Basik prowadzi tutaj blog rowerowy

Dla przypomnienia...

  • DST 70.19km
  • Czas 03:34
  • VAVG 19.68km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 15 sierpnia 2013 | dodano: 17.08.2013


Kategoria Po pracy

Malinówka nad Jeziorem Łaśmiady

  • DST 104.50km
  • Teren 20.00km
  • Czas 06:06
  • VAVG 17.13km/h
  • VMAX 28.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 31 lipca 2013 | dodano: 15.08.2013

Gdy patrzyłam na mapę bałam się tego dnia i tej trasy. Mnóstwo wijących się dróg szutrowych. Czy sobie poradzę? Wstałam jak zwykle skoro świt. Dzień zapowiadał się piękny. To dobrze, bo jeszcze wczoraj straszyło deszczem. Jak zwykle spaceruję, idę nad jezioro. Cisza, spokój - pięknie.
Młody też wstał wcześniej niż zwykle. Chcemy mieć zapas na błądzenie. Śniadanie jemy w altanie. Wyjeżdżamy wcześnie - o godz. 8.00. Żegnamy się z Wigrami. Wracamy do głównej drogi Nr 653. Mamy odbić w lewo w kierunku miejscowości Cimochowizna i Sobolewo. Odbijamy do Cimochowizny. Za wcześnie. Powinniśmy jechać dalej i odbić w kierunku Sobolewa. Droga z asfaltowej zamienia się w piaszczystą. Wiem, że źle skręciliśmy, ale jedziemy dalej. Mapa pokazuje, że powinniśmy dojechać szutrówkami do Sobolewa. W Cimochowiźnie odkrywamy piękne miejsce - camping nad Jeziorem Wigry. Błądzimy jeszcze i dajemy za wygraną. Wracamy na drogę główną. Starszy rowerzysta, którego mijamy mówi, że możemy drogą przez las dojechać do Sobolewa.....
To był wyjątkowy dzień. Błądziliśmy, by w końcu dotrzeć do celu. Zatrzymaliśmy się w Ośrodku Wypoczynkowo - Szkoleniowym w Malinówce. Bardzo ładne miejsce. To był ostatni dzień naszej wyprawy.


Kategoria wyprawy

Ach, te Wigry :)

  • DST 31.34km
  • Czas 01:40
  • VAVG 18.80km/h
  • VMAX 27.00km/h
  • Temperatura 37.0°C
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 30 lipca 2013 | dodano: 12.08.2013

Dzień miał być lajtowy. Wieczorem rozmawiając o trasie podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy na południe wzdłuż granicy tylko skracamy trasę, rezygnujemy z noclegu w Lipsku i nocujemy w Wigrach nad Jeziorem Wigry :)
W nocy było bardzo duszno. Parne noce stały się standardem na naszej wyprawie. Wstałam jak zwykle - skoro świt. Jak ja lubię te poranki nad jeziorami :) Poranek jest rześki - standard na naszej wyprawie :) Idę na pomost, robię zdjęcia, siadam na ławkę... Jaki przyjemny wiaterek... Patrzę na jezioro, na nasz namiot. Na pomoście zostaję dłuższą chwilę. Chcę się nacieszyć ciszą, spokojem i tym czymś, tak trudnym do zdefiniowania. Uświadamiam sobie, że nie wiem, nie pamiętam jaki jest dzień tygodnia...Jest cudownie.
Po godzinie 8.00 idę do sklepu. Młody jeszcze śpi. Nie budzę go. Dziś mamy do pokonania niewielki odcinek, nie musimy się spieszyć. Po powrocie robię śniadanie. Młody jeszcze śpi, budzę go dopiero około godziny 9.00.
Śniadanie jemy w altanie. Tym razem jest to iście królewskie śniadanko - kanapki - bułeczki z prawdziwą wędliną, a nie jakimś tam pasztecikiem. Obok królewskich kanapek obowiązkowo kanapki z dżemem wiśniowym i jeszcze coś - jagodzianki :) Pyszota :)))
Wyjeżdżamy o godzinie 10.00. Jedziemy drogą asfaltową do Sejn. To tylko kilka kilometrów. Robimy rundkę po mieście. Zatrzymujemy się przed Biedronką. Uzupełniamy zapasy spożywcze - owoce: banany - dla nas, nektarynki - dla Młodego, brzoskwinie - dla mnie, paszteciki, keczup. Decydujemy się również na dżemowe szaleństwo - kupujemy dżemy egzotyczne Łowicz - o smaku kiwi i limonki oraz marakui i mango. Nie mogło zabraknąć też dżemu z czarnej porzeczki - lubimy go obydwoje :) Oczywiście w koszyku ląduje także nasz hit - żelki oraz lody :) Do tego jeszcze drożdżówki. A co tam, jak szaleć, to szaleć!
Odpoczywamy w parku. Młody goni po zimne napoje. Jest bardzo ciepło, upalnie. Obserwuję osoby w parku. Na przeciwko na ławce siedzi dwóch starszych panów, dalej kobieta z nastolatką, pewnie matka z córką, na pozostałych ławkach kobieta z mężczyzną i mężczyzna. Wszystkie ławki są zajęte. Sejny to urocze miasteczko. Urzeka mnie spokój tego miejsca, nie widać spieszących się ludzi. Atmosfera jak ze starego czarno-białego filmu :)
Wyjeżdżamy z Sejn. Kierunek Wigry! Jest gorąco - 37 stopni. Młody jak zwykle jedzie pierwszy. Jest pierwszy na wszystkich podjazdach, a jest ich sporo. Już do niego dojeżdżam i... Przecież to Młody :) Dzięki temu, a może przez to, jadę głównie samotnie mam czas na rozmyślania egzystencjalne ;)
Ruch na drodze jest średni. Kierując się znakiem informującym o klasztorze pokamedulskim w Wigrach odbijamy lewo i po przejechaniu niewielkiej odległości w prawo. Wjeżdżamy do Magdalenowa, a stąd już tylko mały odcinek i jesteśmy w Wigrach. Szukamy campingu nad jeziorem na przeciwko klasztoru. Podobno to najładniejsze miejsce w Wigrach, a co najważniejsze, dają tam dobrze jeść :) Jest! To Camping u Haliny. Zostawiamy rowery i idziemy zwiedzać klasztor. W tym klasztorze podczas pielgrzymki w czerwcu 1999r. gościł papież Jan Paweł II. Niesamowite miejsce. A widok z wieży klasztornej na jezioro i okolicę jest przepiękny!
Młody pierwszy wrócił na camping. Gdy ja wracam - Młody właśnie wjeżdża w bramę rowerem. Robił małą rundkę po okolicy. Rozbijamy namiot w rogu campingu, pod drzewem - klonem. Obok rośnie brzoza, o którą opieramy rowery. W bliskim sąsiedztwie jest altanka. Niestety nie ma jednego - kameralnej atmosfery. Jest sporo namiotów i cały czas przybywa aut i nowych namiotów. Miejsce jest bardzo ładne i zapewne stąd te tłumy.
Zmienia się pogoda. Wkoło zbierają się czarne, burzowe chmury. Zrywa się wiatr i zaczyna padać. Młody jest w namiocie. Ja nie wchodzę, pozostaję na ławce pod daszkiem. Nareszcie trochę chłodniej. Pada niezbyt intensywnie i niezbyt długo.
Gdy deszcz ustaje idziemy na obiad. Dziś szef kuchni w zestawie obiadowym przygotował zupę buraczkową, schabowe, ewentualnie ryba i sernik na deser. Decydujemy się na schabowe - Młody prawdziwego, a ja z kurczaka. W zestawie są także trzy surówki i kompot. Ależ to była uczta!
Idziemy spać bez kolacji. Przed snem tradycyjnie gadamy. Jak ja lubię te nasze pogaduszki :)


Kategoria wyprawy

Żegary nad Jeziorem Gaładuś

  • DST 91.82km
  • Teren 20.00km
  • Czas 05:37
  • VAVG 16.35km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 lipca 2013 | dodano: 12.08.2013

Ponownie nie mogłam usnąć. Dni są bardzo upalne i nawet w nocy jest bardzo ciepło.W namiocie jest duszno. Ze względu na komary nie możemy na stałe rozsunąć wejścia do tropiku. Usypiam nad ranem, gdy robi się trochę chłodniej. Budzę się jak zwykle około godz. 5.00. Wychodzę z namiotu. Jest pięknie! Patrzę na nasze obozowisko - namiot wśród świerków, rowery oparte o drzewo, suszące się ręczniki na sznurku rozwieszonym między świerkami. Czuję, że to najpiękniejszy nocleg na naszej trasie. Schodzę nad jeziorko. Budzi się dzień. Jest cudownie! Ta chwila należy tylko do mnie...
Patrzę na mapę, analizuję trasę. Zastanawiam się jak jechać, zgodnie z planem Marka - szutrowymi drogami wzdłuż granicy, czy równoległymi drogami asfaltowymi. Postanawiam, że do Hańczy pojedziemy skrótem, drogą szutrową, a stamtąd asfaltem do Żegar - kolejnego punktu naszej wyprawy. Obawiam się, że pogubię się na szutrówkach, a zresztą mam dosyć sakw spadających co chwila, nawet na niewielkich nierównościach. Budzę Młodego.Robimy śniadanie - tradycyjnie kanapki z pasztetem i d(ż)emem =dżemem :) i obowiązkowo herbata.
Zwijamy nasze obozowisko. Wymyślam nowy patent na mocowanie moich ulubionych sakw Kellys - tym razem dodatkowy pasek zaciskam pod zapięciem wierzchniej klapy. Patent okaże się całkiem niezły, sakwy spadną tylko kilka, a nie kilkanaście razy :) Po raz ostatni patrzymy na polanę, jak tu pięknie. Mówię głośno, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Młody mi wtóruje :) Wyjeżdżamy w trasę o godz. 8.45.
Dojeżdżamy do asfaltowej drogi, mamy jechać asfaltem do Maciejowięt, a stamtąd szutrem do Hańczy. Gdy dojeżdżamy do centrum Stańczyków, dla pewności pytam kobietę spacerującą z dzieckiem w wózku, czy dojadę tędy do Maciejowięt. Okazuje się, że do Maciejowięt jest tylko 2 km. Jedziemy drogą, którą trudno nazwać asfaltową ;)
W Maciejowietach kończy się "asfalt". Przed jednym z domów, na krzesłach przy stole siedzi kila osób. Ponownie pytam, tym razem, czy dojedziemy tędy do Hańczy. Mężczyzna, który do nas podchodzi jest bardzo miły i stara się być pomocny i rzeczowy, tłumaczy jak dojechać - "za wsią w lewo, potem prosto do toru na most, na moście wyjeżdżoną drogą 2 km do skrzyżowania, na skrzyżowaniu w prawo i po 40 - 50 m w lewo drogą wyjeżdżoną 2 km, będą drogi poprzeczne i tu w prawo i do toru, torem prosto 2 km, a potem to już będzie jakieś gospodarstwo i można zapytać o dalszą drogę". Boję się, że nie zapamiętam, więc pan powtarza kolejny raz jak jechać, a ja wszystko notuję na kartce, którą wkładam do mapnika :) Wyjeżdżamy za wieś, skręcamy w lewo, ale torów jak nie było, tak nie ma. Na szczęście jest oznaczony czerwony szlak rowerowy. Wczoraj będąc przy wiaduktach zobaczyłam na tablicy, że do Hańczy ze Stańczyków prowadzi właśnie ten szlak rowerowy. Trzymamy się oznaczeń. Droga jest faktycznie "wyjeżdżona". Biegnie wśród pól i lasów, jest bardzo malownicza.
Bez problemu docieramy do Hańczy. Tu kierujemy się na Wiżajny. Jedziemy drogą asfaltową. Ruch jest niewielki. Jedziemy wzdłuż Jeziora Hańcza. Nie widzimy go z drogi. Dopiero w miejscowości Mierkinie jest dostęp do jeziora. Jestem rozczarowana. Nie tak wyobrażałam sobie TO jezioro. Jest zaledwie kilka metrów "plaży". Woda krystalicznie czysta, ale taka niewielka plaża? A może właśnie w tym tkwi urok Jeziora Hańcza - jest dzikie i niedostępne.
Dojeżdżamy do miejscowości Wiżajny. Robimy mały postój przy sklepie wielobranżowym. Ten sklep jest dość specyficzny. W pierwszym pomieszczeniu można kupić jakieś żelastwa. Mówię do Młodego, że jedziemy dalej, może po drodze będzie jakiś sklep spożywczy. Panie stojące w pobliżu mówią, że tu jest właśnie sklep spożywczy. Wchodzę ponownie i faktycznie za drzwiami "metalowca" jest dział spożywczy :) Kupuję owoce - banany, brzoskwinie, nektarynki, drożdżówki z jabłkiem, wodę niegazowaną i Tymbarka jabłkowo - miętowego. Za sklepem są ławki pod drewnianymi daszkami. Na stoliku leży kilka kapsli po piwie. Trafiliśmy do lokalu wielofunkcyjnego - metalowiec, spożywczak i pub. Pięknie położony jest ten lokal - nad Jeziorem Wieżajny. Od pubu do jeziora prowadzi ścieżka, jest pomost i altanka przy samej wodzie.
Podjadamy, uzupełniamy płyny i w drogę. W Wiżajnach wjeżdżamy na drogę główną Nr 651. Jedziemy do Rutki Tartak. Jest strasznie gorąco. Temperatura przekracza 30 stopni. Po drodze mijamy wiatraki. Słychać odgłos obracających się ramion. W Rutce zatrzymujemy się przy sklepie, tym razem to sklep tylko spożywczy :) Kupuję pieczywo na kolację i śniadanie oraz dżem i obowiązkowo żelki - hit spożywczy naszej wyprawy! Za Rutką mijamy sakwiarza. Młody oczywiście jedzie przede mną. Jest pierwszy na wszystkich podjazdach i zjazdach. Słyszę, jak sakwiarz krzyczy do Młodego, że zaraz zaczyna się zjazd! I faktycznie za moment zaczynamy zjeżdżać w dół! Ależ to był zjazd!!! Ciągnął się ze 2 lub 3 km!!! Jakie serpentyny!!!! Młodego widzę daleko przed sobą. Wyprzedza mnie autobus, ale Młodego nie daje już rady. Jest ograniczenie prędkości do 40 km/h. Co ten Młody wyczynia! Zaczynam się bać o niego. Widzę go na niższej serpentynie, a za nim... autobus !? To był szaleńczy wyścig. Młody pochwali się później, że jechał z prędkością 52 km/h. Nareszcie miał się z czym pościągać :)
Kolejna miejscowość to Szypliszki. Kupuję wodę, lody, zeszyt oraz długopis :) Długopis wprawdzie mam, ale tak na wszelki wypadek... Zamierzam robić na bieżąco notatki z naszej wyprawy. Za Szypliszkami w Sejwach odbijamy w lewo na Widugiery. Zauważam dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości. Pod nazwą w języku polskim jest nazwa w języku litewskim. Za Widugierami jedziemy do Sankur. Podejmujemy decyzję - nie jedziemy dalej drogą asfaltową, tylko szutrem wzdłuż granicy i jeziora Gaładuś. Będzie bliżej do Żegar. Ta droga to wręcz autostrada, jest szeroka, tyle, że szutr i prowadzi do granicy! Mijamy Sankury, Burbiszki. W Burbiszkach na moment pojawia się asfalt. Za wsią odbijamy w lewo i jedziemy dalej mając po lewej stronie piękny widok na Jezioro Ciaładuś. Mijamy Jenorajście, Bubele, Radziucie, Konstantynówkę i wjeżdżamy do Żegar! Cel osiągnięty! Dojechaliśmy! Ostatnie kilometry z Widugierów jechaliśmy trasą wyznaczoną przez Marka. Młody jest zmęczony. Kładzie rower na trawie na polu namiotowym i siada obok. Ja idę nad jezioro. Siadam na ławce przy stoliku. Rozglądam się, szukam wzrokiem czegoś co przypominałoby recepcję.Zaczepia mnie mężczyzna będący nad jeziorem z rodziną. Mówi, że po drugiej stronie mieszka właściciel pola namiotowego. Ulga, wiem gdzie i kogo zapytać o nocleg. Miejsce wydaje mi się jednak mało atrakcyjne. Pole namiotowe to pole porośnięte trawą z altanką na środku. Fatalnie to wygląda.
Wsiadamy na rowery i ruszamy w poszukiwaniu czegoś fajniejszego. Dojeżdżamy do skrzyżowania i zawracamy. Mijaliśmy posesje z dostępem do jeziora, może tam uda się coś znaleźć. Skręcamy na jedną z posesji. Ładna brama, ładny chodnik, w głębi domki campingowe. Dobrze trafiliśmy - to gospodarstwo agroturystyczne. Na tarasie jednego z domków widzimy dwóch mężczyzn, pytam czy można i za ile rozbić namiot na posesji. Mężczyzna - mąż właścicielki nie może samodzielnie podjąć decyzji ;) Wybiera numer do żony i podaje mi komórkę. Rozmawiam z właścicielką, mówi, że nie przyjmuje z namiotami, bo nie ma łazienki, jest tylko latryna :) Stwierdzam - trudno - umyjemy się w jeziorze. W ten sposób nocujemy w bardzo urokliwym miejscu. Namiot rozbijamy przy altanie. Posesja jest pięknie zagospodarowana - nad jeziorem są stoliki, ławki, jest pomost prowadzący w głąb jeziora, a na nim także ławki. W głębi posesji oczko wodne, wszędzie kwiaty.Jest kameralnie. W dwóch domkach mieszkają trzy rodziny, nie przeszkadzamy sobie i nie wchodzimy w drogę :)
Kąpiemy się w jeziorze i odświeżeni jemy kolację w altanie. Do altany doprowadzony jest prąd :) Doładowuję komórkę i jeszcze przed snem, przy lampce piszę sprawozdanie z pierwszego dnia naszej wyprawy.


Kategoria wyprawy

Hańcza, a może Stańczyki?

  • DST 83.88km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:13
  • VAVG 16.08km/h
  • VMAX 25.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 28 lipca 2013 | dodano: 12.08.2013

Budzę się przed godz. 5.00. Młody jeszcze śpi. W nocy w namiocie było duszno, nie mogłam spać. Poranek rekompensuje nocne niedogodności. Jest bardzo rześko. Wstaję. Poranne wstawanie stanie się moim wyprawowym rytuałem :) Idę nad jezioro. Jaka cisza i spokój. Budzi się dzień. Jest pięknie! Robię zdjęcia. Poranna sesja zdjęciowa również stanie się wyprawowym rytuałem :) Patrzę na mapę. Dzisiejsza trasa wydaje się być łatwa. Powinniśmy nocować w Hańczy.
Powoli z namiotów i domków wynurzają się wczasowicze. Robię śniadanie - kanapki z pasztetem i dżemem, herbata. Jedząc przekomarzam się z Młodym - mówię d(ż)em, a on mnie poprawia mówiąc dżem :) Składamy namiot i pakujemy sakwy. Młody robił mi wczoraj zarzuty, że traktuję go protekcjonalnie, że mam większy bagaż na rowerze, że to on powinien mieć na rowerze więcej bagażu, bo jak to wygląda. Zgadzam się na zamianę sakw. Na rower Młodego zakładamy moje sakwy i worek transportowy. Ja biorę sakwy Młodego. Jest jeszcze coś - Młody nawiguje, bo ja wczoraj za często myliłam się w trasie :) Na jego rowerze ląduje również mapnik :)
Z Jeleńca wyjeżdżamy o godz. 9.50. Nasza trasa wiedzie przez Jeziorowskie. Przejeżdżaliśmy przez tą miejscowość wczoraj. Zatrzymujemy się przy sklepie "Groszek". Robię zakupy - obowiązkowo d(ż)em :), pieczywo i wodę oraz napój Tymbark jabłkowo - miętowy. Ja nie lubię słodzonych napoi, ale na wyprawie robię wyjątek, zresztą smak jabłkowo - miętowy jest bardzo orzeźwiający. Do bidonów wlewam napój z wodą, a Młody konsekwentnie tylko wodę.
Z Jeziorowskich jedziemy asfaltem do Podleśna, a stamtąd szutrem do Czerwonego Dworu. Nawiguje Młody, on ma mapę, on rządzi :) Kieruje nas na Stacze. Od Czerwonego Dworu jedziemy asfaltem. Młody woli taką nawierzchnię. Narzeka, że jadę za wolno, on chce się ścigać :) Ze Staczy dalej asfaltem przez Żydy dojeżdżamy do Mściszewa. Gdy się zatrzymujemy spoglądam na mapę - Młody poprowadził nas inną trasą, ominął szutrówki asfaltem. Za Mściszewem nie mylimy się - skręcamy we właściwa drogę szutrową i jedziemy do Szarejek. Zatrzymujemy się na rozstaju dróg - jedna prowadzi na wprost, a druga skręca w lewo wzdłuż kościoła. Na mapie droga przebiega w linii prostej. Młody decyduje - jedziemy drogą na wprost, czyli trzymamy się prawej strony. Młody oczywiście jedzie pierwszy. Droga jest bardzo piaszczysta. Mięliśmy przejeżdżać przez tory, a tu ich brak. Orientuję się, że źle jedziemy, że trzeba było odbić w lewo. Młody zniknął mi z oczu, więc decyduję, że jadę dalej, gdzieś w końcu wyjedziemy. Dojeżdżamy do miejscowości Struże. Patrzę na mapę. Młody chyba się zniechęcił do nawigowania, bo oddaje mi mapnik. Decyduję, że pojedziemy główną drogą Nr 65 do Kowali Oleckich, a stamtąd również asfaltem do Filipowa. Obawiam się,że będę błądzić na szutrówkach i stąd decyzja o jeździe droga główną. Ruch na drodze jest niewielki, jest przecież niedziela.
Do Filipowa docieramy przed godzina 15.00. Odpoczywamy na ławeczce w parku. Kupuję lody i zimne picie. Jest upalnie. Dyskutujemy, czy omijamy Stańczyki i jedziemy bezpośrednio do Hańczy, czy jednak chcemy zobaczyć osławione wiadukty. Decydujemy, że jedziemy do Stańczyków. Pędzimy asfaltem do miejscowości Przerośl, stamtąd chcemy pojechać do Stańczyków skrótem - szutrówką. Młody oczywiście jedzie pierwszy, a ja za nim w pewnej odległości. W Przerośli doznaję szoku drogowego :) Mapa pokazuje skrzyżowanie dwóch dróg, a w rzeczywistości jest ich więcej i mają dziwny przebieg. Gdzie jest nasza szutrówka?! Pytam młodego chłopaka jadącego rowerem o drogę szutrową do Stańczyków. Chłopak jest rezolutny, tłumaczy jak jechać, mówi, że do Stańczyków prowadzi szlak rowerowy. Bez problemu odnajdujemy szlak rowerowy, ale muszę przyznać, że bez pomocy tego młodego człowieka nie odnalazłabym właściwej drogi w tej plątaninie innych dróg. Droga jest bardzo piaszczysta, jedziemy powoli. W oddali widać drzewa, a w dole ...jezioro. To jezioro nosi nazwę Długie. Nasza droga prowadzi wzdłuż jego brzegów. Widok jest cudowny. Woda ma zielony kolor. To jezioro przypomina mi alpejskie jezioro na przełęczy Albula. Uśmiecham się do wspomnień :)
Przed samymi Stańczykami kolejne alpejskie wspomnienie - zjazd jest tak stromy niczym z 2-tysięcznej przełęczy, z tą tylko różnicą, że prowadzi drogą bardzo, bardzo piaszczystą. Nie wiem jak to się stało, ale zjechaliśmy bezkolizyjnie. Młody powie później, że patrząc w dół myślał, że się albo zabije, albo co najmniej połamie. Dojeżdżamy do Stańczyków. Wiadukty są niesamowite! Dobrze, że nie zrezygnowaliśmy z tego punktu na naszej trasie. Młody jest zmęczony, ja zresztą także. Jest mu obojętne wejście na wiadukty. Zostajemy na dole i stąd je podziwiamy. Młody chce przenocować w Stańczykach, nie chce jechać do Hańczy. Pytam panią z baru gastronomicznego pod wiaduktami o nocleg nad jeziorem, czy coś wie na ten temat. Pani potwierdza, że można rozbić namiot nad małym jeziorkiem za wsią, na świerkowej polanie, tłumaczy jak tam dojechać. Z drogi asfaltowej widzimy jezioro, jest do niego dostęp właśnie od tej drogi, kapią się w nim ludzie. Jedziemy dalej, szukamy polany. Zaczyna się las i jezioro znika nam z oczu. Wracamy. Miejscowi młodzi chłopcy mówią nam jak dojechać na polanę. Jedziemy i .... Tak pięknego miejsca jeszcze nie widziałam! Polana jest w głębi od drogi polnej, którą przyjechaliśmy, rosną na niej wysokie świerki.
Rozbijamy namiot w miejscu przypominającym taras, miedzy świerkami. Jest zejście do jeziora. W głąb jeziora prowadzi pomost. Po przeciwnej stronie, w oddali widać kąpiących się ludzi. My mamy jezioro tylko dla siebie, jesteśmy sami. Po kąpieli robimy kolację. Siadamy przed namiotem na karimacie Młodego, na worku transportowym rozkładam ścierkę i robimy kanapki. Jest bajecznie :)


Kategoria wyprawy

Jezioro Gołdapiwo

  • DST 109.53km
  • Teren 70.00km
  • Czas 06:41
  • VAVG 16.39km/h
  • VMAX 25.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 lipca 2013 | dodano: 12.08.2013

Wyjeżdżamy z Piecek przed godziną 10.00. Naszym celem jest Jeleniec nad Jeziorem Gołdapiwo. Pierwszy etap wyprawy wydaje się dość łatwy. Mapa w mapniku i w drogę! Z łatwością dojeżdżamy do Mikołajek. Niestety na trasie coś złego dzieje się z moim rowerem, mam problem ze zmianą biegów. Rozsądek podpowiada, że to tylko regulacja przerzutek, ale niepokój pozostaje. Zatrzymujemy się w Mikołajkach. Nie wytrzymuję dzwonię do Grzesia. Przez telefon instruuje mnie jak ustawić łańcuch na zębatkach, aby sprawdzić, czy i w jaki sposób trzeba wyregulować przerzutki. Dla pewności wszystko notuję :) Młody reguluje przerzutki. Trochę się boczy, że niepotrzebnie dzwoniłam.
Z Mikołajek krajówką Nr 16 jedziemy do Olszewa, tu odbijamy na Górkło. Pierwszy punkt zaliczony - skręcam na właściwą drogę :) W Szymonce Małej mijamy Jezioro Jagodno. Odbijamy w prawo i już drogą szutrową jedziemy zgodnie ze wskazaniami mapy, do Paprotek. Droga bardzo piaszczysta. Ja po wyjeździe nad morze trasą pieszą :) czuję respekt przed piaszczystą drogą - moje szosówki nie radziły sobie z tonami piachu. Teraz ja i Młody jedziemy na oponach terenowych. Nabieram coraz większej pewności - bez problemu jadę z sakwami po piachu! Młody ma sakwy Kellys - straszna tandeta, nadają się tylko na śmietnik. Przekonam się o tym bardzo dobitnie w ciągu następnych kilku dni. Rozginają się haczyki na których są zamocowane do bagażnika. Spadają. Zanim je ponownie zamocujemy przeżywamy atak much, u nas zwanych "ślepakami". Ukąsiły mnie trzy. Okropne! Na lewej nodze mam wielkie czerwone koła, które strasznie pieką i swędzą. Sakwy w tym dniu i w ciągu kolejnych dni wyprawy będą spadać regularnie :(
W Paprotkach moja intuicja nawigatora zawodzi mnie. Wydaje mi się, że odbijam prawidłowo, zgodnie ze wskazaniem mapy, a jednak mylę się. Zamiast w prawo odbijam w lewo i ze zdziwieniem stwierdzam, że dojechaliśmy do Kleszczewa, zamiast do Miłek. Jechaliśmy oczywiście drogą polną. W terenie jest o wiele więcej dróg szutrowych niż na mapie i jak tu skręcić w tą właściwą :) Nie ma jednak tego złego - w Kleszczewie zatrzymujemy się na moment nad Jeziorem Wojnarowo. Ja jem kanapkę, a Młody podobno nie jest głodny.
Z Kleszczewa już asfaltem - drogą Nr 63 jedziemy do Staświn. Tu odbijamy w drogę do Lipowego Dworu. Jeszcze asfaltem dojeżdżamy do Siedlisk i Kruklina. Stąd już zaczyna się szutr. Jedziemy bardzo malowniczą drogą przez las wzdłuż Jeziora Kruklin. Byłoby bajecznie, gdyby nie ślepaki. Te okropne much atakują nas całą watahą. Na rozstaju dróg, niestety, ponownie się mylę... Jedziemy dalej wzdłuż jeziora zamiast odbić w prawo. Jak ja mogłam to przegapić! Ja jadąc w pojedynkę mogłabym błądzić, bo droga jest bajeczna, ale co myśli Młody...Zamiast do Kruklanek dojeżdżamy do Pieczonek i dopiero stąd do Kruklanek. Jedziemy asfaltem. W Kruklankach kolejna porażka nawigacyjna... Robimy pętelkę przez Brożówkę i wracamy do... Kruklanek :( Miejscowość urokliwa, co jednak nie zmienia faktu, że jestem gapą. Zamiast na Banie Mazurskie skręciłam na Suwałki... Dobrze, że się w porę zorientowałam. Może nie jestem do końca taką gapą nawigacyjną ;)
Bez przygód docieramy przez Jeziorowskie do Jeleńca. Jakoś udaje się nam odnaleźć drogę prowadząca nad Jezioro Gołdapiwo, przy której znajdują się ośrodki wczasowe. Namiot rozbijamy w Ośrodku "Świerkowa Skarpa". Jesteśmy zmęczeni, ale humory dopisują. Ładne miejsce, jezioro urokliwe, czegoż można chcieć więcej :) Namiot rozbijamy z dala od grupki namiotów zasiedlonych przez "Melomanów". Tak naszych dalszych sąsiadów nazwał Młody. Nazwa w pełni zasłużona i adekwatna - sama nie wiem do której słuchali głośno muzyki, a później były śpiewy solo damskie i takie tam :) Ale co tam, są wakacje, Mazury, piękna pogoda, szkoda czasu na sen :)


Kategoria wyprawy

Wyprawa z Młodym na Mazury i Suwalszczyznę - prolog

  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 26 lipca 2013 | dodano: 12.08.2013

Wyjeżdżamy z Młodym z domu.Jest godzina 10.45. Rowery zapakowane na auto, sakwy w bagażniku. Kierunek Piecki na Mazurach, a później - witaj przygodo! To nasza pierwsza wspólna wyprawa. Po raz pierwszy będę nawigatorem. Boję się, że nie spełnię oczekiwań Młodego, że go zawiodę, że się nie sprawdzę w nowej roli...
A wszystko zaczęło się od Harpagana. Tak, mój start w tym maratonie był brzemienny w skutkach. Do tej pory pasją Młodego był futbol. On - bramkarz ani myślał o rowerze. Owszem jeździł, ale bez przesady :)
Po Harpaganie zaszły u Młodego zmiany - nowy rower, również Scott, nowa pasja, porównywanie naszych dystansów, średnich. Oj, blado ja przy nim wyglądałam ze swoimi średnimi... I w końcu - wspólny wyjazd na Mazury i Suwalszczyznę.
Marek zaplanował trasę. Podobno ja byłam pomysłodawcą :) Niestety Marek po przebytej w czerwcu operacji ręki nie może jechać. To wielka szkoda. Mieliśmy jechać we czwórkę - Jola, Marek, Młody i ja, a w rezultacie trasą zaplanowaną przez Marka pojadę tylko ja z Młodym.
Do Piecek docieramy po około 6 godzinach. Jedziemy spokojnie, bez pośpiechu, jak to mówi Młody - lepiej 20 minut później niż 20 lat za wcześnie. Młody mimo, że młody jest bardzo rozsądny. Po drodze zatrzymujemy się w Sokołowie Podlaskim na lody. Są przepyszne, polecam. Gdy przed odjazdem z Sokołowa piję jeszcze wodę, Młody po raz kolejny pyta, czy powiedzieć mi coś budującego. Kiwam głową, że tak, a on na to - cegła! Efekt - fontanna z ust :) W takiej wesołej atmosferze przebiega nam podróż. Dodam, że słuchamy muzyki z płyty - Bajor, Czerwony Tulipan, Stare Dobre Małżeństwo, Agata Budzyńska... Takie klimaty i Młody, to wręcz niemożliwe, a jednak :) Młody zabronił mi nucić, ale mimo to co raz mi się coś wyrywa. On też nie jest lepszy, też od czasu do czasu nuci :)
Jola przygotowała przepyszny obiad. Po obiedzie rozmawiamy o trasie. Marek zakreśla mi ją na mapach. Zakup map - to całe moje przygotowania logistyczne. Nie miałam czasu na prześledzenie trasy w domu. Moje obawy są coraz większe. Jak ja sobie poradzę w roli nawigatora. Trasa wiedzie głównie drogami szutrowymi. Nie zdradzam się przed Młodym ze swoimi obawami. W nocy nie mogę zasnąć...


Kategoria wyprawy

Powrót

  • DST 71.70km
  • Czas 04:24
  • VAVG 16.30km/h
  • HRmax 21
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 lipca 2013 | dodano: 12.08.2013

Jesteśmy w Połoninach. Budzik obudził mnie o godz. 5.30. Nasz pociąg z Elbląga odjeżdża o godz. 9.02, a przecież chcemy zamoczyć nogi w morzu. Szybkie śniadanie, pakowanie i ruszamy. Jedziemy do Suchacza. To tylko 2 km. Dojeżdżamy na plażę. Proszę przechodnia aby zrobił mi i Jackowi wspólne zdjęcie nad morzem. Pan na to, że to nie morze, tylko Zalew Wiślany :) I tak czar prysł. Nie dojechaliśmy nad morze. Musimy wybrać się jeszcze raz w przyszłym roku.
Do Elbląga dojeżdżamy przed godz. 9.00. Mamy jeszcze czas na poranną kawę. Kupujemy bilety do Warszawy z przesiadką w Olsztynie. Jadąc pociągiem wspominamy miniony dzień, naszą przygodę, śmiejemy się z najkrótszej trasy pieszej nad morze z Siedlec. Jesteśmy sami w przedziale, więc mam całe siedzenie dla siebie. Usypiam. W Warszawie przesiadamy się na pociąg do Siedlec. Stąd jadę rowerem w kierunku domu. Jadę powoli. Mam zmęczone nogi, trochę bolą ścięgna i stawy.
Mimo zmęczenia i bólu w nogach jestem zadowolona. Udało mi się pokonać magiczny dystans 350 km, a z dzisiejszym dystansem to ponad 400 km!!!



Rowerem nad morze trasą pieszą :)

  • DST 357.23km
  • Czas 18:15
  • VAVG 19.57km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 19 lipca 2013 | dodano: 21.07.2013

Wszystko zaczęło się na Harpaganie. Po powrocie do bazy w Kolbudach Jacek rzucił hasło - jedziemy nad morze zamoczyć nogi. Nie wiedziałam czy żartuje, czy mówi na poważnie. Był poważny i tylko ze względu na wyjazd bladym świtem do domu nie pognalibyśmy rowerami nad Bałtyk. W drodze powrotnej z Harpagana umówiliśmy się na jednodniowy wypad nad morze. Plan nie był szalony, szaleństwem było pozostawienie w rękach Jacka wytyczenia trasy :)

Po kilku próbach udało się ustalić termin nie kolidujący z naszymi obowiązkami i innymi planami. Szczęśliwą datą okazał się piątek 19 lipca. Po pracy 18 lipca przyjechałam do Siedlec. Zatrzymałam się u brata. Mój Scott przygotowany do bicia rekordu dystansu - pięknie umyty, łańcuch i napęd lśnią, smar użyty. Wieczorem spotykam się z Jackiem. Przy herbacie wymieniamy uwagi o trasie i dystansie jaki przyjdzie nam pokonać. Dystans całkowity zgodnie ze wskazaniami mapy ma wynosić 345 km. Jacek jest autorem naszej trasy. Dlaczego nie wzbudziło moich podejrzeń to, że jest to trasa piesza, a my przecież mieliśmy jechać rowerami! Ustalamy godzinę wyjazdu na 3.30.
Przed wyjazdem udaje mi się zasnąć może na godzinę. Nie mogą spać, to chyba nerwy i powracające pytanie, czy dam radę, przecież to mój pierwszy taki dystans. W ubiegłym roku dwukrotnie pokonałam dystans 200 km - 220 km i 255 km, ale teraz to ma być ponad 300 km!
Jest 19 lipca. Jacek zjawia się punktualnie. Ruszamy i ... wracamy. Nie mam pewności, czy zamknęłam drzwi mieszkania brata. On z rodziną spędza urlop nad morzem:) Drzwi zamknęłam, możemy jechać. Jest godz. 3.40. Budzi się dzień, jest ciepło i co najważniejsze bezwietrznie.
Jadę za Jackiem i obserwując z jaką częstotliwością kręci pedałami nabieram wątpliwości, czy ja za nim nadążę. Przecież to maratończyk! Dwa tygodnie wcześniej przejechał na maratonie 600 km w 30 godzin! Ja mam inny styl jazdy, jeżdżę bardziej siłowo, nie przepadam z robieniem setek młynków na luzie. Zaczynamy w ostrym tempie i jak zwykle na początku dostaję zadyszki :) Mój organizm musi się przyzwyczaić do wzmożonego wysiłku.
Jedziemy z Siedlec do Węgrowa. Znam tą trasę, wielokrotnie jeździłam tamtędy do Ciechanowa do swojej przyjaciółki. Ruch na drodze jest praktycznie zerowy. Pomykamy z prędkością 27 - 30 km/h. Zauważam, że na 15 km mój oddech jest już miarowy, organizm dobrze znosi wysiłek. Jest dobrze do 25,23 km. Jesteśmy przed Węgrowem. O godz. 4.30, wjeżdżamy w zakręt i mało brakuje, aby z tego zakrętu trafić wprost na stół do patomorfologa zamiast nad morze... Udało się. Ja jestem tylko brudna i poobijana - mam zdarty lewy łokieć, posiniaczone lewe udo, otarcia naskórka do krwi na lewej łydce, siniaki i stłuczony lewy bark oraz rozerwany lewy rękaw bluzy. Rower nie ucierpiał, przy upadku skrzywiła się tylko kierownica. U Jacka skończyło się na złamaniu mocowania przedniej lampy. Mieliśmy szczęście :)
Jedziemy dalej. Dojeżdżamy do Węgrowa. To pierwsze większe miasto na naszej trasie. Z Węgrowa kierujemy się na Wyszków. W Wyszkowie zmieniają się warunki. Zaczyna wiać. Wiatr wieje z zachodu spychając nas na prawą stronę. Jest jeszcze znośnie. Z Wyszkowa drogą nr 618 jedziemy do Pułtuska. O godz. 8.00 mijamy tablicę z napisem Pułtusk. Gdy w mieście zatrzymujemy się na śniadanie mam na liczniku 111 km. Na 100 km robię swoją "życiówkę" - pokonuję ten dystans w czasie 3,54 h. Robimy małą objazdówkę Pułtuska. To urokliwe miasteczko. Wyjeżdżamy na drogę nr 61. Ruch jest coraz większy. W Kleszewie odbijamy w lewo i zjeżdżamy z drogi 61. Kierujemy się do Przasnysza. Jedziemy lokalnymi drogami. Znowu ruch jest prawe zerowy, ale coraz bardziej wzmaga się wiatr. W Przasnyszu ponownie wjeżdżamy na drogę główną nr 57. Ruch jest duży, podobnie jak wiatr. Dwukrotnie gdy wyprzedza mnie tir zwiewa mi czapkę :)
Za Przasnyszem zatrzymujemy się na stacji benzynowej gdzie w barze zamawiamy kawę. Z drogi nr 57 zjeżdżamy w Mchowie. Na trasie coraz więcej lasów. Drzewa hamują podmuchy wiatru i możemy jechać szybciej. Mijamy między innymi miejscowości Marianowo, Krzywogłowę Małą, gdzie robimy zakupy uzupełniając płyny. Jedziemy drogami bocznymi, lokalnymi, ale asfaltowymi :) Dojeżdżamy do Muszak. Mój licznik pokazuje 200 km :) Zaczynają się problemy, w którą drogę wjechać na skrzyżowaniu. Nawigacja Jacka pokazuje drogę na wprost, ale którą na wprost?! Wybieramy drogę. Wjeżdżamy w las. Droga jest wąska, ale nadal asfaltowa. Po przejechaniu około 2 km okazuje się, że to był chybiony strzał. Wracamy. Szukamy drogi. Jest kierunek na Nidzicę, ale to nie nasz kierunek. Jacek pyta dwie dziewczyny o drogę. Uzyskujemy podpowiedź, że może to ta brukowana droga do Zimnej Wody. Czy to coś można nazwać drogą?! Jedziemy i zaraz odbijamy w lewo. Kończy się bruk i zaczyna szutr. Wjeżdżamy w las... Nawigacja kieruje nas na leśne ścieżki... Jedziemy. Ja na szosówkach na leśnych drogach. Było zabawnie. Były ubite piaszczyste drogi, było błoto i była też trawa. Lasem jedziemy około 9 km. Przecinamy drogę asfaltową nr 545 i dalej lasem jedziemy do Salewa. Nasz entuzjazm kończy się wraz z pojawieniem się bruku i piachu na drodze. Cóż robić. Odcinki, z którymi nie poradziły sobie moje szosówki przeszłam pieszo :) Droga przez lasy spowolniła nas. Mamy niewielkie szanse, aby dojechać do celu na godz. 21.00, jak optymistycznie zakładał Jacek :)
W Salewie wjeżdżamy na drogę krajową nr 58. Droga rewelacyjna, asfalt nowiutki, tylko pomykać. Chmurzy się i zaczyna padać deszcz. Zatrzymujemy się w Swaderkach. Tu jemy coś na gorąco i gdy deszcz ucicha ruszamy dalej. Jedziemy w kierunku Olsztynka. W Mierkch mamy odbić w prawo. Mierki są, ale drogi w prawo brak. Ponownie pytamy o drogę. Chłopak jadący na rowerze nie potrafił nam pomóc, ale starszy pan bez problemów wskazał drogę prowadzącą w kierunku Gryzlin. Żegnając się i dziękując za pomoc pytam, czy to bardzo piaszczysta droga. Uzyskuję odpowiedź, że piachu tam trochę jest. Trochę!!! to było delikatnie powiedziane!!! Droga prowadziła przez pola! Początkowo jechało się całkiem nieźle, ale... piachu tam było dostatek! Nie dało się jechać na szosówkach! Napęd cały w piachu, łańcuch podobnie. Ten piach to nie piach, a wręcz piaszczyste błoto, bo przecież padało. Straszne. Mówię do Jacka, że więcej nie jadę polnymi drogami. Koniec, mamy jechać tylko asfaltem! Nie widziałam wtedy, że największe atrakcje będą u kresu naszej wyprawy :)
Przecinamy drogę S51 i jedziemy w kierunku Morąga - ASFALTEM!!! Mijamy miejscowości o dziwnie brzmiących nazwach - Mycyny, Mańki, Guzowany Młyn, . W jednej z miejscowości kupujemy wodę i Jacek myje napędy i łańcuchy naszych rowerów. Humor mi się poprawia - mój rowerek ma opłukany łańcuch :). Skrzypi trochę mniej :)
W Podlejkach przecinamy drogę nr 16. Jedziemy przez Łęguty, Worliny, Łuktę. Jesteśmy na Mazurach. Teren jest pofalowany. Jedziemy pod górkę i z górki :) Przed godz. 21.00 dojeżdżamy do Morąga. W Biedronce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Przed nami ostatni etap naszej wyprawy. Jedziemy do Pasłęka. Robi się ciemno. Jedziemy drogą W 27. Ruch jest spory, a moja lampeczka daje mało światła. Jacek jest bardzo koleżeński. Jedzie obok, lub za mną w ten sposób, aby oświetlać także mi drogę. Około godz. 22.10 docieramy do Pasłęka. Na liczniku mam 320 km. Tak niewiele brakuje do celu naszej podróży. Sprawdzamy na mapie drogę, zastanawiamy się jak jechać. Jest już późno i teraz błądzić.... Nie możemy sobie na to pozwolić. Pytamy dwojga przechodniów jak dojechać do Marianówki. Odpowiedź jest mało pomocna. Jedziemy kierując się intuicją. Sukces. Wjeżdżamy na drogę nr 505. Mamy z niej odbić w lewo. Jest kierunek na Bogaczewo. Skręcamy. Jedziemy niewielki odcinek i mijamy żużlową drogę. Czyżby to była nasza droga. Znowu niespodzianka. Ja przecież nie chcę jechać utwardzonymi drogami, tylko asfaltem!!! Droga zamienia się w szutrową. Nic nie widzę. Jacek daje mi czołówkę. Jest lepiej, przynajmniej trochę widzę. Dojeżdżamy do Aniołowa i dalej polną drogą jedziemy do Rogowa. Noc, polna droga, po prostu rewelacja. Powoli tracę nadzieję, że dojedziemy do celu przed świtem. Z Rogowa dalej jedziemy polną drogą. Wjeżdżamy w las. To czym jedziemy nie można nazwać drogą. Olbrzymie koleiny, piach. Może lepiej, że jest noc i nie widzę którędy jedziemy. Wjeżdżamy do lasu, a ściślej wchodzimy do lasu. Już nie jadę, nie mogę, tylne koło obraca się w miejscu. Idę. Środek nocy, a my spacerujemy po lesie w nieznanym terenie. Pięknie. Gałęzie pochylają się coraz bardziej. Co będzie jak droga się urwie. Ogarnia mnie bezsilność. Jacek idzie pierwszy. Mówię sama do siebie - co ja tutaj robię, dlaczego baczniej nie przyjrzałam się naszej trasie. Gdy las się przerzedza Jacek wsiada na rower i odjeżdża. Ja dalej spaceruję. Jest około godz. 1.00. Dzwonię do swego kolegi. Umówiłam się, że zadzwonię, gdy dotrzemy na miejsce, chcę mu powiedzieć, aby nie czekał na telefon, bo nie wiem czy i kiedy dotrzemy do celu. Wybieram numer i słyszę jak wesołym tonem mówi: "Halo, halo dotarliście?" Odpowiadam - "Nie" i milczę. On na to - "Gdzie jesteś" - a ja - "W lesie" On milczy po czym pyta "A gdzie jest Jacek, zgubił cię" On się śmieje. Słyszę, że to życzliwy śmiech. Mówi, że nie tak miało być, ale zazdrości nam tej przygody. Wiem, że mówi szczerze. Jest życzliwy jak zwykle. To mój przyjaciel. On zawsze we mnie wierzy, nawet gdy ja mam wątpliwości czy sobie poradzę. Tak było przed Harpaganem, przed wyjazdem w Alpy i teraz gdy postanowiłam przejechać 300 km. Wiem, że mogę na nim polegać. Dobrze mieć takiego przyjaciela :)
Wraca Jacek więc kończę rozmowę. Dochodzimy do Pomorskiej Wsi. Nareszcie wjeżdżamy na drogę asfaltową. Przecinamy drogę S 22. W oddali widać światła Elbląga. Kierujemy się do Kamiennika Wielkiego, stąd do Milejewa, Ogrodników, mijamy Pagórki, Łęcze i wjeżdżamy do Połonin!!! To cel naszej wyprawy. Połoniny 2 - tu mamy zarezerwowany nocleg. W ciemnościach nie możemy odnaleźć adresu. Jest godz. 1.30 Jacek dzwoni do naszej gospodyni. Nie odbiera. Mamy problem. Telefon. To ona. Tłumaczy jak mamy do niej dojechać. Udało się!!! Na liczniku 357,23 km. Nad morze pojedziemy rano. Przecież przyjechaliśmy po to, aby zamoczyć nogi w słonej wodzie :)


Kategoria Rekordy

Aby się zauroczyć

  • DST 58.27km
  • Czas 02:17
  • VAVG 25.52km/h
  • VMAX 30.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 16 lipca 2013 | dodano: 12.08.2013

Nie wiedziałam, czy pojadę, a jeśli pojadę, to nie wiedziałam dokąd i którędy, nie miałam konkretnej trasy. Więc... pojechałam tylko po to, aby się zauroczyć rowerowaniem :)


Kategoria Po pracy