami Przełęcz Kowarska. Jestem bardzo ciekawa tej przełęczy, a szczególnie podjazdu na nią. Po raz kolejny moje wyobrażenie o przełęczach rozmija się z ojczystą rzeczywistością. Jedziemy delikatnie pod górkę, a gdy wjeżdżamy na przełęcz jestem bardzo zdziwiona, że to JUŻ. Zjazd bardzo przyjemny, aż mnie dziwi, że tak oszczędzam hamulce i prawie ich nie używam :)
Przed Kowarami czeka Adaś. To nasze ostatnie spotkanie na trasie maratonu. Jemy drożdżówki, ubieramy się na letniaka i bez zbędnej zwłoki ruszamy dalej. Podobno przed nami jeszcze jedna górska premia w okolicach Szklarskiej Poręby i osławiony "zakręt śmierci".
Podjazd w Szklarskiej Porębie ciągnie się na odcinku około 6 km. Jadę pierwsza. Czekam na Jurka przy wyjeździe do drogi nr 358 prowadzącej do Świeradowa Zdrój. Jedziemy dalej pod górę do "zakrętu śmierci". Przed nami jedzie grupa dzieciaków z opiekunem. Podziwiam maluchy, ależ pedałują pod górkę, ile mają samozaparcia. Brawo!
Pozostał nam już tylko zjazd do Świeradowa. Jurek oczywiście pognał pierwszy. Jak on to robi?! Na zjeździe nie pedałuję, nie ma takiej potrzeby - jadę gratis.
Jesteśmy w Świeradowie Zdrój. O godz. 11.00 wysyłamy sms META.
A tak wyglądaliśmy na trasie :)
Kategoria Maratony
DyMnO 2015. Kosów Lacki 15-17.05.2015r.
-
DST
46.42km
-
Teren
32.00km
-
Temperatura
18.0°C
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
Cóż mogę napisać. Super impreza. Okoliczności przyrody urokliwe. Tylko ja nie dałam rady....
Na odcinku pieszym wysiadły mi nogi. Pokonaliśmy dystans około 35 km.
Obawiałam się odcinka kajakowego. Ostatni raz wiosłowałam około dwa lata temu. Moje obawy nie sprawdziły się, poszło mi całkiem dobrze. Bug prezentował się pięknie. Myślę, że pokonaliśmy około 13-14 km.
Odcinek rowerowy miał być moją mocną stroną. Nogi pozwoliły pedałować, ale brak odpowiedniej lampki uniemożliwił jazdę w nocy.
Czasem tak bywa, że organizm odmawia posłuszeństwa. Trudno. Liczy się to, że podjęłam wyzwanie....
Impreza bardzo fajna, polecam. W przyszłym roku, jeśli będzie kolejna edycja, oczywiście startujemy z Jurkiem. Bardziej przyłożę się do treningów i będzie ok :)
Epilog - 24.05.2015r.
Totalne zaskoczenie! Na dziewięć drużyn zajęliśmy czwartą pozycję! Właśnie z taką informacją zadzwonił Jurek. Szok! A może nawet gdy nie daję rady, to jednak daję radę :) Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby nie wysiadły mi nogi :)
I jeszcze coś - trafiłam z dystansem kajakowym :) Okazało się, że przepłynęliśmy 13,80 km :)
A tak było na odcinku pieszym:
Kategoria Maratony
UItramaraton Piękny Wschód. Parczew 2-3.05.2015r.
-
DST
505.65km
-
Czas
20:08
-
VAVG
25.12km/h
-
VMAX
43.04km/h
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Udało się! Zdobyłam kwalifikacje do BBT! Pokonałam dystans 505,65 km i przeżyłam :) Na trasie byłam 24,13 h, natomiast efektywnie pedałowałam przez 20, 08 h.
Relację napiszę wkrótce. Jest o czym pisać. A teraz chciałabym podziękować za wspólną jazdę na początkowych kilometrach - Kosmie, Renatce, Tomkowi i chłopakowi, imienia, którego nie znam. Jednak szczególnie chciałabym podziękować Pawłowi, z którym jechałam od około 150 km. Serdecznie dziękuję Pawle za wspólną jazdę i do zobaczenia w przyszłym roku na BBT :)
A oto cała prawda o "Pięknym Wschodzie"....
A jednak usnęłam. Budzik zadzwonił przed godz. 5.00. To już dziś! Prysznic, śniadanie - obowiązkowo makaron i dylemat - jak mam się ubrać? Poranek jest rześki (7 stopni na plusie) i słoneczny. Wszystko wskazuje na to, że tym razem deszczowe prognozy nie sprawdzą się. Ubieram się na cieńszą cebulkę, koszulka termiczna z długim rękawkiem, a na to koszulka rowerowa z krótkim rękawkiem. Pierwotnie miała być grubsza cebulka - koszulka rowerowa + kurtka, więc teraz mam tekstylny problem. Co zrobić z kurtką?! Na rower założyłam dwie małe torby podsiodłowe, jedną pod siodełko, drugą na kierownicę. Za nic nie upchnę kurtki do takiej małej torby. Nie planowałam zabierać plecaka... Trudno będę wyglądać dziwacznie. Owijam kurtką ramę, a starszy mocuje ją zipami. Majstrujemy jeszcze przy siodełku. Jest jakby ciut za nisko zamocowane. Ląduje w górę, następnie ciut w dół. Powinno być dobrze....
I nareszcie wyjeżdżamy z domu. Starszy uparł się, że zawiezie mnie na start autem. Niech mu będzie. Tym razem nie droczę się z nim.
Na miejscu jesteśmy za kwadrans godz. 7.00. Szukam wzrokiem Mariobikera. To chyba on! Ależ ma wybłyszczony rower, jak spod igły! Zamieniamy słowo. Fajnie jest poznać w realu znajomego z BS.
Coraz bliżej startu. Widzę Kosmę i resztę naszej grupy - Renatkę, jej męża Tomka i chłopaka, którego imienia nie znam. Startuje pierwsza grupa. To faworyci. Jest wśród nich Grzegorz. My startujemy trzeci.
Rozglądam się z ciekawością po zawodnikach. Wszyscy w spd, kombinezony kolarskie, a ja.... Amator do n-tej potęgi. Zamiast spd adidasy Crivit z Lidla w kolorze czerwono-czarnym z urokliwymi czerwonymi sznurówkami, strój rowerowy, a nie kolarski garniturek, bez okularów - zostały w domu. Jednak nie peszy mnie moja kolarska odmienność. Jeśli mam dać radę, to poradzę sobie z dystansem bez względu na te odmienności. Cudaki górą!
Startujemy! Ustalamy, że jedziemy spokojnie, 28-30 km/h. Pierwszy PK znajduje się na 65 km. Idzie mi całkiem dobrze, daję radę. Za Komarówką Podlaską rower płata figla Kosmie. Wyłamuje się szprycha w tylnym kole. Kosma nie poddaje się. Mocuje dwie szprychy razem i goni dalej na scentrowanym kole.
Wyprzedza nas grupa startująca po nas. wszyscy w garniturach z 1008. Wśród nich jest dziewczyna. Ależ pognali! My z kolei przed Międzyrzecem Podlaskim dochodzimy grupę startującą przed nami. Jedziemy wspólnie do PK1 - sklepu spożywczego w Mostowie. Chwila oddechu na drugie śniadanie. Mamy do wyboru drożdżówkę, kanapkę lub banana. Wybieram drożdżówkę z serem - moja ulubiona, uzupełniam wodę w bidonie i ruszamy. Tomek - szef naszej grupy pogania.
Ruszamy w większej grupie z rowerzystami, którzy w międzyczasie dojechali do PK. W Międzyrzecu Podlaskim wjechaliśmy na drogę krajową K-19. Jedziemy w kierunku Białegostoku. Jest niestety pod wiatr. Staram się jechać na kole za Renatką, ale wyprzedza mnie rowerzysta, kolejny rowerzysta i kolejny.... Zabrakło koła, na którym mogłabym jechać. Niech jadę. Ja jestem za słaba na ich tempo, choć może nie jest tak do końca. Pewnie dałabym radę jechać szybciej, tylko po co. W głowie mam rady Jurka - powinnam jechać w swoim tempie. Mam do pokonania 500 km i zero doświadczenia na takich długich dystansach. Nie chodzi o to, abym się zamęczyła na pierwszych 200 km i podziękowała za dalsza jazdę. Zresztą nie chodzi mi o rywalizację, miejsce w ogólnej klasyfikacji. Ja chcę dojechać do mety, to jest mój cel, no może jeszcze zmieścić się w limicie 25 godzin. Jaka jestem rozsądna, sama siebie nie poznaję :)
I tak sobie pomykam z prędkością do 30 km/h, czasem szybciej. Peleton mam w zasięgu wzroku. Dojeżdżam do chłopaka, który podobnie, jak ja dał sobie spokój ze ściganiem i jedzie w swoim tempie. Rozmawiamy jadąc. Może nasze tempa będą podobne i pośmigamy dalej razem?
Dojeżdżamy do Sarnak. Tu możemy podstemplować kartę startową niekoniecznie w wyznaczonym PK, wystarczy pieczątka z nazwą miejscowości. Stempelek w karcie wbija urocza pani ze sklepu przy naszej trasie. O dziwo przed sklepem są nasi, doszliśmy ich. Dalej jadę razem z Renatką i Tomkiem. Kosma z kolegą pognali na właściwy PK- Stację Paliw przy ul. Kolejowej.
W Sarnakach odbijamy na Janów Podlaski - Terespol. Chwila i dojeżdżamy do PK3 na 107 km. Jest to zajazd Leśny w Horoszkach Małych. Tu miał być pierwszy ciepły posiłek - naleśnik. Miał być i pewnie będzie, ale za dwie godziny. I tak ciepły naleśnikowy czar prysł. Jest jeszcze coś. Organizator nie zapewnił wody na tym PK. Mogę mieć problem. Kończy mi się picie w jednym bidonie, a z domu zapomniałam pieniędzy. Mam jeszcze 0,7 litra pepsi w drugim bidonie na czarną nocną godzinę. Cóż, czarna godzina może być całkiem jasna, napić się przecież trzeba.
Z Horoszek Małych wyjeżdżamy większą grupą. Pogoda jest jak rowerowe marzenie - ciepło, słonecznie, boczny wiaterek. Staram się utrzymać tempo ścigaczy, ale po kilkunastu kilometrach pasuję. Jadę wolniej, w swoim tempie. Znowu rozsądek wziął górę. Trudno, dalej będę jechać sama. Nie martwi mnie to zbytnio, lubię pedałować w pojedynkę i nie boję się nocy. Jazda w peletonie to nie dla mnie. Podziwiam widoki, rozmyślam, jestem w swoim żywiole. Jest cudownie!
Jadąc koło sklepu w jednej z miejscowości mijam ścigaczy z grupy Rowerowego Lublina. Niezłe zuchy z tych chłopaków. Wcześniej widziałam ich w akcji na drodze, pomykali, że cho, cho. Nie trudno się domyśleć, że gdy lubelskie zuchy wsiadły na rowery zostałam daleko, daleko w tyle za nimi.
Jadę w swoim tempie. Konsekwentnie od początku na górnym chwycie. Oszczędzam kręgosłup. Wprawdzie na codzień nie przejmuję się swoją dyskopatią kręgosłupa szyjnego, ale dziś to co innego. W niedzielę chcę dojechać do mety, a w poniedziałek chcę pójść do pracy. Nie wiem, czy to mózg tak zaprogramował mój organizm na czas ultramaratonu, czy to działanie adrenaliny - praktycznie nie odczuwam drętwienia prawej dłoni i prawej nogi, a i z barkiem oraz szyją jest prawie ok.
Tak sobie jadę, pomykam, pędzę i... dojeżdżam do ściganta z Rowerowego Lublina. Nie można ich nie rozpoznać - mają takie same stroje rowerowe w kolorze jasny pomarańcz z napisem "Rowerowy Lublin". Jeden z lubelskich zuchów zatrzymał się na przystanku autobusowym. Widziałam go wcześniej pomykającego na trasie. Wyjechał po naszej grupie, ale razem z nami lub bezpośrednio po nas przyjechał na PK1. Czyżby awaria roweru? Przez krótką chwilę lustruję go wzrokiem. Wygląda na sympatyczną osobę. Mam wielką ochotę zagadać do niego, ale... Nie chcę być natrętem.
Jak było do przewidzenia lubelski zuch dogonił mnie i prześcignął. Do Terespola pozostało około 7 km. Dobrze byłoby wspólnie zaliczyć PK4. Wcześniej w mojej głowie zrodził się pomysł uzyskania stempelka na karcie startowej niekoniecznie w wyznaczonym PK. Podobnie, jak w Sarnakach nie musimy dojeżdżać do właściwego PK, tj. Miejskiego Ośrodka Kultury przy ul. Sienkiewicza 27.
Może uda mi się dojechać do Terespola w parze? Ładnie, czy nie ładnie, wypada, czy nie wypada - wsiadam na koło Rowerowego Lublina. Zagaduję kolegę o nawigację, czy korzysta z niej na trasie. Wypada coś powiedzieć, o coś zapytać, gdy się przykleiło do kolegi. Okazuje się, że jesteśmy posiadaczami takiego samego urządzenia nawigacyjnego - mapy od organizatora, którą trudno nazwać mapą :)
Idzie mi całkiem dobrze. Nadążam. Dystans jest niewielki, więc nie powinnam się zajechać. Trochę mi głupio jechać na kleszcza za nieznajomym...
Przed Terespolem czeka nas niespodzianka. Podjazd. Żartuję, że jak w Ciecierzynie pod Lublinem.... Trzeba coś zagadać, gdy się jedzie na kleszcza... Podjeżdżamy bliżej i co widzimy. Dziwaczne podjazdowe koromysło! Ten kto zaprojektował to COŚ miał prawdziwą ułańska fantazję! Na asfalcie ułożone są metalowe płyty. Taki szaliczek w paseczki - asfalt, płyta, rowerowy podskok, asfalt, płyta, rowerowy podskok... Kolega kluczy od krawędzi do środka. Ja jadę na kreskę i uważam, aby się z nim nie zderzyć. Dobrze, że to podjazdowe koromysło jest dosyć krótkie, ostre, ale króciutkie. Uff... Wjechaliśmy w podskokach. Zjazd i Terespol.
Wjeżdżamy do miasta i okazuje się, że kolega ma taki sam stempelkowy pomysł, jak ja. Podjeżdżamy pod sklep, ale zanim do tego dojdzie, ja przepraszam go za jazdę na kole. Nie ma mi chyba tego za złe, bo gdy zaparkowaliśmy przed sklepem mówi "Daj kartę". Idzie po stempelki, a ja zostaję przy rowerach. Trwa to chwilę. Robię łyka i pałaszuję słodycz, która jeszcze rano była galaretką i michałkiem. Z cukierków zdjęłam papierki, ale nie pomyślałam, że czekolada transportowana w saszetce na biodrach, może wejść w reakcję ze słońcem. W ten sposób mam galaretki w michałkowej otoczce.
Wraca kolega z pieczątkami. Oznajmia, że jak chcę, to mogę jechać, a on chwilę zostaje. Aż tak bardzo mi się nie spieszy... Przebąkuję, że może pojedziemy razem... Tylko, czy on zechce jechać w parze z takim dziwakiem w czarno - czerwonych adidasach z czerwonymi sznurówkami, z kurtką zamocowana na ramie?! Kolega ma sympatyczną buzię i coś mi podpowiada, że jest miłą i przyjazną osobą. Staram się nie gadać za dużo, aby go nie przestraszyć. Z natury jestem milcząca, ale, gdy intuicja mi podpowie, że spotkałam miłą, sympatyczną i przyjazną osobę to potrafię rozpuścić język i gadać, gadać, gadać.... szczególnie o rowerach :)
Kolega robi łyka, pali papieroska, a ja zabieram się za kanapkę. Rozmawiamy, tj. trwa miedzy nami dialog i pilnuję się, aby nie zamienił się w mój monolog. Kolega stwierdza, że wyprztykał się - na 140 km zrobił średnią 31 km/h. To jego nowy rekord! Patrzę na niego z uznaniem. Po raz pierwszy i ostatni w czasie ultramaratonu sprawdzam średnią na swoim liczniku - dobijam do 159 km przy średniej 28,98 km/h. Nie dowierzam! To moja rekordowa średnia na takim dystansie!
Jedziemy dalej razem. Na szczęście kolega nie przestraszył się :)
Kolejny PK5 znajduje się na 201 km w Sławatyczach na Stacji Paliw Orlen. Jadę grzecznie za kolegą. Trzymam się na kole. Sama nie wiem, jak mam się zachować - zaproponować zmiany, czy trzymać się z tyłu. Wybieram drugie rozwiązanie. Jedziemy z prędkością do 30 km/h. Sporadycznie zamieniamy słowo. Kolega od czasu do czasu podnosi się na siodełku oraz na zmianę ćwiczy "piąstki". Widać, że walczy ze sobą. Nie chcę być wścibska i nie pytam co się dzieje. Dojeżdżamy do Kodnia. On zostaje na parkingu koło kościoła, a ja jadę dalej. Obawiam się kryzysu i wolę turlać się w swoim tempie. Mówię, że dojedzie do mnie na trasie. On jest ścigantem i na pewno ani się obejrzę, jak mnie doścignie.
Trasa do Sławatycz jest bardzo urokliwa. Prowadzi przez lasy, a do tego jest płasko, jak na stole. Byłoby idealnie, gdyby nie nawierzchnia. Jest taka sobie. Samo życie - nie można mieć wszystkiego. Jeszcze wtedy nie wiedziałam co nas czeka w nocy....
Trasą z Terespola do Sławatycz jadę pierwszy raz. Zresztą to mój pierwszy raz w Terespolu. Zupełnie nie znam tych stron. Mijam miejscowości, które zamierzam odwiedzić latem - Kodeń, o którym już wspominałam, Jabłeczną (trzeba odbić kilka kilometrów od trasy), Pratulin, Kostomłoty. Nie przemęczam się pedałowaniem. Turlam się z prędkością 26 - 27 km/h. Zaczynam odczuwać lekkie bóle mięśni od wewnętrznej strony ud na wysokości pachwin. Dziwne. To moje pierwsze takie dolegliwości.
Do Sławatycz dojeżdżam w pojedynkę. Nie mijam tablicy informacyjnej z nazwą miejscowości, ale w "ogródku" na stacji paliw widzę naszych. Skręcam. Dobrze trafiłam. To na tej stacji jest PK5.
Organizator zostawił dla nas kanapki, drożdżówki, banany, wodę i colę. Jednym słowem postój na bogato :)
Zanim coś zjem i wypiję wychodzę na stronę. To także część mego planu. Zero naturalnych toalet. Nie chce ciągać szosówki po krzaczorach. Na źle dużo nie trzeba, a nóż wbije się jakiś kolec w oponę i po zawodach. Mam pompkę i zapasową dętkę, ale co z tego skoro nie przećwiczyłam zmiany dętki w takich cienkich oponkach. Jestem a-techniczna, jeśli chodzi o naprawy roweru...
Jak dobrze jest umyć ręce i choć trochę się odświeżyć. Jak mało brak do szczęścia na ultramaratonie - wystarczy odrobina luksusu - mydło i bieżąca woda :) Niby nic, a tyle przyjemności :)
Gdy zastanawiam się od czego zacząć małe co nie co, od kanapki, drożdżówki, czy banana - wpada Kosma. Co on tutaj robi?! Powinien być daleko z przodu! Okazuje się, że awaria roweru była na tyle poważna, że musiał kopic nowe koło. Pyta panią z obsługi o naszą grupę. Podobno odjechali jakieś 15 minut temu. Kosma pędzi dalej, a ja zostaję. Czekam na kolegę. Z kanapką, drożdżówką i bananem wychodzę do ogródka. Towarzystwo jest doborowe - jeden kolega w garniturze z 1008, dwaj pozostali również wyglądają na zaprawionych w rowerowych bojach. Żartuję, że dla takiego garnituru 1008 tak się męczę :)
Przyjeżdża kolega. Wypadałoby się przedstawić i zapoznać, skoro mamy dalej wspólnie przemierzać szlak Pięknego Wschodu. Podaję koledze rękę i mówię, że jestem Baśka. On uśmiecha się i mówi Paweł. Uprzejmościom stało się zadość :)
Jemy kanapki. Przyjeżdżają rowerzyści z trasy Giga - 200 km. Jakież te chłopaki sponiewierane. Gimnastykują się, rozciągają.... Ja tylko chodzę. Paweł rozciąga się. Mówię głośno, że jakoś tak dziwnie bolą mnie mięśnie od wewnętrznej strony ud. Paweł kwituje krótko - "to od jazdy na wysokiej kadencji, jedź siłowo, z mniejszą kadencją, ale wtedy wysiądą kolana". Powiedział co wiedział, ale pewnie wie co mówi :) Postanawiam zmienić biegi. Pojadę siłowo, a gdy zacznę odczuwać kolana, to zacznę jechać na wyższej kadencji.
Zbieramy się do odjazdu. Na drogę zabieramy po kanapce i bananie. Do kolejnego PK dzieli nas dystans ponad 70 km. Na postoju Paweł coś wspomniał o kryzysie... Nie chce mi się w to wierzyć... Zanim ruszymy kolega wypali jeszcze dwa papierosy.
Jedziemy do Dorohuska. PK6 znajduje się w KS Granica przy ul. Szkolnej.
Jadę za Pawłem. Podobno ma kryzys, a pedałuje, jak na pierwszych kilometrach. Czego on się napalił?! Czy ja za nim nadążę?!
Trasa do Włodawy jest pofalowana - pagórek, zjazd, pagórek, zjazd. Licznik wskazuje, że jedziemy z prędkością 30-37 km/h. Czy ktoś w tym towarzystwie ma kryzys?! Na zjazdach Paweł odjeżdża, ale na podjazdach powiedzmy, że go doganiam. Patrze na niego, a raczej wpatruję się w niego wyczekując kiedy podniesie się na siodełku. Jak się podniesie, to znak, że zwolni i będę miała szansę dojechać do niego. Już, już... i się podnosi. Uf, udało się. Jest! W takim szybkim tempie pokonujemy dystans około 22 km i dojeżdżamy do Włodawy. Jest to jedyny odcinek na trasie całego ultramaratonu, na którym się zmęczyłam. Tak, tak, kolega dał mi w kość :)
Pokonujemy jeszcze około 2-3 km i zatrzymujemy się na przystanku autobusowym w jednej z mijanych miejscowości. Paweł uskutecznia rozciąganie. Patrzę na niego z zaciekawieniem. Może też powinnam poćwiczyć? Pytam, w jaki sposób mam się porozciągać. Otrzymuję odpowiedź zwięzłą i pełną treści, choć bardzo krótką - "jak na lekcjach w-f". Kurcze, w-f miałam na I roku studiów.... Improwizuję :) Nawet mi wychodzi :) Dobraliśmy się z kolegą, jak w korcu maku. On ma problem z kręgosłupem lędźwiowym, a ja szyjnym. Dwa połamańce chcą przejechać 500 km :) Ćwiczymy i rozmawiamy. Z tego Pawła to całkiem sympatyczny gość.
Jedziemy dalej. Cały czas trzymam się za Pawłem. Staram się za dużo nie gadać, ale... Paweł, z której strony mamy wiatr, Paweł, czy bardzo Cię boli, Paweł...
Kolejne dwadzieścia i coś kilometrów i kolejny przystankowy postój. Nabieram wprawy w gimnastyce :) Rozmawiamy. Tematem wiodącym są oczywiście kwestie rowerowe. Paweł opowiada o swoich wyjazdach w Bieszczady, do Częstochowy, a także o wycieczkach w okolicach Lublina.
Ruszamy. Do Dorohuska już całkiem blisko.....
cdn.
Kategoria Maratony
ERnO Harpagan-49. Kaliska 17-19 kwietnia 2015r.
-
DST
177.60km
-
Teren
157.60km
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
To był Harpagan zupełnie inny od tych, w których dotychczas brałam udział.... Może wolną chwilą skreślę kilka słów...
Kategoria Maratony
ERnO HARPAGAN-48. Lipusz 17-19.10.2014r.
-
DST
169.33km
-
Teren
100.00km
-
Czas
09:32
-
VAVG
17.76km/h
-
VMAX
44.20km/h
-
Sprzęt Scott
-
Aktywność Jazda na rowerze
2. godz. 07.43 - pkt.17; waga - 5
3. godz. 08.46 - pkt. 13; waga - 4
4. godz. 09.45 - pkt. 14; waga - 4
5. godz. 10.42 - pkt. 20; waga - 5
6. godz. 11.35 - pkt. 8; waga - 2
7. godz. 12.28 - pkt. 12; waga - 3
8. godz.13.02 - pkt.16; waga - 4
9. godz. 13.51 - pkt. 6; waga - 2
10. godz. 14.31 - pkt. 10; waga - 3,
11. godz. 15.45 - pkt. 18; waga - 5
12. godz. 16.49 - pkt. 9; waga - 3
13. godz. 17.35 - pkt. 15; waga - 4
META - godz. 17.53
waga punktów - 47
Kategoria Maratony
A może pieszo... Jaszczur - Dzika Turnica. Kalwaria Pacławska 3-5.10.2014r.
A tak to się zaczęło.....
Kiedyś we wrześniu 2014r.
Wprawdzie na Kaczawskiej Wyrypie rozmawiając z Jurkiem o starcie w Jaszczurze wspomniałam o Trasie Pieszej TP50, ale on jest mistrzem, a ja tylko amatorem z zerowym pieszym doświadczeniem i nie chcę być przyczyną startu poniżej jego możliwości.
Tym razem droga Jurka na Jaszczura ma prowadzić przez moją urokliwą miejscowość i gdy dzwoni dogadać szczegóły od razu pada pytanie - "Dlaczego zapisałaś się na TN50?". Hm... może to jednak Jurek zmieni zdanie i zabierzemy dla niego drugi rower....
2.10.2014r. godz. 20.35 - Dworzec Główny w Lublinie
Jedziemy i Jedziemy. Kilka razy zatrzymujemy się na stacjach benzynowych na kawę (ja), napój (Jurek) i takie tam. Trasa do Przemyśla jest urokliwa - jedziemy przez Roztocze. Pogoda sprzyja - pięknie świeci słońce :) a te kolory jesieni... ach... cudownie....
Jurek i ja rejestrujemy się jako jedna drużyna :) Rozpakowujemy swoje rzeczy na parterze. Jakiż artystyczny nieład.
Przed snem robimy kanapki na jutro. I coś jeszcze - częstujemy znajomych domową szarlotką - moją produkcją - pyszności :) Jurek mówi, że jestem bardzo skromną osobą i wcale się nie chwalę ;)
I coś jeszcze... Dopadła mnie jakaś złośliwa infekcja. Głowa mi pęka, kaszlę i mam katar. Okropność! Może do rana mi przejdzie....
Tym razem Malo przygotował dwie mapy - wycinek wschodni i wycinek zachodni. Na wycinku zachodnim jest ciekawostka - wklejony wycinek mapy będący lustrzanym odbiciem. Ależ spryciarz z tego Malo. Na mapach są tradycyjnie puste wycinki, do których należy odpowiednio dopasować prostokąty A, B i C. Mapy główne są w skali 1:25 000, zaś wycinki - 1:10 000. Kolejność zaliczania PK jest dowolna. Są oczywiście i punkty stowarzyszone. Przecież u Malo nie może być łatwo :)
Dopasowujemy mapy oraz wycinki A, B i C do pustych pól. Malo informuje jeszcze o kosmetycznych zmianach naniesionych na mapy - zaznaczony na mapie PK21 odpowiada opisowi PK20, ponadto dodany został PK8.1 z opisem naniesionym czerwonym flamastrem. Na drogę od Malo dostajemy po batoniku Góralka. Wybieram o smaku orzechowym...
Jestem podekscytowana. To mój pierwszy raz w roli piechura, a do tego poprzeczkę zawiesiłam bardzo wysoko, jak na debiut. Mam pokonać 50 km w trudnym terenie - górki, pagórki, pola, łąki, lasy, krzaczory, błoto...
Poranek jest bardzo rześki. Zimno mi. Na rozgrzewkę maszerujemy w szybkim tempie. Proszę Jurka, aby szedł w swoim tempie, a ja postaram się dotrzymać mu kroku. Plączę się z kijkami. Jurek tłumaczy jak się nimi posługiwać. Powiedzmy, że chwytam - lewa noga, kijek w prawej ręce. Masakra!
Zaczynamy od PK1 - lampion, znajdującego się na wschodnim wycinku mapy. Idziemy w kierunku Pacławia drogą asfaltową. Po pokonaniu około 500 m odbijamy w drogę polną. Nad łąką, którą idziemy unosi się mgła. Dochodzimy do lasu. PK1 zaznaczony jest na mapie na rzece. Czy to możliwe? Mamy brodzić po wodzie? Odnajdujemy rzekę. Idziemy jej korytem. Jest pięknie!
Z daleka zauważamy lampion, jest zawieszony na pniu. Jurek wpisuje symbol na kartę startową - GA. Jest godz. 7:25. Dzielimy się zadaniami - ja niosę kartę startową, on robi wpis, a ja zdjęcia :)
Pierwszy punkt zaliczony!
Kolejny punkt to PK2. Tym razem na karcie należy wpisać ilość nagrobków wokół cerkwi. Idziemy przez las. Tempo marszu jest szybkie. Czuję, że jest mi za gorąco. Muszę zdjąć cienki polar, który założyłam pod kurtkę na koszulkę termiczną. Zatrzymujemy się. Chowam polar do plecaka. Jurek zdejmuje kurtkę. Później okaże się, że zdjął także zegarek.
Wychodząc z lasu po raz pierwszy przedzieramy się przez chaszcze - krzaczory z kolcami i jeżyny.
Widać zabudowania. Do PK2 jest coraz bliżej. Chcemy sie namierzyć. Jurek spogląda na zegarek i okazuje się, że zostawił go w lesie, w miejscu gdzie się przebieraliśmy. Wraca. Czekam na niego około pół godziny. Niestety nie udaje mu się odnaleźć zguby. Pech.
Dochodzimy do cerkwi. Tu spotykamy Asię z Robertem. Liczymy nagrobki. Jest ich 9 plus kamień.
Jurek wpisuje na kartę - 9 nagrobków plus kamień. Jest godz. 8:28. Asia z Robertem kierują się na PK3, a my idziemy w przeciwnym kierunku - na PK21 - rysunek krzyża. W pierwszej kolejności będziemy zaliczać PK po zachodniej stronie. Czy to dobry wybór?
Idziemy przez łąkę, na której pasą się owce. Były jeszcze i konie, ale uciekając w panice nie zdołałam zrobic fotki :)
Dalej nasza droga wije się wśród pól. Ależ mamy piękne widoki!
Dochodzimy do miejscowości Makowa. Bez problemu odnajdujemy PK21. Jurek zajmuje się rysowaniem, a ja robię fotkę :)
Wchodzimy do miejscowości.
Nieśmiało proponuję zakupy w miejscowym sklepie. Mam ochotę na drożdżówkę. Jurek to dobry szef - czeka aż spałaszuję rogala z kremem czekoladowym, kremówkę i jogurt wiśniowy :) Mam nadzieję, że nie sprawdzi się powiedzenie - 5 minut w ustach, całe życie w biodrach - przecież to tylko drożdżówka i kremówka. Obiecuję Jurkowi, że to mój pierwszy i ostatni sklepowy przystanek. Czas nagli.
Kierujemy się na PK19 - lampion.Idziemy drogą asfaltową w kierunku Rybotyczy. Pod górkę maszerujemy, a z górki truchtamy :)
Nad naszymi głowami przelatują żurawie.
Czy pisałam, że jest pięknie?
Dochodzimy do Rybotycz.
Z drogi głównej skręcamy w wąską asfaltową dróżkę, która za wsią zamienia się w polną dróżkę. Jest lampion, ale czy to na pewno PK19?Intuicja podpowiada Jurkowi, że to może być punkt stowarzyszony. On idzie dalej sprawdzić, a ja zostaję na miejscu. Jakie ładne kwiatki rosną w pobliżu.
Słyszę głos Jurka. Woła, aby zrobić wpis na karcie. Odnalazł drugi lampion, który powinien być fałszywką. Wpisuję symbol - Y z pierwszego lampionu i godzinę - 10:28. Dochodzę do Jurka. Pokonujemy niewielki odcinek i widzimy kolejny lampion. Zerkamy na mapę. Trzeci lampion jest prawdziwy. Jurek robi wpis - PK19, SI, godz. 10:40.
Trudno, dostaniemy za niewłaściwy wpis 10 punktów karnych. Spryciarz z tego Malo - rozstawił trzy lampiony.
Maszerujemy dalej. Nasz cel to PK18 - kolor szat Nepomucena. Droga jest urokliwa.
Po porannych mgłach nie ma śladu.Pięknie świeci słońce. Nie byłabym sobą, gdybym na głos nie wypowiadała swoich myśli - "ależ się cieszę, że tu jestem, jak pięknie, a jaki urokliwy ten żółty kolor liści, jak lśni w słońcu, czy już mówiłam, że się cieszę, że tu jestem...." Czasem potrafię gadać, jak katarynka. I teraz jest ten czas. Nie krępuję się Jurka i gadam na całego :) Biedaczek, nasłuchało się chłopisko :)
Mamy farta. Z łatwością odnajdujemy PK18 - kapliczkę z figurką Św. Nepomucena. Jakieś wypłowiałe te jego szaty. Po burzy mózgów Jurek wpisuje na karcie startowej kolor szat Nepomucena - czerwony, niebieski, trochę białego. Jest godz. 11:02. Idzie nam całkiem nieźle :)))
Kolejny punkt to KP17 - obraz dzwonnicy (rysunek). z mapy wynika, że do pokonania w linii prostej mamy pół kilometra, ale idąc drogą - około kilometra. Maszerujemy polną dróżką. Zbliżamy się do rogatek Kopystnowa. Gdy mijamy jedno z gospodarstw, atakuje nas pies. Podła bestia. Jurek mnie asekuruje. Mijamy jakieś krzaczory i jest! Widać dzwonnicę i cerkiew. Wyglądają na opustoszałe. Dawno tu nikogo nie było....
Jest godz. 11:15. Fajnie! Kolejny PK zaliczony!
Kierujemy się na PK16. Tym razem naszym zadaniem będzie ułożenie hasła z liter według podanego wzoru: wers 6 litera 18, W1 L11.... Z układu poziomic na mapie wynika, że PK16 znajduje się na wzniesieniu. Idziemy polną drogą wzdłuż niewielkiego lasu. Wychodzimy na otwartą przestrzeń. Z daleka widać duży krzyż. Tam podążamy. Ależ wieje! Jurek obserwuje, jak wchodzę pod górę i wydaje polecenie - "Kijki pracują". A niech mu będzie, niech te kijki pracują.... lewa noga, kijek w prawej ręce....
Jesteśmy na górze. Pod krzyżem jest napis. Nieopodal jest obelisk, a na nim również jest napis. Jurek zajmuje się napisem pod krzyżem, a ja napisem na obelisku. Coś mi wychodzi.... wołam Jurka. Wspólnie odczytujemy hasło: KOPYSTANKA. Jest godz. 11:44.
A jaki mamy widok ze szczytu! Bajka! Jurkowi wyrywa się - "Pięknie". On również wypowiada na głos swoje myśli. Czyżby sprawdziło się przysłowie - "Kto z kim przystaje...."
Mogłabym tak stać i gapić się godzinami, ale przecież to nie wycieczka, tylko maraton na orientację! Ruszamy dalej. Idziemy w kierunku PK15 - lampion. Z mapy wynika, że mamy trzymać się linii energetycznej. PK15 ukryty jest w lesie w odległości około 300 m od tej linii. Idziemy przez łąkę nie tracąc słupów z oczu. Wchodzimy do lasu. Jest droga, ale jaka! Gliniane wyrobisko!
Jurek pognał pierwszy, a ja idę za nim zygzakiem - droga, las, droga, las. Okropnie! Wychodzę z lasu w pobliżu ambony myśliwskiej.
Jest Jurek. Gdzieś tu w pobliżu powinien być PK15. Szukamy... szukamy... szukamy i nic... Tracimy sporo czasu. Dzwonimy do Malo, może ktoś zdjął lampion? Z Malo rozmawia Jurek. Zanim zgłosi się nasz kierownik, szef naszej drużyny wydaje mi polecenie - "Słuchaj i ucz się!". Ok - grzecznie słucham i uczę się :) Szukamy dalej i nic... Teraz ja dzwonię do Malo, przecież słuchałam i uczyłam się, wiem o co pytać. Malo podpowiada, że lampion jest na dużym drzewie i nie trzeba wchodzić głęboko w las. Zdolny ze mnie uczeń (i skromny:)) PK15 - zaliczony :)))) Jurek wpisuje na karcie startowej: PK15; EE; godz.12:40.
Straciliśmy dużo czasu, może z następnym punktem pójdzie nam lepiej. Maszerujemy przez pola na PK14.
Sprawdzają się nasze przewidywania. Po dwudziestominutowym marszu odnajdujemy PK14. Hura, Hura, Hura!!!!! Tym razem na kartę startową należy nanieść rzut pionowy zabytku od wschodu.
Ależ ten Malo wymyśla :) Ależ ten Jurek ślicznie rysuje :)
Zabytek położony jest nieopodal drogi, przy której znajduje się nasz kolejny cel - PK13 - lampion. Odpoczywamy maszerując po asfalcie. Droga jest bardzo widokowa. Wije się licznymi zakrętami wzdłuż koryta rzeki, a po jej obu stronach ciągnie się las.
Jak ja lubię takie klimaty :)
PK13 ukryty jest w lesie po prawej stronie drogi na wysokości piątego zakrętu. Odnajdujemy go bez większych problemów. I standardowo Jurek robi wpis: PK13; 88; godz. 13:40.
Kierujemy się na PK12 - lampion. Spoglądamy na mapę. Wszystko wskazuje na to, że PK12 powinniśmy również odnaleźć bez większych problemów. Zgodnie ze wskazaniami mapy punkt ten znajduje się w lesie, pod linią energetyczną, w miejscu gdzie skręca w prawo. Idziemy około kilometr asfaltem i skręcamy w lewo, do lasu. Wszystko się zgadza. Jest linia energetyczna. Idziemy pod nią. Ależ wysokie trawy, a jakie krzaczory i jeżyny. Trudno jest się przebić. Jeżyny oplatają nogi. Jak w amazońskim buszu. Do tego jeszcze spadek terenu. Toć to prawdziwa przepaść! Jak tam zejść! Udało się... A jednak kijki się przydają. Nareszcie idziemy po płaskim. Trzymamy się linii energetycznej. Dochodzimy do skraju lasu. Pełna synchronizacja z mapą, ale dlaczego linia zakręca w lewo, a nie w prawo??? Przeczesujemy las metr po metrze po obu stronach linii i NIC. Czas mija. Jurek wykonuje telefon do Malo. Dostajemy wskazówkę - mamy nie zwracać uwagi na linię, las, tylko na poziomice. Eureka! PK12 ukryty jest w wąwozie! Jurek odchodzi, a ja zostaję na miejscu. Pilnuję jego plecaka i kijków :) Wraca z niczym, niestety. Nie odnalazł PK12. Wycofujemy się do drogi asfaltowej. To od niej będziemy się ponownie namierzać. Jednak szczęście nam sprzyja! Wychodząc wchodzimy centralnie na PK12! Jurek robi wpis na karcie startowej: PK12; TT; godz. 14:55 :)
Tak to już bywa, raz na wozie, raz pod wozem. Tym razem byliśmy pod wozem, ale najważniejsze, że znaleźliśmy lampion.
Przed nami puste pole na mapie. W bazie dopasowaliśmy do niego prostokąt B. Na chwilę z niego rezygnujemy. Odnajdziemy PK11 - ilość szczebli w drabinach i od tego punktu namierzymy się na PKB - lampion. Zgodnie z mapą PK11 znajduje się w pobliżu drogi biegnącej wśród pól otoczonych lasami. Jurek z daleka zauważa wieżę nadawczą. Ja pochłonięta kijkowym treningiem nic nie widzę, a wieża jest pokaźnych rozmiarów.
Jesteśmy na miejscu. Liczę szczeble. Oj, będzie trudno. Jurek staje na najwyższym szczeblu zadania - wchodzi na wieżę. Serio.
Ja zostaję na ziemi, mam zapisywać ilość szczebli w poszczególnych drabinach. 20, 17, 29, 16 i 18. Sumuję. Jest 100 szczebli. Wypełniam kartę, choć miałam tylko notować cyfry. Jestem głuchą gapą. Źle usłyszałam ostatnią cyfrę - zapisałam 18 zamiast 13. Szczebli jest 95.... Jurek wpisuje poprawną cyfrę w kolejnej kratce na karcie startowej. Jest godz. 15:40. Znowu będziemy mieć punkty karne. Przepraszam Jurka....
Zanim zaczniemy szukać PKB Jurek orientuje mapę. Wyznacza kierunek marszu. Wchodzimy do lasu. Znowu chaszcze!!!!
Kluczymy. Jest ciężko. Jedna z gałęzi jeżyn "przykleja" mi się do czoła. Zabolało! Nareszcie odnajdujemy lampion, ale czy to właściwy PK? Z mapy wynika, że lampion ma znajdować się w wąwozie. Tylko w którym? Na mapie jest cała siatka wąwozów! Dzielimy zadania. Ja zostaję przy lampionie, a Jurek penetruje pozostałe wąwozy. Wraca. Odnalazł jeszcze jeden lampion, ale "mój" powinien być właściwy. Tym razem ja robię wpis: PKB; TU; godz. 16.20. I tym razem nie mylę się.
Czas nagli. PK10 - nasz następny cel, znajduje się w tym samym kompleksie leśnym. Szukamy największego krzyża. Krzyż w środku lasu? Co ten Malo znowu wymyślił!
Nareszcie las wygląda, jak prawdziwy las. Nie ma tych okropnych chaszczy.
Mimo wszystko nie nudzimy się - są wąwozy, błoto, rzeka. Super! Odnalezienie PK10 zajmuje nam blisko godzinę. O godz. 17:10 Jurek odwzorowuje kształt krzyża na karcie startowej.
Idziemy w kierunku drogi asfaltowej. Znowu są chaszcze. Tylko nie te okropne kujące krzaczory i jeżyny!!!!! Ależ my się nachodzimy, zanim trafimy na normalną leśną drogę. Błądzimy ponad godzinę.
Ufff.... jest światełko w tunelu! Wychodzimy na asfalt. Kierujemy się na PK9 - lampion. Zaczyna zmierzchać. Z drogi asfaltowej odbijamy w drogę polną. Łąki, łąki, łąki, lasy i zapadające ciemności.
PK9 powinien znajdować się na samym cyplu lasu. Odnajdujemy TO miejsce, ale TEGO lampionu nie ma. Dzwonimy do Malo po wskazówki. Pada podpowiedź - kilkaset metrów dalej widać urządzenia myśliwskie. Mijaliśmy jakąś ambonę, lub coś podobnego do ambony, więc TO powinno być TU! Nie ma. Jurek wpisuje na karcie startowej: brak PK9; godz.18:50.
Maszerujemy dalej. Musimy przedostać się przez las do asfaltówki. Wszystko tylko nie chaszcze w lesie! Moje błagania zostały wysłuchane. Krzaki, trawy, ale nie chaszcze i tylko około 500 m. Sprawnie nam poszło :)
Wychodzimy na asfaltówkę. Przy tej drodze ma znajdować się PK8. Tym razem szukamy kapliczki. Mamy wpisać kolor największego kwiatu w kapliczce. Jest kapliczka, są kwiaty, ale kolor???? Burza mózgów to za mało. Ja obstawiam fiolet, Jurek róż. Dochodzimy do konsensusu. Jurek wpisuje na karcie: PK8; różowy wpadający w fiolet; godz.19:20.
W ciemnościach coraz trudniej przychodzi nam odnajdywanie PK. Nasz kolejny cel to PK8.1 - lampion, położony na otwartej przestrzeni w środku lasu. Znowu las, a przecież ja cierpię na kurzą ślepotę. Zaraz za kapliczką skręcamy w polną drogę, która ma prowadzić w głąb lasu. Może nie będzie tak źle. Jednak... Mapa sobie, a droga sobie. Ściana lasu i koniec drogi. Zaczyna się.... Błoto, chaszcze, wąwozy, powalone drzewa, wystające pnie. Po prostu - nocny krajobraz lasu. MASAKRA!!!! Jurek idzie pierwszy i co chwila ostrzega - "Przeszkoda!". Nie pomogło. Zaczepiam nogą o wystający pień i ląduję na ziemi. Dobrze, że w trawę. Upadłam na lewa rękę, trochę zabolało, ale jest ok, poruszam dłonią. Idę noga za nogą, pomagam sobie kijkami - góra, dół, błoto, krzaczory.... Marzę o normalnej drodze. Nareszcie! zupełnie niespodziewanie wychodzimy na utwardzoną drogę. Środek lasu i taka fajna droga! Nie nacieszyłam się nią za długo. Odbijamy w prawo w jakąś drożynę. Idziemy wzdłuż młodnika - chyba. Jakież ciemności. Szukamy PK8.1. Przedzieramy się przez trawy. Co to jest? Pole? Łąka? Odnajdujemy lampion.... Jurek robi wpis: PK8.1; ET; godz.20:40. Gloria! Długo będę pamiętać to błądzenie po lesie w ciemnościach.
Dalej idziemy przez las. Szukamy PK7 - symbol z boku słupka. Z mapy wynika, że słupek ma znajdować się na wzniesieniu. Idziemy pod górę. Mijamy jeden słupek - nie ten. Idziemy dalej. Jest. Jakiś niepokaźny ten słupeczek. Szukamy cyfry na boku słupka.... Już mamy odchodzić, gdy Jurek zerka na opis na mapie. Nie chodzi o cyfrę, tylko o SYMBOL!!! Jest symbol. To trójkąt. Całkiem dobrze nam poszło. Jest godz. 21:05.
Namierzamy się na PK6 - punkt na lustrzanym wycinku mapy. Czy poradzimy sobie bez lusterka? Jurek ma koncepcję. Wycina z mojej mapy wycinek, rysuje na odwrotnej stronie punkt oraz drogę i dopasowuje szkic do mapy głównej. Nie powinno być źle. PK6 - lampion ma znajdować się w lesie przy drodze prowadzącej do miejscowości Arłamów. Wychodzimy na drogę główną. Piękny, nowy asfalcik:) Droga prowadzi przez las. Idziemy pod górkę. Po raz kolejny proszę Jurka, aby maszerował swoim tempem, a ja postaram się dotrzymać mu kroku. Nawet mi wychodzi :) Idziemy kilka kilometrów - 4 lub 5. Jest bezwietrznie. Czy to zasługa lasu? Mimo późnej pory nie czuję zimna. Skręcamy do Arłamowa. Droga jest oświetlona, latarnia, przy latarni. Od skrzyżowania namierzamy się na PK6. Jurek liczy kroki. Za około 700 m mamy wejść do lasu. Jurek wchodzi sam. Odnalezienie lampionu wydaje się nie być trudne. Ja zostaję i ubieram polar. Jest mi zimno. Wraca Jurek. Nie udało się. Mówi, że widział dwa odblaski, ale to pewnie było jakieś zwierzę... Nie dajemy za wygraną. Już razem wchodzimy do lasu. Szukamy lampionu. Czas mija. Rezygnujemy.... Niestety...
Wracamy na drogę główną. Cofamy się około kilometra i wchodzimy w leśną drogę. Kierujemy się na PK5 - lampion. Droga przez las szybko się kończy i wychodzimy na otwartą przestrzeń. Ale zimnica, brrryyy..., jak wieje... Idę skulona. Zimno, zimno, zimno! Z łatwością odnajdujemy PK5. Malo zawiesił lampion na wielkiej beli słomy. Jurek robi wpis na karcie startowej: PK5, LP; godz. 23:45.
Pozostało nam niewiele czasu. Do bazy powinniśmy wrócić przed godz. 2:18. Przed nami około 10 km. Chcemy zaliczyć jeszcze PK4 - kształt największego nagrobka i PK30 - profil boczny mostku. Punkty położone są przy tej samej drodze. Aby do niej dojść musimy ponownie przedrzeć się przez las. Udało się. Kilometr leśnych krzaczorów pokonujemy śpiewająco :) No cóż, nocny leśny trening czyni mistrza:))) Wychodzimy na szutrową leśną drogę. Ależ przyjemnie się maszeruje. Drzewa zatrzymują wiatr. Robi mi się cieplej. Jak dobrze. Dochodzimy do zakrętu drogi. W tym rejonie ma być PK30. Wchodzimy na łąkę po prawej stronie drogi. Trawa szeleści pod nogami. Jest przymrozek. Szukamy.... szukamy.... i rezygnujemy. Nie ma szans na odnalezienie mostku w ciemnościach, czołówki na niewiele się zdają. Trudno. Kolejny niezaliczony PK.
Z PK4 idzie nam lepiej. Wchodzimy na jakiś niewielki cmentarz. Szukamy największego nagrobka. Jest! Czy pisałam, że Jurek bardzo ładnie rysuje :) Jest godz. 0:50.
To nasz ostatni PK. Rezygnujemy z poszukiwania dalszych. Idziemy do bazy. Do pokonania pozostało około 4 km. Maszerujemy drogą między polami. Nie czuję już wiatru, chcę jak najszybciej wrócić do bazy i napić się herbaty.... Na drodze nie ma dużych kolein i od czasu do czasu truchtamy. Z daleka widać światła - to Pacław. Są już i zabudowania. Jurek podaje odległość do bazy - 700 m. Nareszcie... Jest godz. 1:45.
Przeżyliśmy fajną przygodę. Dziękuję mu za to. Zgodnie z jego obliczeniami pokonaliśmy dystans 64 km. Dałam radę. Po raz kolejny udowodniłam sobie, że wystarczy tylko chcieć, a wszystko staje się możliwe. A może to zasługa klimatu Jaszczura? To wyjątkowa impreza.
Jurek odjeżdża, a ja zbieram swoje rzeczy. Piję kawę. Wracam do domu.
Kategoria Maratony