Biedne rowerzysko :(
-
DST
54.59km
-
Czas
02:25
-
VAVG
22.59km/h
-
VMAX
32.50km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Chciałam choć na chwilę wyrwać się na rower. Ja chciałam, ale mój rower niekoniecznie miał ochotę na przejażdżkę. Biedaka nie umyłam jeszcze po ekstremalnych doznaniach na Grassorze. Obłocony jest okrutnie, a jak biedaczysko skrzypiało. Nie miałam sumienia wysłuchiwać tych jęków. Zawróciłam. Jutro szorowanie i mój Scott będzie lśnił.
Kategoria Po pracy
XII Ekstremalne Zawody na Orientację Grassor. Lubrza 21-22.06.2014r.
-
DST
234.60km
-
Teren
200.60km
-
Czas
15:27
-
VAVG
15.18km/h
-
VMAX
39.90km/h
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po godz. 6.00 budzą mnie odgłosy krzątaniny dochodzące z noclegowni - sali gimnastycznej. Leżąc w śpiworze myślę, jak fajnie, że tu jestem. Czeka mnie niesamowita przygoda w pięknych okolicznościach przyrody Pojezierza Łagowskiego i Puszczy Lubuskiej.
Wracam do mojego kącika na sali gimnastycznej. Toaleta, śniadanie i kontrolne wyjście na zewnątrz. Całkiem rześki poranek :)
Jurek jeszcze śpi. Jest dopiero godz. 8.00. Co robić? Wracam do śpiwora.
Na sali robi się coraz gwarniej. Docierają nowi uczestnicy. Witam się ze znajomymi poznanymi na Wyrypie - Asią i Robertem oraz z Grzegorzem poznanym na Jaszczurze. Jak miło ich znowu widzieć :) Jest i Jurek. Przed odprawę zdążymy jeszcze wypić herbatę.
I zaczęło się. O godz. 11.45 idziemy na odprawę. Daniel wyjaśnia zasady - w jaki sposób potwierdzać punkty kontrolne, wspomnia o czekających niespodziankach na trasie, rozdaje mapy.
Formuła maratonu jest bardzo ciekawa. Na mapie zaznaczone są tylko cztery punkty - PK6 (odcinek specjalny), PK3,PK9 i PK7 oraz oczywiście baza. Na każdym PK jest mapa a na niej wycinki - małe kwadraciki z zaznaczonymi dalszymi numerami PK. Podana jest również odległość od aktualnego PK i kierunek w jakim trzeba jechać. Należy bardzo dokładnie przerysować na swoją mapę lokalizację PK, inaczej kiszka (jak mówi Jurek), można szukać i szukać :) Więc każdy punkt kontrolny to niespodzianka :)
Startujemy! Nareszcie!
Część rowerzystów zaczyna maraton od odcinka specjalnego OS - bunkrów położonych trzy pietra pod ziemią. My OS zostawiamy na jutro, zmierzymy się z nim bezpośrednio przed powrotem do bazy. Kierujemy się na południe. Zamierzamy dzisiaj zaliczyć punkty po drugiej stronie Odry. Jedziemy do PK9 (grodzisko, północny skraj wewnętrznego okręgu na górze). Początkowo jedziemy asfaltem, ale gdy wjeżdżamy w las moim achom.... i echom.... nie ma końca. Pięknie!!!! Jurek pognał, a ja usiłuję zrobić fotkę w biegu.
PK9 znajduje się w pobliżu Jeziora Niesłysz (muszę jeszcze sprawdzić nazwę). Według statystyki Jurka błądzimy 1,9 km :) Nareszcie jest. Odbijamy kartę startową wspólnie z innymi rowerzystami, rysujemy na mapie dalsze PK i wysyłamy sms-a z numerem punktu kontrolnego. Dzięki temu nasze zmagania można śledzić na żywo na stronie Grassora :)
Jedziemy wzdłuż brzegu jeziora. Moich zachwytów nad urodą miejsca, w którym się znajdujemy jest ciąg dalszy. Jest pięknie, przepięknie!!!
Oddalamy się od jeziora. Jest.....
Bez błądzenia odnajdujemy PK11 (skrzyżowanie dróg, drzewo 3 m na wschód). Jadąc do tego punktu mijamy Marcina - znajomego z Jaszczura :) Gdy rysujemy kolejne PK na mapie przyjeżdżają rowerzyści.
Cały czas kierujemy się na południe. Kolejny punkt to PK2 (jaz kominowy, drzewo na wprost droga 200 m na wschód).
Jedziemy cały czas przez las. zaczyna padać. Czyżby miały się sprawdzić prognozy? Krople są grube, a nawet grubaśne. Zatrzymuję się i zakładam kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. To był błąd. Za moment przestaje padać, a ja paruję pod nieprzewiewnym ubrankiem, Kolejny minus to nawierzchnia - piaszczysta droga, którą jedziemy zamienia się w mokrą piaszczystą drogę. Mokry piach oblepia łańcuch, napęd, ramy, jest wszędzie. W biegu rozpinam kurtkę, a gdy Jurek na moment zatrzymuje się aby spojrzeć na mapę, zdejmuję ją i szybko chowam do plecaka. Ufff, zostały tylko spodnie :)
Jedziemy przez Gryzyński Park Krajobrazowy. Dojeżdżamy do trzech rowerzystów - znajomych Jurka. Chłopaki również jadą na PK2. Jedziemy z nimi przez moment. Rozdzielamy się za ośrodkiem wypoczynkowym. W międzyczasie udaje mi się zdjąć spodnie przeciwdeszczowe, ale na schowanie ich do plecaka nie mam już czasu. Jadę przyciskając spodnie do rączki kierownicy :) Cały czas jedziemy przez las. Mijamy jeziora. Odnalezienie PK2 nie przychodzi nam łatwo. Błądzimy około 1,3 km. Jedziemy przecinkami, uważając aby nie odbić zbyt daleko od jezior, stawów. Wreszcie wjeżdżamy na przepust między stawami.
Jest jaz, jest droga, jest drzewo, ale PK9 nie ma. Dojeżdża trzech znajomych Jurka. Wspólnie oglądamy drzewo, na którym pozostały tylko resztki sznurka, na którym zawieszony był perforator. Wkrótce zagadka się wyjaśnia. Podjeżdża terenowe auto, wysiada dwóch mężczyzn i niemalże dokonują zatrzymania obywatelskiego. Wręcz krzyczą na nas jakim prawem weszliśmy na ich prywatny teren. Tłumaczymy całą sytuację i już w pokojowej atmosferze opuszczamy nieprzyjazny obszar.
Kierujemy się na wschód. Dojeżdżamy polnymi drogami do miejscowości Międzylesie. Jadąc podziwiam naszych kompanów. Droga jest bardzo piaszczysta, a oni jadą na trekingowych rowerach i cienkich oponach. Cóż - zawodowcy :) Jest coś jeszcze - mimo, że jestem najlżejsza w tym towarzystwie, trochę posapuję wjeżdżając po TAKIM piachu pod górę, a Oni NIC! Gdy żartuję, jak to możliwe, Oni mówią, że już nie mają siły posapywać :) Fajni są Ci rowerzyści :) Polna droga się kończy i jedziemy niewielki odcinek asfaltem. My zjeżdżamy z asfaltu w polną drogę, a nasi trzej znajomi dalej jadą asfaltem. Naszym kolejnym celem jest PK8 (jaz, zachodnia strona kanału, drzewo 5 m na S, brak przejazdu). Gdy dojeżdżamy do PK8 są już tam nasi trzej kompani. Byli szybsi :)
Jurek zarządza, że musimy coś zjeść. Na szybko wyjmuję z plecaka kanapkę i banana. Jak szef wydaje polecenie - jeść, to trzeba jeść :) Jeszcze przez moment jedziemy przez las i wyjeżdżamy na asfalt. Po naszych kompanach nie ma śladu....
Po wyjeździe na asfalt zerujemy liczniki i odmierzamy odległość. Za niedługo musimy odbić w leśną drogę po lewej stronie asfaltówki. Jedziemy do PK5 (elektrownia syfonowa, brzoza 10 m na SW, możliwe przejście dołem). Mijamy jedną leśną drogę, drugą leśną drogę, jedziemy dalej i zawracamy. To była ta druga droga.... Ujechaliśmy niewielki odcinek, na szczęście :) Jurek zauważa, że nie ma powietrza w przednim kole. Gdy dojeżdżamy do leśnej drogi, Jurek na resztkach powietrza, mijają nas trzej kompani. Droga jest fajna, to dojazd przeciwpożarowy, nie ma piachu, jest twardo, idealnie pod rower :) Ponownie spotykamy naszych trzech rowerowych towarzyszy. Oni pomykają, a my zostajemy. Jurek zmienia dętkę, ja jem batona, a komary mają prawdziwą ucztę - do wyboru - moja krew, lub krew Jurka. Są ich całe watahy. Nareszcie dętka założona i ....kiszka. Nie idzie powietrze :( Obydwoje sprawdzamy dętkę, wydaje się, że jest ok, ale dlaczego nie idzie powietrze po założeniu opony, może za wcześnie Jurek zrezygnował z pompowania? Ląduje łatka na starej dętce, ja dalej szukam dziury w dobrej dętce, a komary gryzą jak szalone :) Gdy Jurek kończy łatanie, zakładam obsłuchaną i opatrzoną dętkę na obręcz, powinno być ok. Tym razem Jurek tak szybko nie rezygnuje z pompowania i powietrze idzie! Nareszcie! Żegnajcie komary!!!!
Według statystyki Jurka szukając PK5 błądzimy po lesie 1,1 km. To błądzenie jest całkiem przyjemne. Gdy odnajdujemy PK5 po raz kolejny nie mogę powstrzymać się od achów i echów. Jakież urokliwe i nietypowe miejsce!
Chwalę budowniczego trasy, jego pomysłowość, dziwię się, jak znalazł w lesie takie nietypowe miejsce - elektrownię syfonową. A Jurek krótko - "Jak znalazł takie miejsce, z mapy o skali 1:100 000". I tak czar prysł :) Męski analityczny umysł wziął górę nad liryczno - euforycznym kobiecym postrzeganiem rzeczywistości :)))
Dalej konsekwentnie kierujemy się na południe. Przed nami przeprawa przez Odrę i PK26 (szczyt górki).
Wyjeżdżamy z lasu na drogę główną. Chwila odpoczynku na asfalcie. My odpoczywając nie jedziemy, my pomykamy :) Jurek zarządza krótkie zmiany. Jak zmiany, to zmiany, ale jemu trudno jest dogodzić. Krzyczy, że za ostro. Za ostro?! Może za dynamicznie? Zwalniam, niech mu będzie. Zmiany są delikatne, ale i tak pomykamy z prędkością 27-31 km/h :) Jedziemy w kierunku Nietkowic. To w okolicach tej miejscowości będziemy przeprawiać się przez Odrę. Odbijamy w szutrową drogę. Robi się coraz ciekawiej - droga zamienia się w łąkę. Jest urokliwie. Chcę zrobić w biegu zdjęcie Jurkowi, nie udaje się - fotka jest niewyraźna. Jurek odjeżdża, a ja zdejmuję na zdjęciu naszą dróżkę.
Zbliżamy się do mostu kolejowego. Właśnie przez ten most przeprawimy się na drugą stronę Odry. Z daleka most wygląda.... ach, ech.... znowu się zaczyna :)))))
Daniel na odprawie uprzedzał, że na moście czekają na nas niespodzianki - ubytki stopni. Dziury bywają pokaźne i dlatego nie decydujemy się na jazdę wąska kładką, tylko prowadzimy rowery.
A Odra z mostu wygląda tak....
Polnymi drogami dojeżdżamy do Lasek. Co tu pisać - śliczna, malownicza miejscowość. Z Lasek namierzamy PK26. Szukamy rozwidlenia dróg na wysokości przejazdu kolejowego. Wjeżdżamy w las. Nie jest łatwo...
Oj, naszukamy my się tego punktu. Leśną drogą dojeżdżamy do przecinki, odbijamy w lewo, jedziemy dalej, spotykamy naszych trzech kompanów. Oni również szukają PK26. Wracamy do przecinki skręcamy w prawo, jedziemy pod górę, może to tu....?
Niestety to nie ta górka. Wracamy. Droga jest bardzo piaszczysta. Dobrze, że jedziemy z górki.... Chłopaki nie dają za wygraną. Zjechaliśmy i ponownie pod górę, około 1800 m. Namierzamy i nic. Jest góra, ale nie ta. Wracamy do wsi. Zjeżdżamy na wysokość przejazdu kolejowego. Namierzamy po raz kolejny rozwidlenie dróg. Udaje się! po 5,6 km błądzenia odnajdujemy PK26. O godz. 20.52 wysyłam sms-a.... Zaczyna zmierzchać, a co gorsze padać. Jedziemy w piątkę. Zjeżdżamy pod daszek - paśnik i zakładamy kurtki i długie spodnie. Na szczęście tym razem rezygnuję ze spodni przeciwdeszczowych. Deszcz ustaje, a my jedziemy dalej. Nasi towarzysze zostają, jeden z nich łapie gumę. Jak pech, to pech, a tak fajnie byłoby jechać nocą w większej grupie.
Kierujemy się na PK24 (szczyt góry, najbliższe drzewo na południe). Jedziemy lasem. Robi się szaro. Praktycznie nie błądzimy.Wydaje mi się, że do PK24 dojeżdżamy szybko, a jednak sms-a wysyłam dopiero o godz. 22.14. Zaczynam odliczać godziny do wschodu słońca... Dostaję kurzej ślepoty, nie pomaga czołówka i lampka przy rowerze. Jest ciemno :) ale daję radę :)
Wyjeżdżamy na asfalt. Rezygnujemy z PK po tej stronie Odry. Kierujemy się na północ, na PK10 (koniec przecinki, brzoza obok słupka). W Krośnie Odrzańskim przejeżdżamy przez Odrę. Jedziemy w kierunku Łochowic. W pewnym momencie czuję, że nabieram prędkości, jadę lekko w dół i z całym impetem wjeżdżam na jakieś nierówności. Piszczę, jak to kobieta :) Jurek jedzie z przodu, odwraca się i pyta, czy usnęłam :) Zastanawiam się, czy pisk dla mężczyzny jest tożsamy ze snem. Odbijamy w boczną asfaltową drogę i koło ośrodka wypoczynkowego nad Jeziorem Łochowickim wjeżdżamy w leśna drogę. Ciemno, droga zamienia się w drożynę porośnięta wysoką trawą. Jurek lepiej radzi sobie w trudnych nocnych warunkach, jego tylne rowerowe światełko oddala się coraz bardziej.... Jadę najszybciej, jak mogę i potrafię. Na jakiejś wyrwie w drodze po raz pierwszy ląduję z roweru. Błądzimy. Szukamy drogi prowadzącej do tej właściwej przecinki. Trzy razy dojeżdżamy do tego samego miejsca, które wydaje się tą przecinką, ale w ciemnościach nie widać tafli wody, a PK10 znajduje się w pobliżu jeziora. Podziwiam Jurka, że on coś jeszcze widzi w tej ciemnicy w lesie. Zauważamy przed nami światełko. Podjeżdżamy bliżej. To Marcin. Wspólnie udaje się nam odnaleźć PK10. Jest godz. 00.18. Błądziliśmy 4,3 km. Wracamy tą samą leśną drogą w rejon ośrodka wypoczynkowego. Jurek jest mistrzem nawigacji. Zachodzę w głowę, jak on to zrobił w jaki sposób udało mu się trafić na tą samą drogę.
Wyjeżdżamy na asfalt. Jazda po takiej nawierzchni jest odpoczynkiem i relaksem po błądzeniu w lesie. Kierujemy się na PK18 (skraj łąki, podwójna sosna). Zanim dojedziemy do punktu kontrolnego zatrzymujemy się na posiłek regeneracyjny - ja kanapka + banan, Jurek śmietana + banan. Nie pamiętam dokładnie nazwy miejscowości, być może zatrzymaliśmy się w Lubogoszczy. Rozsiedliśmy się na schodkach przy jakimś urzędzie. Zmieniliśmy też ubranka rowerowe - ja zmieniłam kurtkę przeciwdeszczowa na rowerową, a Jurek koszulki. Jurek to prawdziwy umysł analityczny - pomyślał o zmianie koszulek, a ja, owszem wzięłam na zmianę - trzy kurtki i spodenki, natomiast koszulek - zero. Ruszamy po dłuższym odpoczynku. Z asfaltu wjeżdżamy w las. Droga jest bardzo piaszczysta. Po raz drugi ląduję z roweru - dobrze, że w piach. PK 18 odnajdujemy bez większego błądzenia. O godz. 02.10 wysyłamy sms-a do bazy. Kolejny punkt zaliczony :) PK18 był naszym ostatnim punktem najbardziej wysuniętym na południe. Po jego zaliczeniu kierujemy się na północ, w stronę bazy. Naszym celem jest PK20 (narożnik łąki, gruba sosna na SE).
Jedziemy lasem. Jurek mówi, że zaraz wyjedziemy na asfalt i owszem za niedługo wyjeżdżamy, ale na bruk. Jak ja lubię bruk ;) Z niecierpliwością odliczam godziny do świtu. Kurza ślepota nie chce mnie opuścić. Noc, ciemności, las, czy można chcieć czegoś więcej :))) Jedziemy znowu przez las. Jest łąka. Szukamy sosny, ale zbyt chaotycznie. Według wskazań mapy to tu - są sosny i to nie jedna, ale nie ma lampionu... Jedziemy dalej. Kolejna łąka. Są sosny, ale tym razem nie zgadza się ich położenie. Jedziemy dalej i wracamy do pierwszej łąki. Tym razem przykładamy się do szukania punktu kontrolnego. Jest!!! Eureka!!! Zawsze tu był, a my gnaliśmy przez inne łąki :))) Jest godz.03.27. Powinno już świtać. Niestety niebo jest zachmurzone i przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać na wykrzyczenie słów - "Jasność, widzę jasność!!!" (a może to było odwrotnie - "Ciemność, widzę ciemność!!!" - należałoby zapytać J. Sztura).
Kierujemy się na PK12 (szczyt góry przy przecince, uwaga las od pola ogrodzony, przejście przez płot po zwalonym drzewie). Las i las, nie ma końca, podobnie jak szarość przed oczyma. Zaczyna mnie dopadać senny kryzys. Ledwo pedałuję po leśnych ścieżkach. Jurek jest hen, hen, a ja jak ten maruder. Dopadło mnie znużenie. Najeździmy my się po lesie zanim wyjedziemy na asfalt. Podobno nie liczy się jak się zaczyna, tylko jak się kończy, a ja końcówkę, tj. wyjazd z lasu miałam szybką jak błyskawica i głośną jak grzmot pioruna w damskim wydaniu. Wjeżdżamy do miejscowości, której nazwy nie pamiętam, drogą prowadzącą w dół i przechodzącą z szutru w bruk. Jurek pomknął, a ja nie chcąc go dalej spowalniać - też mknę. Wjeżdżam na bruk i konsternacja - hamować, czy nie, cokolwiek zrobię może być szlif. Udaje mi się zjechać bezkolizyjnie, ale z przeraźliwym piskiem, a co tam, przecież jestem kobietą :) Szaleńczy zjazd rozbudza mnie na chwilę, ale dosłownie tylko na chwilę. Jedziemy asfaltem. Mijamy większą miejscowość, może Budachów. Zatrzymujemy się na przystanku autobusowym. Ja śpię na jawie, ależ dopadł mnie senny kryzys. Dobrze, że już jest widno, bardzo widno. Asfaltem dojeżdżamy do Dobrosułowa. Stąd tylko około jednego centymetra na mapie i jest nasz PK12. Wyjeżdżamy za miejscowość. Droga jest szutrowa, prowadzi przez pola. Zostawiamy rowery w polu ukryte za kępą krzewów i ruszamy do lasu. Szukamy ogrodzenia i przecinki. Idziemy wzdłuż ogrodzenia. Wydaje się solidne, druciane :) Odnajdujemy zwalone drzewo. Przechodzić przez ogrodzenie w ten sposób, gramolić się na drzewo? Jurek już się skłaniał ku takiemu rozwiązaniu, ale.... Kilka metrów dalej była dziura w siatce. Ja ją odkryłam! :) Odnajdujemy drzewo, na którym kiedyś był zawieszony lampion. Wpisujemy numery namalowane na drzewie i robimy fotkę dla uwiarygodnienia zaliczenia punktu kontrolnego. Sms-a wysyłamy o godz. 05.19. Kolejny punkt zaliczony. Super, tym bardzie, że mój senny kryzys jakby trochę złagodniał :)
Kolejny cel to PK4 (przepust, dwa drzewa na 30 m na zachód, na południowym brzegu). Dojazd i odnalezienie tego punktu zajmuje nam godzinę. Sms-a do bazy wysyłamy o godz. 06.18. Jedziemy dalej na północ, do PK3 (nasyp autostrady, skarpa na górze). Dużo jedziemy asfaltem. Powinno być dobrze, a jest sennie. Po raz drugi dopadł mnie senny kryzys ze zdwojoną siłą. Jadę i śpię. Walczę ze sobą, aby nie zamykać na dłużej powiek. Spać, spać, spać.... Jadę grzecznie za Jurkiem i co chwila pytam go, czy nie chce mu się spać. On już jest po kryzysie sennym, jedzie, jakby miał motorek w nogach. Ja marzę o pepsi. Jak byłoby fajnie zaaplikować sobie porcyjkę kofeiny :) Wjeżdżamy w las. Jurek proponuje abym została, a on odbije nasze karty startowe. Zgadzam się. Chcę się tylko na chwilę położyć na trawie obok rowerów, zamknąć oczy i .... spać.
Jurek odchodzi, a ja walczę z komarami. O jakimkolwiek polegiwaniu nie ma mowy, gryzą jak szalone. Chodzę, oganiam komary, jem kanapkę i wafelka. Podziałało. Kryzys senny ustąpił na dobre. Może to zasługa komarów lub kanapki :) Jest godz. 07.38. Naradzamy się, czy jedziemy prosto na PK6 - i zaliczamy odcinek specjalny, czy przed OS walczymy jeszcze o PK1. Podejmujemy decyzję - jedziemy na PK1, a następnie walczymy na OS.
Jestem już całkiem rozbudzona, po kryzysie nie ma śladu. Nie żałujemy decyzji. Droga do PK1 jest bardzo malownicza, chociaż brukowa :)
PK1 znajduje się w Łagowskim Parku Krajobrazowym, nieopodal góry Bukowiec. Jest pięknie, malowniczo, cudownie. Z łatwością odnajdujemy punkt o godz. 08.35. To nasz ostatni PK w terenie, pozostał tylko PK6, który jest początkiem i końcem OS.
Z całą stanowczością mogę powiedzieć, ba WYKRZYCZEĆ - nie lubię bruku!!!!! Praktycznie cały odcinek od PK1 do PK6 był brukowany, tylko kawałeczek jechaliśmy asfaltem. Czy już pisałam, że nie lubię bruku?!
PK6 znajdował się przed wejściem do bunkrów. Dotarcie do niego, po BRUKU, zajęło nam godzinę. Sms-a do bazy wysłaliśmy o godz. 09.38
Odcinek specjalny - klaustrofobiczny. Trzy piętra w dół po schodach, a ciasnota taka, że rower ledwo mieścił się na klatce. Wymiękłam - nie miałam siły dźwigać roweru, tylko dzięki pomocy Jurka zeszliśmy ze Scottem na dół. Ciemność, korytarze i ubytki w "podłodze", tak wyglądała OS-owa rzeczywistość. Całkiem fajne przeżycie i doświadczenie :) Nie zaliczyliśmy tylko jednego punktu ukrytego gdzieś wysoko. A jakie mieliśmy wyjście :) Jurek praktycznie sam wytaskał mój rower trzy piętra w górę i kiszka - drzwi zamknięte na wielką kłódkę zawieszoną na grubym łańcuchu. Co robić - wracać trzy piętra w dół z rowerem w garści i wyjść wejściem, czy narobić hałasu wołając pomocy?! Na szczęście pojawił się pan z kluczem....ufff, nie trzeba taskać roweru.
Powrót do bazy to realizacja ekstremalnego wariantu wspinaczkowo - siłowego po nasypie nieczynnej linii kolejowej i brodzenie po wysokiej trawie. Wszystko tylko nie bruk!!!! :)
Do bazy dotarliśmy o godz. 11.50. Zdobyliśmy z Jurkiem 15 punktów kontrolnych i w ostatecznej klasyfikacji zajęliśmy 11 miejsce.
To była piękna przygoda w urokliwych okolicznościach przyrody :)
Poznałam niesamowitych ludzi, dla których rower jest sposobem na życie - pasją i wielką przygodą. Dziękuję Jurkowi za to, że zgodził się zabrać ze sobą "ogona" czyli mnie - amatora i nowicjusza. Dziękuje Krzysiowi Wiktorowskiemu za wzmiankę o Jurku i o mnie w relacji z maratomu. Cieszę się, że w swojej relacji wykorzystał moją fotkę.
Jeśli los nie spłata mi figla za rok ponownie wystartuję w Grassorze. Już nie mogę się doczekać :)))
Statystyki:
-czas na rowerze - 15,27 h
-czas trasy - 23,40 h
Kolejność zaliczanych PK:
PK9, godz.13.04,
PK11 godz. 14.34,
PK2 godz.16.00,
PK8 godz.17.07,
PK5 godz.18.25,
PK26 godz.20.52,
PK24 godz. 22.14,
PK10 godz. 00:18,
PK18 godz.02.10,
PK20 godz.03.27,
PK12 godz.05.19,
PK4 godz.06.18,
PK3 godz.07.38,
PK1 godz. 08.35,
PK6 godz.09.38
OS godz.11.06
Meta godz.11.50
Kategoria Maratony
Przed Grassorem
Mój rowerowy kalendarz w 2014r. zdominowały maratony na orientację. Być może to za mocno i za dużo powiedziane, nie mniej jednak to trzeci maraton i mam nadzieję nie ostatni, bo do końca roku pozostało jeszcze sześć miesięcy :)
Bezsenna noc staje się u mnie standardem przed wyjazdem. Rano szybka toaleta, kanapki na drogę i o godz.5.30 wyruszam w trasę. Mam do pokonania ponad 600 km. Pierwszy przystanek robię w Żyrardowie przed dworcem kolejowym.
Właśnie w Żyrardowie umówiłam się z kolegą - Krzysztofem. Jedziemy razem na maraton. Podróż przebiega bardzo przyjemnie - gadamy o rowerach, wyjazdach z sakwami, maratonach :)
w Lubrzy jesteśmy przed godz.14.00. Do otwarcia bazy pozostała godzina. Proponuję wycieczkę do Świebodzina. Bardzo urokliwe miasteczko.
Około godz.15.00 wracamy do Lubrzy. Baza mieści się w Zespole Szkół Samorządowych.
Są juz pierwsi uczestnicy. Wkrótce pojawia się Daniel - sędzia główny. Zajmujemy miejsca noclegowe na sali gimnastycznej :) Ja wybieram kącik z półeczką :)
Około godz. 19.00 przyjeżdża Jurek. Jak miło go znowu widzieć. Pojawia się coraz więcej uczestników. Wszyscy się znają. Witają się bardzo serdecznie. Ja również witam się z nowo przybyłymi. Atmosfera jest niesamowita - wszyscy tworzą jedną rowerową rodzinę :) Idziemy z Jurkiem na space. Rozmawiamy o jutrzejszym starcie. Po powrocie rejestrujemy się w biurze maratonu. Odbieramy numery startowe - Jurek -307, ja - 306.
Przygotowujemy rowery.
Jemy razem kolację :) Przynosimy na salę gimnastyczną do mego kącika ławkę, która służy nam za stół i krzesła, takie dwa w jednym.
Na sali robi się coraz gwarniej. Jurek śpi w swoim samochodzie. Ja również zabieram matę oraz śpiwór i lokuję się w ciemnym kąciku na korytarzu. Tym razem usypiam bez problemu, może daje o sobie znać zmęczenie po podróży, a może to efekt spożytego izotonika do kolacji ;)
Kategoria Maratony
Będę o Tobie pamietać....
-
DST
100.66km
-
Czas
04:10
-
VAVG
24.16km/h
-
VMAX
33.50km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiaj miał być wyjątkowy dzień. Dzisiaj ja i Jacek mieliśmy się zmierzyć z kolejnym rekordem dystansu. Dzisiaj mieliśmy jechać do Zakopanego pokonując 450 km na rowerze. Mieliśmy.... Jak to brzmi.
Jacek odszedł nagle 1 grudnia 2013 r. Był dla mnie kimś wyjątkowym, moim rowerowym druhem, kumplem, przyjacielem.
A wszystko zaczęło się od mego zgłoszenia na Harpagana na przełomie lutego i marca 2013 r. Na stronie maratonu znalazłam ogłoszenie dziewczyny, która szukała towarzyszy do wspólnej podróży na maraton. Nawiązałam z nią kontakt i w ten sposób udało mi się spełnić swoje marzenie. Jacek był jej kolegą, przyjacielem. Od kilku lat razem jeździli. Wszystko wskazywało na to, że dołączę do ich ekipy. Na maratonie Jacek okazał się prawdziwym kumplem - dokarmiał mnie batonami proteinowymi, mimo, że miałam swoje, poił Red Bulem, gdy miałam kryzys. Był szczery i serdeczny. To tylko dzięki niemu nie uciekłam wieczorem z bazy maratonu, gdy koleżanka powiedziała, że odebrałam jej zwycięstwo..... Myślałam, że żartuje, a jednak.... Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Jacek krótko skwitował - "Nie przejmuj się, taka już jest. Daj aparat zrobię ci zdjęcia, jak będziesz odbierała puchar". Cały Jacek. To wtedy zrodził się pomysł wyjazdu rowerem nad morze.
Wracając z Harpagana poznałam rodzinę Jacka - Beatkę i synów. To była wspaniała rodzina. Emanowali ciepłem i miłością. Ona tak bardzo podobna do Niego - ciepła, serdeczna, pogodna. Wspaniała kobieta.
Byłam pewna, że po Harpaganie znajomość się urwie. Wprawdzie wymieniliśmy się numerami telefonów, ale nie liczyłam, że On sie odezwie. Myliłam się. Już następnego dnia, w poniedziałek, zadzwonił telefon. Wyświetlił się napis - Jacek Harpagan. Tak właśnie zapisałam numer Jacka. Gadaliśmy jak starzy znajomi. Od tego czasu Jacek dzwonił, pisał maile, zapraszał na wyjazdy ze swoją grupa rowerową. Zawsze kończył rozmowę mówiąc "Odzywaj się".
W lipcu pojechaliśmy nad morze. To była piękna przygoda. Zamykam oczy.... Widzę nas na rowerach, słyszę nasze rozmowy....
W drodze powrotnej Jacek zaproponował wyjazd do Zakopanego. Było morze, będą góry. Ja uwielbiam długie dystanse. Myślałam, że nareszcie znalazłam kogoś z kim mogłabym dzielić swoją pasję. Był prawdziwy, na wyciągniecie ręki. Był...
Jesienią ustaliliśmy zakopiański termin. Wyjazd 18 czerwca 2014 r., powrót 22 czerwca. Jacek chciał zostać dzień lub dwa w Zakopanem. Nigdy tu nie był....
Odszedł 1 grudnia 2013 r. A jeszcze cztery dni wcześniej rozmawialiśmy, dwa dni wcześniej napisał do mnie maila. 1 grudnia wysłałam mu sms-a chwaląc się 100 km na pożegnanie jesieni. Juz nie przeczytał. 2 grudnia zadzwoniła Beatka.... Nie wierzyłam...
Przecież mieliśmy takie plany osobiste i rowerowe. Planowaliśmy rodzinne spotkanie, wyjazd do Zakopanego, udziały w maratonach.... Nie zdążyliśmy....
Po Jego odejściu bardzo zbliżyłyśmy się z Beatką. Wspieram ją, to bardzo trudne. bo co można powiedzieć w takiej sytuacji.... Teraz planujemy z Beatką rodzinne spotkanie. Przyjedzie do nas z synami gdy będzie gotowa.
To właśnie dla Beatki i dla Jacka postanowiłam, że sama pojadę do Zakopanego, tak, jak planowaliśmy. Odliczałam miesiące i tygodnie do 18 czerwca. Jak ja czekałam na ten dzień.... Po Rudawskiej Wyrypie zaczęłam mieć wątpliwości, czy chcę sama jechać. Kilkakrotnie w trakcie maratonu powiedziałam do Jurka Jacek. Tak bardzo mi go przypominał. A może Jacek był tam ze mną.
Zaczęłam sie zastanawiać, czy chcę jechać sama. Nie chodziło o to, że sobie nie poradzę w trasie. Mam mapę, awaryjnie nawigację, nie boje się jazdy w nocy. To nie o to chodziło.... Jeżdżę sama, ale tym razem zaczęłam obawiać się samotności, swoich myśli. Czy tym razem wytrzymam ze soba, czy się nie rozkleję. Było coś jeszcze. Nie miałabym z kim dzielić radości po osiągnięciu celu, nie miałabym z kim świętować.... Z pewnością pojadę rowerem do Zakopanego, tak jak planowaliśmy z Jackiem, ale nie w tym roku, to dla mnie za wcześnie.
Znaliśmy się krótko, ale to wystarczyło, by się zaprzyjaźnić, snuć plany o wspólnych rowerowych wyjazdach. To był wspaniały człowiek.
Nie byłabym jednak sobą, gdybym.... Postanowiłam, że dla Beatki i Jacka zrobię coś innego. W terminie wyjazdu do Zakopanego, 20 czerwca jadę do Lubrzy na wyjątkowy maraton - XII Ekstremalne Zawody na Orientację Grassor. Zmierzę się z dystansem 300 km przez lasy, pola.... Będę miała z kim świętować, jeśli uda mi się dojechać do mety.
A dzisiaj na rowerze chciałam wyciszyć emocje. Jechać i nie myśleć, nie wspominać, tylko jechać. Nie udało się. Wspomnienia ożyły. Dobrze, że nie pojechałam do Zakopanego, dziś nie zniosłabym samotności.
A Jacek gdzieś tam jeździ na rowerze. Wierzę, że się tam spotkamy.
Kategoria Po pracy
:)
-
DST
33.15km
-
Czas
01:19
-
VAVG
25.18km/h
-
VMAX
31.20km/h
-
Temperatura
12.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Czasu miałam niewiele, to i dystans króciutki. A jaka była zimnica.....
Kategoria Po pracy
W ganianego z burzą
-
DST
117.82km
-
Czas
05:10
-
VAVG
22.80km/h
-
VMAX
34.00km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
We wczesnym dzieciństwie moją ulubioną zabawą i moich kuzynów był "ganiany". Przebiegaliśmy robiąc zygzaki i uniki od linii do linii, aby nie dać się złapać, dotknąć ganianemu. To dopiero była frajda, a ile przy tym było śmiechu!
Mimo pochmurnych prognoz, dzisiejszy poranek nie wróżył ganianego z deszczem. Wprawdzie chmury chodziły, ale niebo było błękitne.
Do wczesnego popołudnia załatwiłam sprawy domowe i uciekłam na rower. Pogodne niebo zaglądało przez okno, więc nie powinno być źle :) Po pokonaniu kilku kilometrów - konsternacja - od północy nadciągały burzowe chmury.
Południowa strona nieba była jeszcze pogodna. Co robić - jak zawrócę, to mogę nie zdążyć do domu przed burzą. Deszcz to nic, ale od czasu do czasu przez niebo przebiegały błyskawice i jeszcze te groźne pohukiwania.....
Podjęłam błyskawiczną decyzję - jadę dalej w kierunku pogodnego nieba. Jakoś dziwnie burzowe chmury zaczęły mnie osaczać od północy i zachodu. Pomyślałam, że będę improwizować - robić zygzaki i uniki, jak w ganianym z dzieciństwa :)
Jechałam trasą treningowego kółeczka, ale tym razem w przeciwnym kierunku. Przede mną było pogodne niebo.
Za mną ciemne chmurzyska :(
A przed TYM uciekałam.
Modyfikowałam kółeczko obierając cały czas kierunek na błękitne niebo. Niestety, jak śpiewa Perfekt w swojej najnowszej piosence "Przychodzi kres na kres", przyszedł kres na błękit nieba... W miejscowości o dźwięcznie brzmiącej nazwie Tarło :) wjechałam w szaro-bure niebo. Dopadł mnie ganiany, ale tylko drobnym kapuśniaczkiem i tylko przez chwilę :) Miałam szczęście! Gdy wyjechałam na drogę główną, po przejechaniu kilku kilometrów, na jezdni pojawiły się olbrzymie kałuże. Zrobiło się zimno, a wiatr i tak bardzo porywisty zaczął przybierać na sile.
Pokręciłam się jeszcze po okolicy napotykając co raz kałuże. A ja suchutka :) Jakież było zdziwienie moich gdy wróciłam do domu. Nie mogli uwierzyć, że nie zmokłam, jak kilka sobót wcześniej, gdy wróciłam ociekająca wodą.
Dzisiaj przydały się umiejętności z dzieciństwa :) Burzowy ganiany nie doścignął mnie, a jedynie na otarcie swoich łez pokropił kapuśniaczkiem :))))
Kategoria Po pracy
Ależ Spacerzysko... jak na mnie!!!
-
DST
32.98km
-
Czas
01:10
-
VAVG
28.27km/h
-
VMAX
35.50km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiaj był zakręcony dzień. Tempo i jeszcze raz tempo. Byłam pewna, że nie uda mi się wyrwać na rower, ale dla chcącego nie ma nic trudnego. Na rowerowy spacer miałam tylko chwilę, niestety... Wydawało mi się, że jadę jak zwykle w swoim terenowym tempie, a jednak nie! Gdy dojeżdżając do domu sprawdziłam na liczniku jaką wykręciłam średnią, usłyszałam cieniutki, kobiecy głosik z reklamy środka na odchudzanie - "Nie wierzę!?" Ależ niespodzianka, ależ spacerzysko... jak na mnie, tak z pewnością dodałby Młody :)!!!
I tu przypomina mi się historia, a nawet anegdota, a może dowcip z brodą o średniej prędkości w męskim wydaniu ;)
W 2006r. za namową kolegi z pracy kupiłam rower. Kolejnym zakupem był licznik - chciałam wiedzieć ile i jak jadę. Od tego zaczęły się dyskusje z Mirkiem o trasach, średnich i max prędkościach oraz innych rowerowych nowinkach. Pewnego razu Mirek pochwalił się, że zrobił średnią 30 km/h. Nie usłyszał, lub nie chciał usłyszeć mego pytania o dystans na jakim udało mu się wykręcić taką średnią. Od tej pory 30 km/h stało się moją obsesją :) Co, mam być gorsza od faceta?! Robiłam wówczas kółka 20 km. I pewnego razu po pracy.... Myślałam, że zostawię płuca na koszulce! Jeździłam jeszcze wtedy w cywilnych ciuchach i po powrocie do domu, koszulka, spodenki i reszta były mokre od potu, jakby wyjęte z wody, a ja ledwo żywa i NIC! Nie udało się! Wykręciłam średnią niewiele ponad 25 km/h. Facet okazał się mocniejszy, porażka :( Po kilku dniach, mimochodem zagadałam do kolegi i zapytałam na jakim dystansie zrobił taką średnią. Tym razem usłyszał i odpowiedział - na 9 km i dodał, a co, nie mówiłem. Ja zaniemówiłam. Pomyślałam - nie mówiłeś i zdołałam się tylko uśmiechnąć. Oj, mężczyźni, mężczyźni, rowerowi królowie szos :)))
Kategoria Po pracy
Rowerowy spacer :)
-
DST
31.87km
-
Czas
01:21
-
VAVG
23.61km/h
-
VMAX
39.10km/h
-
Temperatura
26.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po upalnym dniu jakże było przyjemnie pojechać wieczorem na spacer :)
Kategoria Po pracy
A może Węgry.... :)
-
DST
134.18km
-
Czas
05:36
-
VAVG
23.96km/h
-
VMAX
40.80km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wczoraj było tak pięknie. A ten błękit nieba, jak marzenie, a mój Scott na pomoście.... ach....
Bardzo podoba mi się to zdjęcie, więc co tam, jeszcze raz :)
Dzisiaj z nieba lał się żar, po błękicie nie było śladu. Pogoda typowo rowerowo - kąpielowa :)
Cóż było robić - tylko jechać nad jezioro i pomoczyć nogi. Wybrałam Jezioro Czarne. Nie byłam tam od wycieczki w lutym. To miejsce ma swój klimat. Małe jeziorko ukryte w lesie. Cisza, spokój i co najważniejsze - brak dzikich tłumów. Tak było i dzisiaj. Garstka wypoczywających, w tym para z dużym namiotem, prawie wojskowym hangarem :) Urokliwie. Następnym razem zabiorę Starszego oraz namiot i zostaniemy na weekend :))))
Siedziałam na trawie i moczyłam nogi w jeziorze. Obok bawiły się dzieci - trzech dżentelmenów i mała dama, moja imienniczka :) Ależ miałam radość obserwując maluchy. Nasze imię było wypowiadane na różne sposoby. Nie sposób było się nie uśmiechnąć :) Jak ja lubię takie chwile. To są kradzione chwile, zatrzymane w kadrze, są tylko moje - liczy się tu i teraz... Pięknie.....
Ruszyłam dalej. Znajomą trasą - polną, bardzo piaszczystą drogą pomiędzy stawami dotarłam nad Jezioro Białe. A tu już inne klimaty. Mnóstwo aut i całe krocie amatorów grila i kąpieli. Uciekłam stamtąd czym prędzej :)
Trafiłam na taką oto ciekawostkę :)
A może wrócę do domu przez Węgry ?! :) Ta myśl mnie zelektryzowała :) Pomysł niesamowity, a jaka przygoda ;))) Niestety, zapomniałam tym razem zabrać w trasę złotą kartę kredytową :( Bez takiego załącznika, z jednym pełnym bidonem trudno byłoby zrobić kółeczko przez Węgry :( I tak czar prysł....
Nie byłabym jednak sobą, gdybym coś nie wymyśliła :) Wróciłam do domu skrótem, robiąc jednocześnie rekonesans trasy jednego z moich przydomowych kółeczek. Węgry to nie były, ale było jeszcze ładniej i prawie daleko :)
A na większe pocieszenie zrobiłam sobie prędkościowy prezencik :) Po raz pierwszy w tym sezonie rozpędziłam się na prostym i płaskim odcinku do 40 km/h. Sporadycznie podaję max predkości powyżej 40 km/h z jednego powodu - osiągam je na zjazdach, niewielkich, ale zawsze w dół i nie są one moją max zasługą. Dzisiaj się udało. Super, tym bardziej, że jeżdżę na góralu na mocarnych terenowych oponach :)
Kategoria Wycieczki
Błękitną stroną nieba :)
-
DST
54.60km
-
Czas
02:09
-
VAVG
25.40km/h
-
VMAX
37.70km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Poranne mgły pokrzyżowały mi plany rowerowe :( Zresztą to nie była jedyna przyczyna.
Przed południem wypogodziło się. Piękny dzień! A ten błękit nieba! I jak tu nie wyrwać się na rower, choćby na krótką chwilę.... Czasu miałam niewiele....
Tym razem włóczyłam się leśnymi drogami, głównie asfaltowymi.
Odwiedziłam Jezioro Obradowskie.
I zauroczyłam się błękitem nieba :)
Pierzaste chmury na błękitnym niebie wydawały się znajome. Tylko, gdzie i kiedy je widziałam? :)))
Kategoria Po pracy