Basik prowadzi tutaj blog rowerowy

Dolina Dunaju - Kopački rit

  • DST 95.00km
  • Czas 05:17
  • VAVG 17.98km/h
  • VMAX 39.67km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 września 2018 | dodano: 08.10.2018

Noc była ciepła i cicha. Dzwon kościelny rozbrzmiał po raz ostatni chyba o godz. 22.00. Mimo to nie mogłam spać. Wstawałam  trzy razy, a od godz. 4.00 już nie usnęłam. Leżakowałam do godz. 5.00, po czym zabrałam się za porządki - przepakowałam sakwy i  uzupełniłam wpisy w wyprawowym dzienniku. Jeden z moich znajomych twierdzi, że ludzie się nie zmieniają. Czy to prawda? Ile głów, tyle poglądów. Jednak mój przykład jest potwierdzeniem teorii o ludzkiej niezmienności - w domu sprzątam, a na wyprawie przepakowuję sakwy. Po co - nie wiem. Tym razem przynajmniej ich nie myję. Mój nawyk mycia sakw był powodem niejednego żartu kolegów na wcześniejszych wyprawach. Cóż - jestem jaka jestem, niczym Bridget Jones, tylko ciut starsza. 
Wstałam o godz. 6.00 i zajęłam się śniadaniem. Żurek Winiary z makaronem, kanapki z makrelą w sosie pomidorowym, herbata, a na deser kisielek truskawkowy. Jak nic, Mama nie pozna swojej córki po powrocie. Powie, a cóż to za pączek do nas przyjechał. Będę gruba! Od dziś przechodzę na wyprawową dietę - suchary i woda!!!
Zanim opuścimy gościnny plac sportowy czyszczę łańcuch szczoteczką Hani. Rozpływam się w zachwytach. Jak ona cudownie czyści oczka łańcucha, jakiż to cudowny wynalazek... Ostatnio takie zachwyty kierowałam w Szkocji pod adresem gazet i papieru toaletowego, które wkładałam do mokrych butów. Nie znałam tej metody suszenia butów, powiedzieli mi o niej koledzy. To było COŚ na miarę rowerowej Ameryki odkrytej dzień wcześniej. 
Wyjeżdżamy po godz. 9.00. Poranek różni się od wcześniejszych. Jest pochmurno i dosyć chłodno.
Robimy rundkę przez wieś. Wieś, jak wieś, choć chorwacka, ale podobna do węgierskich. Domy położone są przy asfaltowej drodze. Zatrzymujemy się w sklepie na zakupy. Kupuję wodę i bułkę na drugie śniadanie. Niestety nie było sucharów, więc na wyprawową dietę przejdę od jutra.
Myślałam, że po zakupach ruszymy w drogę do Osijeka przez Park prirode Kopački rit. Jednak nie przyszła na to jeszcze pora. Hania i kolega jadą w głąb wsi. Uroki jazdy w grupie... Ja kieruję się do drogi wyjazdowej. Zatrzymuję się przed kościołem. Znajduję polski akcent - pomnik Jana Pawła II oraz pomnik przypominający o bolesnych wydarzeniach sprzed kilkunastu lat...


Przyjeżdżają moi kompani. Informuję Hanię, że dzisiaj jadę sama i spotkamy się w Kopačevie lub w Osijeku. Zamierzam przejechać przez park prirode Kopački rit. Trasa przez Kopački rit to także mój pomysł. Hania nie ma nic przeciwko temu, gdy odjeżdżam woła za mną, że oni także będą  jechać przez Kopački rit ścieżką rowerową od miejscowości Batina. Jednak jazda w grupie ma swoje uroki, zawsze mogę pojechać własną ścieżką i spotkać się z reszta ekipy w umówionym miejscu. Hanię zostawiam pod opieką kolegi.
Drogą, którą przyjechaliśmy do Duboševicy prowadzi trasa EV 6. Zamierzam dalej nią jechać, ale nie wiem, czy zechce mi się pedałować aż do Batiny, czy nie odbiję wcześniej w kierunku Kopačeva.
Przejeżdżam przez kolejną wioskę - Topolje. Wieś, jak wieś - niczym nie różni się od Duboševicy. Domy są bliźniaczo do siebie podobne - murowane, parterowe, usiane jeden obok drugiego. Jest zwarta zabudowa. Zatrzymuję się przed skansenem.


To mój pierwszy pobyt w Chorwacji. Mimo to jestem wręcz pewna, że się nie zgubię. W każdej mijanej miejscowości jest mnóstwo znaków informujących gdzie co jest. Są także tablice z dwujęzycznymi nazwami miejscowości. Na rogatkach miejscowości Draž odbijam w asfaltową drogę prowadzącą wałem. Jestem ciekawa, czy prowadzi do granicy. Jadę sama, więc mogę sobie pozwolić na takie szaleństwo. Przejadę kilka kilometrów i wrócę na trasę - pomyślałam. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. I to są uroki jazdy w pojedynkę! Jadę dokąd chcę i jak chcę! Drogą prowadzącą wałem dojeżdżam do zielonej granicy Węgier i Chorwacji. Na ścieżce znajduje się szlaban, a po węgierskiej stronie stoi wojskowe auto. Nie podjeżdżam bliżej. Dobrze, że wczoraj nie chcieliśmy przekraczać tędy granicy, z pewnością nie udałoby się to nam. Wracam do Draž. Postanawiam, że nie jadę do Batiny. Na ścieżkę EV 6 prowadzącą z Batiny do Kopačeva wjadę w miejscowości Zlatna Greda. 

Na pierwszym skrzyżowaniu za Draž odbijam w kierunku miasteczka Zmajevac. Mijam winnice i piwniczki winne. Na jednej z winnic spora grupa pracuje przy zbiorze winogron. Kiście winogron wyglądają bardzo smakowicie. Czas mnie nagli, nie zatrzymuję się zarówno przy zrywających winogrona na pogaduszki polsko-chorwackie, jak też w mijanych miasteczkach na fotkę.
Kolejnym mijanym miasteczkiem jest Suza. Tutaj odbijam w kierunku miejscowości Mirkovac. Zgodnie z informacją na tablicy do Mirkovac dzieli mnie odcinek 6 km. Jadę asfaltową, wyboistą drogą pośród pól. Na jednej z plantacji kukurydzy pracuje kombajn. Mirkovac to bardzo mała wioska, podobnie, jak mijana kolejna - Sokolovac. Jadę sama i nie odczuwam żadnego lęku, niepokoju. Jestem wśród ludzi i jeśli będę miała jakąś awarię roweru to z pewnością znajdzie się osoba, która mi pomoże.
Za Sokolovac odbijam w drogę oznaczoną na mapie numerem 4055. Przejeżdżam niewielki odcinek i wjeżdżam na drogę prowadzącą do Zlatnej Gredy. Zlatna Greda znajduje się na wysokości Mirkovac, więc teraz jakbym się cofała. Droga jest wąska, prowadzi przez las. Tylko dlaczego stoją auta w korku? Podjeżdżam bliżej. Droga zamknięta jest czerwoną taśmą. Na straży stoją dwie młode damy i jeden młodzieniec. Chłopak po angielsku tłumaczy mi, że droga jest zamknięta z powodu odbywającego się maratonu właśnie na trasie od Zlatnej Gredy do Dvorac Tikveš. Brakuje mi słów, aby zapytać, czy pozwoli mi przejechać poboczem. Z pomocą przychodzą młode damy. Korzystając z tłumacza na smartfonie prowadzimy pisemny dialog. Mogę jechać, tylko mam zatrzymać rower podczas wymijania się z biegaczami. Robię wielkie ufff, a minę mam bardzo zadowoloną. Dziękuję młodym damom i młodzieńcowi, wyściskuję ich na pożegnanie i jadę dalej.
Pozdrawiam biegaczy, a oni mnie. Niby zwykły gest - uśmiech i podniesiony kciuk  lub cała dłoń, a tak wiele znaczy. Ludzka życzliwość ma niesamowitą moc, powoduje, że w tym obcym miejscu nie czuję się samotna. 

Droga do Zlatej Gredy prowadzi przez las. Nareszcie mijam tablicę z nazwą miejscowości. Wjeżdżam na ścieżkę. Nawierzchnia jest szutrowa, pokryta drobnymi białymi kamykami. Kurzy się strasznie. Dzisiaj wieczorem pewnie będzie mycie sakw. Jadę jak na takie warunki dosyć sprawnie. Licznik wskazuje prędkość 20 - 25 km/h. Szukam śladów kół rowerów. Ciekawe czy moim kompani już tędy przejeżdżali. Na ścieżce są ślady rowerowych opon, czy to ich? Niestety. Ślady kół należą do dwukołowca prowadzonego przez starszego mężczyznę. Na zjeździe do miejscowości Tikveš czeka mnie kolejna niespodzianka - zamknięty szlaban, a przed nim radiowóz policji. Na mapie sprawdzam w jaki sposób mogłabym dojechać do Kopačeva. Nie, nie, nie! Musiałabym dojechać do drogi, z której odbiłam w kierunku Zlatnej Gredy. Jadę dalej ścieżką.! Za nic nie zawrócę! Podchodzę do radiowozu, mówię "dobryje jutro", pokazuję mapę i pytam panów, czy dojadę tędy do Kopačeva. Jeden z policjantów odsuwa szybę w bocznych drzwiach i twierdząco kiwa głową. Pozwala mi jechać dalej mimo zamkniętego szlabanu. Panowie zaszyli się w bocznej drodze, aby spokojnie zjeść obiad, a ja im przeszkodziłam. Podziękowałam po angielsku i odjechałam. Nie ryzykowałam już ze słówkiem "smacznego".
Jadąc rozglądam się z ciekawością. Zgodnie z mapą jestem na terenie Parku prirode Kopački rit, a raczej na jego obrzeżach.
Park prirode Kopački rit położony jest pomiędzy Dunajem a rzeką Drawą i jest jednym z 11 chorwackich parków narodowych. Park to w rzeczywistości mokradło - jedno z najważniejszych w Europie. Bagna, stawy i zbiorniki wodne tworzą dużą sieć wodociągową w tej części Chorwacji i Europy. W Kopačkim rit  żyje ponad 40 gatunków ryb, ponad 140 gatunków roślin i ponad 260 gatunków ptaków.

Nie do końca tak sobie wyobrażałam ścieżkę przez park przyrody Kopački rit. Aby zobaczyć coś ciekawego powinnam pewnie wjechać głębiej w las. Nie ma żadnych oznaczeń ścieżek przyrodniczych, więc nie ryzykuję. Jadę prosto do Kopačeva.
Na wysokości miejscowości Podunavlje wjeżdżam na asfaltową drogę. Po kilkunastu kilometrach jazdy białą drobnokamienistą tartką z zadowoleniem witam asfalt. Niemożliwe!? A jednak!
Dojeżdżam do Kopačeva - serca parku przyrody Kopački rit. Jestem z siebie zadowolona. Zrobiłam to - przyjechałam do miejsca, które sama wybrałam jako jeden z celów wyprawy! Robię krótką przerwę na batonika, po czym zabieram mego Scottusia na spacer drewnianym szlakiem. To właśnie dla tego labiryntu drewnianych kładek tu przyjechałam. Jest pięknie, piękniej niż na zdjęciach widzianych w internecie. Zresztą cóż ja będę pisać, wystarczy spojrzeć na fotografie...


Kończę spacer. Robi się coraz chłodniej. Jest późne popołudnie. Pora jechać dalej, do Osijeka. Dzwonię do Hani, pytam gdzie są, czy byli już w Kopačevie. Okazuje się, że są przed  Kopačevem w miasteczku Vardarac. Nie pojechali do Batiny i nie jadę rowerową trasą, tylko głównymi drogami. Jest za późno i nie przyjadą do Kopačeva. Proponuję, że poczekam na nich w mieście Bilje. Intuicja podpowiedziała mi dzisiaj dobrą decyzję, że jechałam sama, zobaczyłam to co chciałam, a przy tym jechałam którędy chciałam i jak chciałam.
Od Bilje jedziemy we troje. Hania ma coraz większe problemy z kolanem. Ból jest na tyle dokuczliwy, że nie jest w stanie pedałować, co raz schodzi z roweru. Dobrze, że do Osijeka pozostało tylko kilka kilometrów. Na rogatkach Osijeka robimy krótki postój. Podejmujemy decyzję, że dzisiejszą noc spędzimy pod dachem. Szukam na Garminie agroturystyki. Najbliżej znajduje się B&B Maksimilian na starym mieście przy ulicy Franjevačka 12.
Przejeżdżamy na drugą stronę Drawy, z mostu podziwiam panoramę Twierdzy i już za moment parkujemy rowery przed kamienicą przy ulicy Franjevačka 12, w której znajduje się B&B Maksymilian. Wchodzę do środka i...jest pięknie, cudownie, bosko!!!. Zostajemy tu na noc. Wynajmujemy trzyosobowy pokój rodzinny - my z Hanią zajmujemy sypialnię z małżeńskim łożem, a kolega sąsiedni pokój. Płacimy 24 euro od osoby. W cenę wliczone jest śniadanie. Cena za pokój może nie jest niska, ale naprawdę było warto.















Hania czuje się coraz gorzej. Po kolacji kontaktuje się z przedstawicielem towarzystwa ubezpieczeniowego. Jutro będzie miała konsultację lekarską i nie wykluczone, że wróci do Polski. A co ze mną, co ja zrobię. Pomyślę o tym jutro...


Kategoria Dolina Dunaju 2018

Dolina Dunaju - Duboševica

  • DST 64.01km
  • Czas 04:27
  • VAVG 14.38km/h
  • VMAX 28.21km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 21 września 2018 | dodano: 04.10.2018

Noc była straszna. Jazgot pociągów i wtórujący im ryk przepływających barek oraz pędzących aut był bardziej niż okropny. Istny koszmar. Nie mogłam usnąć, a gdy już usnęłam budziłam się co chwila. Wytrzymałam do godz. 6.20. Wstaję. Dalsze leżakowanie nie ma sensu, bo i tak nie usnę.
Umyłam twarz zimną wodą z bidonu, ale tym razem nie patrzyłam do lusterka. Zrobiłam porządek w sakwach, zawiesiłam namiot do wyschnięcia i zabrałam się za przygotowanie śniadania. Moje śniadania nad Dunajem są bardzo nietypowe. To śniadanio-obiady. Dzisiaj szef kuchni polecał zupę borowikową z makaronem i kanapki z żółtym serem, a na deser kisielek o smaku owoców leśnych. Pyszności. Ja gotowałam, a mój namiocik sechł na gałęzi. Mój namiocik, moje wyprawowe cudeńko. Nie zamieniłabym go na żaden inny. Kupiłam go z myślą o weekendowych wypadach nad jezioro, a stał się poważnym namiotem ekspedycyjnym. Gdy rozbiłam go po raz pierwszy w Edynburgu - doznałam szoku - jak ja się zmieszczę w takim maleństwie - żaliłam się przez telefon Starszemu. W porównaniu z moim pierwszym namiotem był mikroskopijny. A teraz... Nie wiem, czy on się poszerzył, czy ja się skurczyłam. Swobodnie mieszczę się w nim ja, dwie sakwy, torba na kierownicę, pokrowiec na rower i jest jeszcze luz.

Memu namiocikowi dorównuje jedynie odkryta dzisiejszego poranka rowerowa Ameryka - nowe zastosowanie starej szczoteczki do zębów!!! Szczoteczką rewelacyjnie czyści się łańcuch i tarcze! To patent Hani. Kupuję go bez dwóch zdań!
Wyjeżdżamy około godz. 9.00. Dzisiaj planujemy wjechać do Chorwacji odwiedzając wcześniej Mohács. Tą samą trasą dojeżdżamy do Baja i podobnie, jak wczoraj zatrzymujemy się w Tesco na zakupach. Kupuję wodę oraz na drugie śniadanie bułeczkę i dwa banany. Na wyprawie należy dobrze się odżywiać, dieta powinna być urozmaicona, a nie tylko zupa i zupa. 
Baja budzi się. Mijam pana uprawiającego poranny jogging nad Dunajem.

Jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż Dunaju. Na zmianę nawiguje Hania i mój Garmin. Szukamy drogi wyjazdowej w kierunku Szeremle. Garmin doprowadził nas na właściwą drogę szutrową ścieżką nad samą rzeką. W czasie tych kilku dni współpracy z Garminem nauczyłam się jednego - nie można mu do końca ufać, bo wybiera drogi nie koniecznie rowerowe i nie koniecznie najkrótszą trasą. Z tego co zauważyłam lubi rowerowe skróty - im dalej, tym lepiej. Jednym słowem, ma w sobie coś ze mnie, jest moim nieodrodnym dzieckiem. Tym razem było mi wszystko jedno, niech prowadzi jak chce, oby sprawnie wyjechać z miasta. Nie kontrolowałam go na innych mapach.
Po upewnieniu się, że wyprowadził na właściwą drogę wyjeżdżamy z Baja. Jedziemy do Szeremle trasą EV 6. Jest pogodnie, nie ma wiatru. Są idealne warunki do rowerowania. Jadę pierwsza otwierając nasz mini peleton. Hania czuje się trochę lepiej, kolano boli jakby mniej, ale to może tylko cisza przed burzą. Wczoraj zaproponowałam zmianę planów i powrót do Budapesztu. Ot tak będziemy wracać lajtowo, odwiedzać miasta i miasteczka zatrzymując się na kawę, zwiedzimy na spokojnie Budapeszt. Dotychczas w ten sposób nie podróżowałam, ale czemu nie, może przyszła pora na zmiany, może mi przypadnie do gustu TAKIE rowerowanie. Jednak nie, Hania jest bardzo dzielna - nie ma mowy o powrocie, jedziemy dalej - przynajmniej do Belgradu. Zuch dziewczyna!
Dojeżdżam pierwsza do Szeremle. Czekając na resztę ekipy podziwiam kwiaty. Rogatki wioski są ukwiecone - na trawniku stoją wielkie donice i olbrzymi kwietnik, z których radośnie wychyla się różnokolorowe kwiecie. Przejeżdżamy przez wioskę, nie odbiega ona od węgierskich stereotypów - jest kościół, sklep. Na rogatkach odbijamy w szutrową drogę biegnącą wzdłuż Dunaju, którą prowadzi trasa EV 6. Jedziemy pośród pól i lasów. Nawierzchnia jest na zmianę szutrowa i asfaltowa. Dunaj raz jest w zasięgu wzroku, innym razem ukrywa się za drzewami.
Około 20 km od Baja odbijamy w zjazd prowadzący do Dunaju. Już nie jest pogodnie, jest upalnie. Temperatura powietrza przekracza 30 stopni. Hania i ja marzymy o kąpieli. Trafiliśmy na rewelacyjną miejscówkę. Jest Dunaj, trawa, drzewa, miejsce na ognisko i autko  wędkarza. Po prostu ideał, ale tylko dla odważnych, lub gruboskórnych. Komary atakują mnie ze zdwojoną siłą. Szybko zakładam strój kąpielowy i uciekam z cienia w fale Dunaju. Jest bardziej niż przyjemnie. Dno Dunaju jest kredowe i po pierwszym chlupnięciu i ochłodzeniu się nie chcąc mącić wody kontynuuję kąpiel stojąc na kamieniach. Suszymy się z Hanią na pomoście z betonowej płyty. Jemy drugie śniadanie. Żal opuszczać takie miejsce. Na trasie do Dunafalva jeszcze kilka razy będziemy mijać podobne super miejscówki na biwak.

Na drogę główną wjeżdżamy tuż przed Mohács leżącym po drugiej stronie Dunaju. Do miasta przeprawiamy się promem. Za bilet płacę 650 forintów.

Mohács (wymowa Mohacz) to jedno z najstarszych węgierskich miast, którego zapisana historia sięga końca XI wieku. 29 sierpnia 1526 roku w okolicach miasta stoczona została Bitwa pod Mohaczem, w której to wojska węgierskie dowodzone przez króla Ludwika II zostały rozbite przez armię osmańską prowadzoną przez sułtana Sulejmana I. Konsekwencją przegranej był kres potęgi państwa Węgierskiego i przeszło 150 letnia niewola turecka. Po wyzwoleniu miasta spod okupacji osmańskiej, osiedlili się w nim napływający z różnych stron świata osadnicy wielu wyznań i narodowości. Dzięki tej mieszance kulturowej do czasów współczesnych w mieście zachowało się wiele kościołów reprezentujących różne wyznania, a także liczne restauracje serwujące dania kuchni naddunajskiej jak i bałkańskiej. Największą atrakcją turystyczną Mohacza jest odbywający się każdej wiosny Karnawał Busójárás (pożegnanie zimy). Wtedy  przez miasto przechodzą poprzebierani w maski i baranie skóry mężczyźni odprawiając różnego rodzaju rytuały związane z kultem życia. Tradycja ta zapoczątkowana została przez przybyszów z Bałkanów i kultywowana jest tu od wieluset lat. Kulminacyjnym momentem karnawału jest przemarsz zapustników z placu Kóló na Rynek Główny gdzie odbywa się uroczyste spalenie zimy. W 2009 roku obrzęd pożegnania zimy w Mohaczu (Mohácsi busójárás) został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W Mochaczu można znaleźć także polskie akcenty. W parku Szepesy, w północnej części miasta znajduje się obelisk z polskim orłem w koronie. Pomnik ten wzniesiony został w 1931 roku na cześć polskich rycerzy poległych tu w 1526 roku w Bitwie pod Mohaczem. Ponadto  przy głównej drodze w kierunku Baja, na północ od miasta usytuowany jest posąg lwa na wysokim postumencie, upamiętniający Ludwika II Jagielończyka, bratanka Zygmunta Starego, który jako król Węgier poniósł śmierć w  wodach potoku Csele, próbując uratować się z bitewnej rzezi.
Na naszej wyprawie stało się niemalże tradycją, że czas nas nagli. W Mohács było podobnie. Jedziemy po wodę do najbliższego sklepu, po czym wjeżdżamy na główny plac i zatrzymujemy się na rynku. Idąc deptakiem zauważam rowerowe akcenty - stojaki są pełne dwukołowych klientów. Zatrzymuję się także przed rzeźbą/nie rzeźbą, która swoją ideą przypomina mi szczecińską frygę.
Centralnym punktem rynku jest olbrzymi parking, a od niego odchodzą uliczki, przy których znajdują się budynki urzędów miejskich. Jest także kościół - Votive Memorial Church otoczony podcieniami z tablicami upamiętniającymi poległych w bitwie pod Mohaczem w 1526 roku. Bryła kościoła przypomina meczet. Przez chwilę zastanawiam się, czy to jest kościół, cerkiew, czy właśnie meczet. Bardzo lubię budownictwo sakralne, zawsze z ciekawością oglądam wnętrza. Tak było i tym razem. To pierwszy kościół na Węgrzech, do którego wchodzę. Powód jest prozaiczny - inne kościoły, do których chciałam zajrzeć były zamknięte. Bardzo często nosiły ślady zaniedbania, jakby nie były odwiedzane przez wiernych. 
Skromny Wystrój Votive Memorial Church robi na mnie duże wrażenie. Z białych ścian bije powaga i spokój. Ołtarze w nawach bocznych idealnie komponują się z całością, którą dopełniają kolorowe witraże w pionowych oknach. 





Zbliża się popołudnie gdy wyjeżdżamy z Mohács. Rezygnujemy z szukania polskich akcentów w mieście. Wpisuję do Garmina adres przejścia granicznego w Udvar. Popełniam przy tym zasadniczy błąd, nie patrzę na mapę papierową i nie sprawdzam jaką trasę wybrał Garmin. Wyjeżdżamy z miasta. Po przejechaniu około 3 km okazuje się, że Garmin prowadzi boczna drogą przez miejscowość Kölked, a nie jak chcieliśmy najkrótszą trasą, tj. drogą nr 56. Wracamy i na rogatkach miasta wjeżdżamy na właściwą drogę. Do Udvar jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż drogi nr 56. Ruch na drodze jest duży, typowy dla okolic przejścia granicznego.
Czekam na Hanię przed przejściem granicznym. Bidulka, odezwało się ponownie kolano. Do Udvar wjechała ostatnia. Podziwiam ją - jedzie z bólem kolana, ale czy to rozsądne?
Odprawa przebiega sprawnie - okazujemy paszporty i za moment jesteśmy w Chorwacji. Naszym pierwszym celem będzie miasto Osijek położone w Sławonii, do którego chcemy dojechać przez Park prirode Kopački rit. Po przekroczeniu granicy zjeżdżamy z drogi nr 56. Do Osijeka pojedziemy bocznymi drogami.
Na pierwszym skrzyżowaniu odbijamy w kierunku miejscowości  Duboševica. Po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów wjeżdżamy do Duboševicy i... Na twarzy Hani pojawia się wielki uśmiech i oczy jej błyszczą. Znaleźliśmy idealną miejscówkę na nocleg! Na rogatkach wioski jest olbrzymi plac sportowy, wokół którego rosną świerki, są stoliki, ławeczki. W pobliżu jest kościół i ulica gęsto usiana domami jednorodzinnymi. Gdy podjeżdżamy do placu wzbudzamy sensację wśród bawiących się tam dzieciaków. Zadają nam mnóstwo pytań po angielsku, proponują wodę do picia i kąpiel w swoich domach. Prowadzą nas do mapy z zaznaczonymi tasami przez Kopački rit. Dzieciaki są kochane.

Powoli zapada zmierzch. Tym razem jem kolację - kanapki. Rozbijam namiot, a gdy robi się zupełnie ciemno idę do naturalnej łazienki otoczonej krzewami i biorę butelkowy prysznic. Zanin usnę dochodzi mnie bicie kościelnych dzwonów. Czy one będą tak bić co godzinę....


Kategoria Dolina Dunaju 2018

Dolina Dunaju - Baja

  • DST 63.53km
  • Czas 04:31
  • VAVG 14.07km/h
  • VMAX 33.39km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 września 2018 | dodano: 04.10.2018

Około godz. 4.00 obudziły mnie głosy dwóch mężczyzn. Byli to wędkarze. Mężczyźni trajkotali niczym dwie przekupki. Ciekawe, czy zauważyli nasze namioty, a może właśnie tak rozprawiali o naszym biwaku. Nie mogłam usnąć. Drzemałam i się budziłam. Panowie mieli gadane, a może to woda tak niosła głosy i je potęgowała.
Wstałam o godz. 6.20. Niepotrzebnie spojrzałam do lusterka. Jak ja wyglądam, co się stało z moimi oczami?! Zbyt krótki sen sprawił, że miałam strasznie napuchnięte powieki. Umyłam twarz zimną wodą z bidonu. Co tam, przecież jestem na rowerowej włóczędze, a nie na jakiś ekskluzywnych wczasach. Nie leżę na leżaku i nie pachnę, tylko pedałuję w pocie czoła. Zresztą, czy ktoś zwraca na mnie uwagę, a swoim komarzym wielbicielom i tak się podobam. Ręce i nogi mam w czerwonych bąblach po ich ukąszeniach.
W sąsiedztwie wędkarzy zajęłam się śniadaniem i suszeniem namiotu. Śniadanie miałam na bogato - zupka chińska i kanapki z żółtym serem, a do tego herbata. Jednym słowem - wyprawowe rarytasy. 
Gdy już byłam spakowana i przygotowana do drogi podszedł do mnie starszy pan - jeden z wędkarzy. Zaczął oglądać mój rower, sakwy, a nawet podniósł Scotta za tylne koło. Zaczęliśmy rozmowę na migi. Pan gestami i wyrazem twarzy mówił, jaki to rower jest ciężki i patrzył na mnie z uznaniem. Ja potakiwałam twierdząco głową. Następnie przeszliśmy do dialogu - ja nie znałam węgierskiego, on polskiego i oboje nie znaliśmy biegle angielskiego, ale mimo to doskonale się rozumieliśmy. Powiedziałam, że jestem z Polski, z Lublina, pokazałam na mapie naszą trasę, mówiłam przez które miasta jechaliśmy i dokąd chcemy dojechać. Co więcej - pochwaliłam się gdzie dotychczas byłam na wyprawach. Pan powtarzał nazwy wymienianych przeze mnie państw i patrzył na mnie z coraz większym uznaniem. Poklepywał mnie po ramieniu. Jakżeż ja urosłam!  Nie wiem, czy cokolwiek widział na małym ekranie mego aparatu fotograficznego, gdy pokazywałam mu zdjęcia z Kuby. Rozmowa była bardzo miła. Otaczają nas życzliwi ludzie, wystarczy jeden uśmiech, serdeczny gest, aby sobie ich zjednać. Nie trzeba znać innych języków, aby się porozumieć. Wystarczy jedynie mowa serca.
O godz. 8.30 dołącza do nas kolega. Jest punktualny. Żegnam się z moim przemiłym rozmówcą. Zaczynam kolejny dzień w drodze. 

Przez miasto prowadzi nas ścieżka rowerowa. Jedziemy główną ulicą. Nie rozglądam się zbytnio. Miasto, jak miasto. Po prostu przez nie przejeżdżam. Nawiguję z pomocą Garmina, przy czym kontroluję wybraną przez niego trasę z mapą papierową i mapą Osmand na smartfonie. Hania jedzie za mną. Dzisiaj chcemy dojechać do miasta Baja, przy czym głównym celem i atrakcją ma być  Las Gemenc.
Trasa do Lasu Gemenc prowadzi przez miasto Szekszárd.
Miasto Szekszárd (wymowa Seksard) położone jest nad rzeką Sió około 20 km od brzegu Dunaju. Jego początki sięgają czasów starożytnych. Wówczas znajdowała się tu celtycka osada zwana Alisca. W kolejnych wiekach miasto zostało zajęte przez Rzymian. W XI wieku Szekszárd uzyskało prawa miejskie. Wzniesiono został zamek obronny, który był często odwiedzany przez ówczesnego węgierskiego króla Bélę I. Rozwój miasta został przerwany przez okupację turecką w 1541 roku, a po wycofaniu się Turków w 1686 roku, do miasta sprowadzeni zostali osadnicy ze Szwabii. Do połowy XIX Szekszárd leżał na brzegu Dunaju. W wyniku regulacji rzeki miasto zostało odsunięte w głąb lądu. Współczesny Szekszárd to królestwo wina. Okoliczne wzgórza pokrywają winnice. W mieście zachowało się wiele ciekawych i zabytkowych budowli.
Zatrzymujemy się na głównym placu - deptaku. Ulica wręcz kipi zielenią. Stylowe kamienice zasłaniają drzewa, pod którymi ustawione są ławki. Po obu stronach ulicy ciągnął się kawiarenki, można odpocząć, napić się kawy i skosztować miejscowych słodkości.
Hania zatrzymuje się w jednej z kawiarenek, a ja jadę dalej.    


Zatrzymuję się na rynku. Moją uwagę przyciąga wzniesiona w 1753 roku barokowa kolumna Trójcy Świętej,  budynek dawnego Urzędu Powiatowego w stylu klasycystycznym oraz ratusz. Na rynku znajduje się także  jednonawowy rokokowy kościół Zbawiciela, który jest aktualnie w renowacji. Na rynku znajduje się także pomnik króla Beli I. Robię kilka kółeczek i wracam do Hani.

Nie jesteśmy jedynymi sakwiarzami, którzy zatrzymali się w kawiarni. Oni odjeżdżają, a my jeszcze chwilę odpoczywamy przy filiżance kawy.

Wprowadzam do Garmina adres Bárányfok. Chcemy tutaj wsiąść do kolejki wąskotorowej, którą przemierzymy Las Gemenc - las łęgowy.  Zgodnie z definicją zawartą w Wikipedii las łęgowy to zbiorowisko leśne, występujące nad rzekami i potokami, w zasięgu wód powodziowych, które podczas zalewu nanoszą i osadzają żyzny muł. Najbardziej typową glebą dla lasów łęgowych jest holoceńska mada rzeczna. Siedliska niemal wszystkich łęgów związane są z wodami płynącymi. Lasy te narażone są na wyniszczenia spowodowane m.in. pracami związanymi z regulacją koryt rzecznych oraz melioracjami wodnymi.
Las Gemenc został uznany w 1996 roku za park narodowy, a w 1997 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa. Rozciąga się na zachodnim brzegu Dunaju i jest reliktem lasów łęgowych występujących licznie w dolinie Dunaju przed jego regulacją. Las łęgowy nad Dunajem jest największym tego typu zbiorowiskiem w Węgrzech i jednym z większych w Europie. Charakteryzuje go zróżnicowana flora i fauna terenów zalewowych, są to też tereny łowieckie z kilkusetletnią tradycją. Żyją tu m.in. jelenie, dziki, bociany, czaple szare, orły łąkowe i latawce a także wiele gatunków płazów i gadów. W części lasu utworzonych zostało kilka ścieżek przyrodniczych dostępnych dla wędrowców i rowerzystów.
Po pokonaniu kilkunastu kilometrów jesteśmy na miejscu. Są tory, stacja kolejowa, tylko kolejka z niej nie odjeżdża. Okazało się, że leśna kolejka wąskotorowa ma swoją stację początkową w Pörböly - miejscowości, do której zamierzaliśmy dojechać i wyruszyć z niej do miasta Baja. Dowiaduję się o tym od przemiłej pani z kawiarenki w budynku stacji kolejki. Po raz kolejny dzisiejszego dnia pomogła mi mowa serca. Tak, wokół nas jest pełno życzliwych ludzi. Pani wytłumaczyła mi ponadto, że do Baja jest 20 km i dojedziemy tam asfaltową drogą biegnąca obrzeżem Lasu Gemenc. Czar prysł. Szkoda. Jest mi głupio przed Hanią, że nie doczytałam skąd odjeżdża kolejka, tym bardziej, że pomysł wycieczki przez Las Gemenc był mój. 
Leniuchujemy chwilę przy filiżance kawy i ruszamy do Baja. Hania zaczyna odczuwać ból w kolanie. Nie wróży to najlepiej naszej dalszej wyprawie.


Początkowo jedziemy drogą asfaltową. Coś mnie kusi, aby wjechać do lasu. Przed wyjazdem narysowałam trasę przez las biegnącą w pobliżu kolejki wąskotorowej. Hania przystaje na moją propozycję. Skręcamy w leśną drogę. Jedziemy śladem wprowadzonym do Garmina. Droga jest niczym leśna autostrada. Po przejechaniu  kilometra lub dwóch ślad w Garminie wskazuje, że powinniśmy odbić w prawo. Kończy się leśna autostrada. Dalej mamy jechać przecinką. Z oddali dobiegają nas głosy jeleni. Jest cudownie. Las jest piękny, jednakże nie ryzykujemy jazdy z sakwami trawiastą leśną drogą. Ja chętnie pojechałabym, ale decyzja nie należy tylko do mnie. Wracamy na asfalt. Zostaję w tyle. Muszę się zatrzymać, po prostu muszę! Być w tak cudownym miejscu i nie sprawdzić co kryją leśne knieje?! Wchodzę w głąb. W dali widzę mokradła. Pięknie. Szkoda, że muszę wrócić na asfaltową drogę.


Hania nie czuje się najlepiej. Ból się nasila. Z trudem pedałuje. Mam wrażenie, że droga do Pörböly ciągnie się w nieskończoność. Dojechaliśmy. Zatrzymujemy się aby odpocząć i zjeść kanapkę. Hania jest bardzo dzielna. Bierze tabletkę przeciwbólową i chce jechać dalej i to jaką drogą! Ja proponuję dojazd do Baja główną drogą, chcę dotrzeć tam jak najszybciej, aby Hania nie męczyła się zbytnio, ale ona wybiera inną opcję. Do Baja pojedziemy niebieskim szlakiem prowadzącym przez Las Gemenc. Jaka niespodzianka na koniec dnia! Jeszcze przez dłuższą chwilę będę mogła cieszyć się tym wyjątkowym miejscem.

Na obrzeżach lasu jest dzielnica domków letniskowych. Dojeżdżamy do mostu i przejeżdżamy na drugą stronę Dunaju. Jesteśmy w Baja. Zatrzymujemy się w Tesco na zakupy. Zbliża się godz. 18.00. Pora pomyśleć o noclegu. Podejmujemy decyzję o powrocie na drugą stronę Dunaju. Rozbijamy biwak na plaży w bliskim sąsiedztwie mostu i jakiegoś zakładu po drugiej stronie rzeki. Miejscówka jest fajna, ale ma jedną wielką wadę - jest strasznie głośno. Auta i pociągi jadące przez most robią niesamowity huk. Odgłosy dochodzące z zakładu po drugiej strony Dunaju są równie głośne. 

Zapada zmierzch. Nie jestem głodna, nie jem kolacji. Kąpię się w Dunaju i zamykam w namiocie. Wsuwam się głęboka do śpiwora. To nie pomaga. Dochodzą do mnie z zewnątrz odgłosy pędzących aut po moście i odgłosy fabryki. Nie wiem czy usnę tej nocy, ale wiem na pewno, że jutro rano nie spojrzę do lusterka.


Kategoria Dolina Dunaju 2018

Dolina Dunaju - Tolna

  • DST 88.00km
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 19 września 2018 | dodano: 04.10.2018

Noc była spokojna. Nasz biwak nie wzbudził zainteresowania miejscowych, mimo, że nocowaliśmy w centrum rekreacyjnym miasteczka. Obudziłam się przed godz. 6.00. Pozwoliłam sobie na kilkuminutowe leniuchowanie w śpiworze. Wspominam wczorajszy dzień. Całkiem dobrze poradziliśmy sobie ze Scottem i Garminem. Część trasy pokonywaliśmy polnymi i szutrowymi drogami. Mimo czteromiesięcznej przerwy w rowerowaniu dałam radę, tak jakby nie chorowała. Zaległości w rowerowych "treningach" nie wpłynęły na moją kondycję. Mam lepszą kondycję od Hani, a porównując nasze tempa jazdy zaczynam mieć wątpliwości, czy zobaczę Żelazne Wrota Dunaju. Będzie, co ma być. Wstaję. Zaczyna się nowy dzień. 
Poranek jest pogodny i ciepły. Gdy przygotowuję śniadanie dołącza do mnie Hania. Rozmawiamy o dzisiejszej trasie. Plan się nie zmienia jedziemy jak najbliżej Dunaju. Dzielę się wątpliwościami, czy dotrzemy do Żelaznych Wrót. Hania mnie uspokaja - najwyżej część trasy pokonamy pociągiem. Na serbskim odcinku Dunaju bardzo mi  zależy, ale czy tam dojedziemy - nie wiem. Następnie dni to pokażą.

Wyjeżdżamy o godz. 9.30. Gdybym podróżowała sama wyjechałabym zapewne dużo wcześniej, a tak jazda w grupie zobowiązuje do czekania na ostatniego - kolegę. Za Dunavecse asfaltowa ścieżka zamienia się w polną drożynę. Jedzie się bardzo przyjemnie. Jest ciepło, a będzie zapewne upalnie.
Dojeżdżamy do wsi Apostag. Przejechaliśmy zaledwie kilka kilometrów, a ja jestem głodna. Od śniadania, bardzo skromnego - kisielek + herbatniki - minęło kilka godzin. Jadę pierwsza. Ma to swoje plusy. Narzucam grupie nie tylko tempo, ale i wybieram miejsca postoju.
Zatrzymuję się przed sklepem spożywczym. Kupuję chałkę, bułeczkę i mleko kakaowe. Chałka i mleko to prawdziwe delicje. Smakują, bardziej niż wybornie.



Z Apostag jedziemy asfaltową drogą w kierunku miejscowości Dunaegyháza. Czuję, że jadę przez Nizinę Węgierską. Jest płasko, jak okiem sięgnąć. Droga prowadzi wśród pól kukurydzy i ziemniaków. Jest to trasa EV 6. Zostaję w tyle, robię zdjęcia. Wiem, że bez problemów dojadę do grupy. To kolejny plus wolniejszego tempa jazdy Hani. Mogę oddawać się swojej fotograficznej pasji do woli (tylko co tu uwieczniać na zdjęciach?!), a i tak nadążę za kompanami i ich nie spowolnię. Droga jest bardzo monotonna, jedynie pola i pola, od czasu do czasu mija mnie auto. Nie ma praktycznie ruchu. Mimo monotonii to kolejny plus - jest nudno, ale bezpiecznie. 

W Dunaegyháza zauważam ciekawostkę. Zabawne kwietniki przed bramą posesji - ona i on, a nad całością czuwający na balkonie mundurowy.



Około 3 km za Dunaegyháza wjeżdżamy na drogę nr 6. Wita nas zakaz poruszania się po niej rowerów. Zakaz nie stanowi jednak żadnego problemu. Wzdłuż drogi prowadzi ścieżka rowerowa. Do mostu na Dunaju dzieli nas bardzo mały odcinek, może około kilometrowy. Dunaj nie bez powodu nazywany jest Amazonką Europy. Wygląda majestatycznie. Zatrzymuję się na chwilę na moście, patrzę w dal i co widzę. Jaka rewelacyjna miejscówka na nocleg! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za kilka dniu tu wrócę i rozbiję namiot w miejscu, które tak bardzo mi się spodobało. 


Dojeżdżamy do miasta Dunaföldvár. Nie wjeżdżamy do centrum. Jesteśmy na obrzeżach. Zjeżdżamy w drogi nr 6 w boczną drogę, oznaczoną na mapie żółtym kolorem i jedziemy w kierunku miasta Paks. W znalezieniu i wjeździe na właściwą drogę pomaga Garmin. 
Droga prowadzi wśród pól i winnic. Jadę pierwsza, ale znowu zatrzymuję się na zdjęcie i zamykam peleton. Nie ma to żadnego znaczenia. Tempo jest rekreacyjne. Do grupy dojeżdżam w miasteczku Bölcske. Rozsiadamy się na skwerku. Idę do sklepu. Mam ochotę na jogurt. Robimy krótką przerwę na posiłek.



W Bölcske zjeżdżamy z drogi. Dalej pojedziemy asfaltową dróżką prowadząca wałem. W pierwszym odruchu nie jestem tym zachwycona, bo ileż można jechać wałami i omijać miasteczka. Wprawdzie z dróg na wałach są zjazdy do miejscowości, ale my nie praktykujemy zjeżdżania z trasy. Dla mnie taka droga wieje nudą, ale to Hania ma decydujący głos co do wyboru trasy, a ja to akceptuję. 
Ścieżka prowadzi wśród pól i lasów, raz widzimy Dunaj, raz przesłaniają go drzewa. Równolegle do asfaltowej drogi na wale biegnie dołem polna droga, są też zjazdy do Dunaju. Z ciekawości odbijam w jeden z takich zjazdów. Nad Dunajem są wędkarze. To typowy obrazek. Domyślam się, że rzeka obfituje w ryby, a wędkarstwo to ulubiona pasja Węgrów.  

Jadę sama na początku naszego peletonu, by za moment go zamykać i tak na zmianę. Są też odcinki kiedy jadę w parze z Hanią. Rozmawiamy. Ona nie ma mi za złe, że pozwalam sobie na odrobinę jazdy w odosobnieniu. Każda z nas jedzie w swoim tempie, a w newralgicznych punktach trasy - skrzyżowaniach, rondach, wjazdach na główną drogę - i tak na siebie czekamy. Na tym przecież polega jazda w grupie. Ja opiekuję się i czuwam nad Hanią, a ona opiekuje się i czuwa nade mną.
Moje dotychczasowe wyprawy nie były aż tak rekreacyjne, wyglądały inaczej, a przez to mam zupełnie inne nawyki i przyzwyczajenia. Nie mam w zwyczaju robienia postojów co kilka kilometrów, wprawdzie priorytetem nie jest dzienny dystans, ale jeśli po drodze nie ma nic ciekawego to trzeba jechać dalej do celu.
Na trasie do Paks robię tylko jeden krótki postój nad Dunajem i wymuszam podobne zachowanie na kompanach. Do Paks jedziemy dosyć sprawnie jak na tempo rekreacyjne. Kończy się droga na wale i jest wjazd na drogę nr 6 z zakazem jazdy rowerów. Na szczęście poboczem drogi jedziemy niewielki odcinek i wjeżdżamy na ścieżkę rowerową.
Około 5 km od Paks położona jest jedyna na Węgrzech czynna elektrownia jądrowa.  Produkuje ona ponad 50% energii elektrycznej na Węgrzech. Naszym celem nie jest jednak zwiedzanie elektrowni. Na szczęście Hania nie uznała jej za atrakcję i nie zapisała na swojej karteczce :) A tak zupełnie poważnie, to istnieje możliwość zwiedzenia elektrowni podczas wycieczek organizowanych przez Látogató Központ, z siedzibą przy drodze nr 6, w południowej części miasteczka.
Jesteśmy w Paks (wymowa Poksz). Miasto położone jest nad naddunajskiej skarpie. W Paks jest wiele atrakcji turystycznych, m. innymi świątynie różnych wyznań, w tym synagoga, Vasúti Múzeum (muzeum kolei), Városi Múzeum (muzeum miejskie), Paksi Képtár (galeria obrazów, prezentująca płótna współczesnych malarzy węgierskich, m.in. Károlya Halásza, założyciela i kierownika galerii). Centrum miasta skupia się wokół Szent István tér. Z placu odchodzą ulice otoczone niewysoką zabudową, wśród której przeważają barokowe i klasycystyczne pałacyki i dworki. My niestety nie mamy czasu na zwiedzanie miasta i błądzenie malowniczymi uliczkami.
Zatrzymujemy się na krótki postój w pobliżu Városi Múzeum - Muzeum Miejskiego przy Deák utca 2. Muzeum urządzone w klasycystycznym dworze i zawiera ekspozycję na temat dziejów Paks i okolicy. Ciekawostkę stanowi skarb archeologiczny wydobyty w pobliskim Dunakömlőd, gdzie odkryto rzymski fort. Czas nagli i muzeum zwiedzam jedynie z zewnątrz. Wyjeżdżając z Paks uwieczniam na zdjęciu ulicę prowadzącą do kościoła Serca Jezusowego.



Z pomocą Garmina kieruję naszą ekipę na boczną drogę oznaczona na mapie kolorem żółtym, po której możemy poruszać się rowerami. Jedziemy w kierunku miasta Szekszárd. Na drodze panuje mały ruch, jest bezpiecznie. Droga pnie się pod górę, a przed samym "szczytem" wije się serpentynami. Nareszcie jakieś urozmaicenie. Jadę pierwsza. Mój Scott jest przyzwyczajony do jazdy pod górkę, ale Hani mieszczuch z pewnością nie. Pedałując myślę o koleżance. Dzielna z niej kobietka, jedzie pod górę na takim rowerze. Brawo! Oklaski dla Hani!
Na górze czekam na resztę ekipy. Ustalamy z Hanią dalszą trasę. Nie wjedziemy do Szekszárd od strony Tengelic, tylko odbijemy na najbliższym skrzyżowaniu do Szölöhegy i wjedziemy od strony miasta Tolna.
Szölöhegy to mała osada. Naliczyłam zaledwie kilka domów. Droga, którą jedziemy przypomina nasze dziurawe drogi. Jedziemy wśród pól i niewielkich zagajników. Przejeżdżamy nad autostradą i dojeżdżamy do drogi nr 6. Nie mamy wyboru - musimy przejechać około 2 km do drogi prowadzącej do miejscowości Fadd. Ruch na drodze nr 6 jest olbrzymi - auto goni za autem, tir za tirem. Nasi kierowcy w porównaniu z węgierskimi na takich drogach zachowują się wobec rowerzystów jak prawdziwi dżentelmeni. Tu jazda na trzeciego jest normą. Nie dziwi mnie to, bo przecież na tej drodze nie powinno być rowerzystów. Jadę po białej linii wyznaczającej krawędź jezdni. Droga nie ma utwardzonego pobocza, a trawiaste pozostawia wiele do życzenia - jest bardzo wąskie i spada pionowo w dół. 
Pokonuję około 2 km i odbijam w lewo w drogę prowadzącą do Fadd. Przed skrętem czekam na pozostałych. Nie chcę, abyśmy się rozłączyli i pogubili.
Droga, którą teraz jedziemy jest najprawdopodobniej drogą dojazdową do pól. Mijamy plantacje papryki.

Fadd to typowa węgierska wieś z kościołem i labiryntem wąskich uliczek. Na ekranie Garmina widzę ujęcie wody. Pytam pozostałych, czy jedziemy po wodę. Odpowiedź jest twierdząca i w ten sposób mam 2 litry wody na ewentualny prysznic butelkowy. 

Zaczyna zmierzchać. Rozglądamy się za miejscem na biwak. Przy drodze, którą jedziemy nie ma odpowiedniej miejscówki. Dojeżdżamy do miasta Tolna. W Tolnej nie ma campingu, ale jest hotel. Rozdzielamy się. Ja z pomocą Garmina prowadzę kolegę do hotelu, a Hania szuka miejscówki na nocleg. Po sprawdzeniu cen w hotelu wspólnie wracamy do Hani. Ona znalazła dwupoziomową miejscówkę: na pietrze z trawnikiem przed drukarnią lub na dole z trawnikiem przy zalewie. Kolega wraca do hotelu, a my rozbijamy namioty na dolnym poziomie. Miejsce jest całkiem fajne. Oglądam je przy blasku księżyca i latarki. Jest to zalew z pomostami dla wędkarzy. Przy pomostach kołyszą się łódki. Jest jeszcze jeden wędkarz, który odjeżdża autem zanim rozbijemy namioty.

Noc jest bardzo ciepła i widna. Jest pełnia. Znajduję miejsce na butelkowy prysznic. Mam nawet naturalny wieszak na ręcznik na akacjowej gałęzi i podglądaczy - komary. Może ten wyjazd nie jest szczytem moich marzeń, ale dzięki niemu znowu smakuję życia w drodze. Jak bardzo mi tego brakowało. Powoli zasypiam, kończy się dzień...


Kategoria Dolina Dunaju 2018

Dolina Dunaju - Dunavesce

  • DST 86.73km
  • Czas 05:32
  • VAVG 15.67km/h
  • VMAX 28.86km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 18 września 2018 | dodano: 04.10.2018

Wstałam o godz. 6.20. Hania wstała wcześniej. Spakowałam sakwy i poszłam na śniadanie. Kanapki przywiezione z domu smakowały wybornie, a może byłam aż tak głodna.
Poranek był pogodny. Zwiastował upalny dzień.
Zamierzaliśmy opuścić hostel o godz. 8.00. Zeszłyśmy z Hanią na dół o ustalonej godzinie. Oczekiwanie na kolegę przedłużało się więc na klatce schodowej, na dole kamienicy zabezpieczyłyśmy rowery i ruszyłyśmy w miasto, a dokładnie do Wielkiej Hali Targowej położonej w niedalekiej odległości od Flow Hostel.
Wielka Hala Targowa usytuowana jest w pobliżu zjazdu z Mostu Wolności. Jest to olbrzymi gmach o stalowej konstrukcji. Został wzniesiony  w latach 1894-97 według projektu Samu Petza. Hala ma trzy kondygnacje.
Na poziomie -1 znajduje się sklep samoobsługowy Aldi, na parterze dominują stoiska z warzywami, owocami, wędlinami, słodkościami. Króluje oczywiście papryka pod różną postacią. Na antresoli są kramy z pamiątkami oraz lokale gastronomiczne serwujące węgierski fast-food.






Jest poranek. Stoiska z warzywami, owocami, wędliną, a także lokale gastronomiczne są już czynne, natomiast stoiska z pamiątkami sprzedawcy dopiero otwierają. Na hali nie ma tłumów.  Możemy swobodnie spacerować między straganami, oglądać wszystko, robić zdjęcia.
Wracamy po dłuższej chwili i już we trójkę ruszamy w drogę. 
Swoją podróż wzdłuż Dunaju rozpoczynamy przy Moście Wolności (Szabadság hid) położonym u stóp Wzgórza Gellerta.

Jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż Dunaju. Hania nie ma opracowanej trasy, ale ma jej wizję i kartkę z zaznaczonymi w kolejności miejscowościami, przez które mamy przejeżdżać. Po prostu jedziemy wzdłuż Dunaju. Wyjazd ma być spontaniczny. Gdy ścieżka się kończy na rogatkach Budapesztu wprowadzam do Garmina adres - Halásztelek - pierwsze miasto z  kartki z wizjonerskiej trasy Hani. Dojeżdżamy bez problemu. W Halásztelek wpisuję kolejny adres - Tököl. Garmin prowadzi nas polnymi drogami, górą wału, dołem wału, drogą przy lesie. Mamy z Hanią dobrą zabawę. Wycieczka zaczyna się ciekawie. Przed Tököl wjeżdżamy na asfalt. W miasteczku zatrzymujemy się przed Mini Marketem. Jest pora na drugie śniadanie. Kupuję bułkę i jogurt oraz wodę.



W Tököl wpisuję kolejny adres - Szigetujfalu. Jedziemy drogą asfaltową usianą dziurami, a przez to bardzo przypominającą nasze drogi na Wschodzie. Hania zostaje w tyle. Prezentujemy różne style jazdy. Ja jeżdżę bardziej sportowo - czyli szybciej, a ona rekreacyjnie - czyli wolniej. Zresztą mamy różne rowery - ja górala, ona - mieszczucha. Zatrzymuję się na skwerku w Szigetujfalu. Czekam na Hanię. Chwilę odpoczywamy. Pogoda dopisuje. Jest ponad 30 stopni na plusie.   


Kolejne miasteczko, do którego zmierzamy to Makád. Hania ma wizję przekroczenia na drugą stronę odnogi Dunaju na samym cyplu wyspy.
Garmin do Makád prowadzi przez miasto Ráckeve. Znak pokazuje, że jedziemy trasą EuroVelo 6. Nie zatrzymujemy się w Ráckeve, jedziemy bezpośrednio do Makád.

Makád to mała miejscowość. Jej główną atrakcją dla mnie była pompa głębinowa. Jestem trochę znużona upałem i wielką przyjemność sprawiło mi umycie twarzy zimną wodą. Kto by pomyślał, że pompa - taka mała rzecz może być przyczyną tak dużej frajdy. I to jest właśnie piękne podczas życia w drodze, że doceniam jeszcze bardziej wartość zwykłych, prozaicznych czynności, jak umycie twarzy zimną wodą w upalny dzień.  

Wpisuję do Garmina kolejny adres - Dunavesce. Jak na razie Garmin prowadzi bez zarzutu. To moje początki nawigowania w ten sposób. Dopiero się uczę takiego korzystania z Garmina. Mam także mapę papierową, na której także kontroluję trasę. 
Jedziemy asfaltową drogą prowadzącą po wale w pobliżu Dunaju. Droga jest bardzo wąska. Znajdują się na niej zajazdy umożliwiające wyminięcie się autom. Przypomina mi to wąskie drogi na Hebrydach.
Droga zbliża się do Dunaju wprost na wyciągnięcie ręki. Trawiaste brzegi usiane są przyczepami campingowymi. Dojeżdżamy do mostu i przejeżdżamy na drugą stronę.

Dalej jedziemy wzdłuż Dunaju trasą wyznaczoną przez Garmina. Droga asfaltowa zamienia się w szutrową prowadzącą przez niewielki zagajnik. Dojeżdżamy do szlabanu. Konsternacja. Co robimy? Postanawiamy jechać dalej. Droga wyłożona jest betonowymi płytami. Przechodzi w polną drogę, a następnie ginie wśród wysokich traw. Garmin wpuścił nas w maliny. Zawracamy do drogi asfaltowej. Pokonaliśmy za free około 3 km w jedną stronę. Na wysokości miasta Tass wjeżdżamy na drogę nr 51. Jest późne popołudnie. Ruch jest duży. Jadę pierwsza. Hania zamyka peleton. Pokonujemy w ten sposób kilka kilometrów, by przed Dunavesce wjechać na EV 6. Teraz, gdy piszę te słowa, wiem, że równolegle do drogi nr 51 prowadziła trasa EV 6. A wystarczyło tylko przed wyjazdem zainstalować na smartfonie także Mapy.cz
Nie wjeżdżamy do miasta. Jedziemy wzdłuż Dunaju. Zatrzymujemy się w urokliwym miejscu. Mamy wszystko czego potrzeba rowerowym podróżnikom - Dunaj, plażę, trawnik, stoliki, ławeczki, a nawet toaletę. Gdy zapada zmrok rozbijam namiot między drzewami. Nad sprawnym rozłożeniem namiotu czuwają moi nieodłączni wielbiciele - komary. Kąsają niesamowicie. Tak jest zawsze - gdzie jestem ja tam jest i wataha komarów. Cóż, po prostu jestem ich ulubienicą.

Kąpię się w Dunaju przy blasku księżyca, po czym zmykam do namiotu. Zanim usnę zdążę pomyśleć, jak dobrze jest znowu być w drodze, jakże mi brakowało tego drugiego życia - życia w drodze. Słyszę jeszcze odgłosy przepływającej barki i odpływam wraz z nią...


Kategoria Dolina Dunaju 2018

Dolina Dunaju - Budapeszt

  • DST 3.50km
  • Czas 00:20
  • VAVG 10.50km/h
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 września 2018 | dodano: 04.10.2018

Budzik nastawiłam na godz. 2.45. Nie mogłam usnąć. Emocje wzięły górę. Bałam się, że nie usłyszę zegarowego alarmu. Niepotrzebnie. Obudził mnie pierwszy dźwięk dzwonka. Szybki prysznic. Kanapki na drogę. Zdążyłam jeszcze wypić herbatę. Gdy krzątałam się po kuchni przyszła Mama. Bidulka przeżywa jak wytrzyma dwa tygodnie bez swojej córki.
Z domu wyjeżdżam o godz. 4.05. Starszy odwozi mnie na dworzec do Łukowa, skąd o godz. 5.30 mam pociąg do Warszawy. W Łukowie jesteśmy przed godz. 5.00. Kupuję bilet w automacie, chwilę czekam w aucie i witaj przygodo! Starszy pomaga mi zapakować bagaże do wagonu. Mam pokrowiec z rowerem i dwie sakwy. Pociąg odjeżdża punktualnie. Już wkrótce poznam nowych znajomych, jacy są, jak będzie mi się z nimi podróżowało, dokąd dojedziemy? Ogarniają mnie przyjemne emocje. Znowu będę żyć w drodze!
Podróż do Warszawy mija bardzo szybko. O godz. 7.15 wysiadam na Dworcu Centralnym. Poznaję wyprawowych kompanów. Jedziemy we trójkę - Hania, ja i kolega. Uważam, że o wyprawowych kompanach należy pisać dobrze lub w ogóle. Więc... Hania sprawia wrażenie pogodnej i serdecznej osoby. Rozmawiamy jak "kumoszki" znające się od lat. Nie ma między nami dystansu. 

Pociąg do Budapesztu zgodnie z rozkładem ma odjechać o godz. 9.35. Odjeżdżamy z kilkuminutowym opóźnieniem. Ładujemy rowery do wagonu. Umieszczamy je na korytarzu przy naszym przedziale. Rączki pokrowca mocuję do poręczy za pomocą paska crosso. Rower jest stabilny i nie zajmuje całej szerokości korytarza, jest możliwe przejście. Uff...

Podróż przebiega w miłej atmosferze. Nawet konduktor jest sympatyczny. Za nadbagaż, tj. rowery pobiera od nas opłatę po 5 zł za sztukę. 
Do ostatniej stacji w Polsce w Chałupkach dojeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem o godz. 14.00, jednakże na trasie opóźnienie zostaje zniwelowane i na dworcu Nyugati w Budapeszcie wysiadamy zgodnie z rozkładem o godz. 19.20. Po wyjściu na zewnątrz uderza mnie fala ciepłego powietrza. Jest po prostu gorąco! 
Składamy rowery i jedziemy do hostelu. Ja nawiguję. Na początku troszkę błądzę - zamiast odbić w lewo jadę na wprost, ale szybko  koryguję pomyłkę, wracam na trasę i już bez problemu docieramy do hostelu. Mamy rezerwację w Flow Hostel położonym w Peszcie po prawej stronie Dunaju przy Gönczy Pál utca 2.
Hostel znajduje się w kamienicy na drugim pietrze. W recepcji są młodzi ludzie, bardzo sympatyczni i życzliwi. Hania zostawia rower na parterze, a ja swego Scotta lokuję w hostelowym "schowku" - balkonie zamykanym na klucz. W hostelu jest kuchnia, salon, pokój komputerowy. Jest dużo zieleni. Wnętrza są ciekawie zaaranżowane. Całość jest nie tylko przyjemna dla oka, ale także bardzo przestronna i wygodna. Można się tu czuć swobodnie i komfortowo.



Śpimy wszyscy troje w ośmioosobowym pokoju. Ja zajmuję górne łóżko nad łóżkiem Hani. Mimo wieloosobowego pokoju czuję się w sypialni swobodnie. Nad każdym łóżkiem są zasłony umożliwiające pełną dyskrecję.
Nie jestem głodna, nie jem kolacji. Ograniczam się do herbaty. Biorę prysznic i idę spać. Jutro wyruszamy wzdłuż Dunaju.


Kategoria Dolina Dunaju 2018

Dolina Dunaju - prolog

  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 września 2018 | dodano: 03.10.2018

W sobotę 1 września o godz. 6.00 z Lotniska Chopina w Warszawie odleciał samolot, który miał zabrać naszą ekipę na wyprawę do Iranu ze startem w Tibilisi i metą w Teheranie. Koledzy odlecieli, a ja zostałam. Powtórzyła się historia sprzed roku kiedy to stan zdrowia uniemożliwił mi wyjazd do Armenii. Wówczas na pocieszenie była Kuba w styczniu. A teraz...
Sobota była straszna. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Snułam się po domu jak cień. Potem było jeszcze gorzej. Krzyś napisał z Tibilisi. Zostali na noc w hostelu u Iriny, kupili bilety na pociąg do Erewania - wyprawa przebiegała zgodnie z planem. We wtorek przysłał zdjęcia z trasy. Byli w Armenii. Oglądałam zdjęcia i ciesząc się, że u nich wszystko jest ok pochlipywałam. Czułam jak życie toczy się gdzieś obok według własnego scenariusza, a ja jestem biernym widzem i nie mam wpływu na jego treść. Nie pomogła nawet wizja trzydniowej wycieczki z Arkiem i wycieczki wzdłuż Dunaju zaproponowana przez Roberta. Użalałam się nad sobą myśląc jakiego to mam pecha.
W czwartek 6 września zadzwonił Robert. Pytał, czy zdecydowałam się na wycieczkę doliną Dunaju z jego kolegą i znajomą. Nie, nie jadę, to nie dla mnie, nie czuję się na siłach - żałosnym głosem odpowiedziałam na jego pytanie. Zachęcał mówiąc, że może być fajnie, że to lepsze od spędzenia urlopu w domu, że wyprawa do Iranu nie wyszła, ale wycieczka może się udać. Nie chciałam już nic tłumaczyć i ucięłam rozmowę krótkim "jeszcze pomyślę". Zresztą, o czym mam myśleć skoro dzień wcześniej zakomunikowałam swoim ewentualnym kompanom, że nie jadę. A może... Tylko czy zwyczajna dolina Dunaju może osuszyć łzy po egzotycznym Iranie? Ważę w myślach plusy i minusy wyjazdu - może być wielką porażką, a może być pozytywnym zaskoczeniem. Co tam, zaryzykuję. Jadę! Decyzja podjęta. Zadzwoniłam z informacją do Hani - kierowniczki wycieczki. Jeszcze tego samego dnia rezerwuję nocleg w hostelu (12,93 euro) i kupuję bilet do Budapesztu w promocyjnej cenie za 19 euro i powrotny  za 29 euro. Stało się! Bilety kupione!
Do wyjazdu pozostało 10 dni. Przed wyjazdem na wizycie kontrolnej pytam swego lekarza, czy nie widzi przeciwwskazań, odpowiada, że nie, ale po powrocie mam się u niego pokazać na kolejnej wizycie.
Przygotowuję się do drogi. Hania planuje zakończenie wycieczki w Konstancji w Rumunii i stąd powrót do Budapesztu. Kupuję mapy Węgier, Chorwacji, Serbii i Rumunii oraz pokrowiec na rower. Po raz pierwszy będę przewozić rower w pokrowcu jako bagaż, ponieważ w pociągu nie ma możliwości przewożenia roweru jako roweru. Z pomocą Roberta i Darka wgrywam mapę Europy do Garmina i  zgłębiam jego obsługę. Dotychczas jedynie rysowałam trasy na mapie i wgrywałam je do Garmina. Teraz zamierzam wykorzystać pełniej jego możliwości nawigowania w trasie. Szukam w internecie informacji o miejscach, które odwiedzimy, co warto zobaczyć, gdzie warto zatrzymać się na dłużej. Jakiż wielki uśmiech pojawił mi się na twarzy gdy obejrzałam zdjęcia z Żelaznych Wrot Dunaju. Oczy mi się zaświeciły. Kreślę na mapie orientacyjną trasę. Tylko czy my dojedziemy do przełomu Dunaju? Czas pokaże, do wyjazdu pozostał jeden dzień!


Kategoria Dolina Dunaju 2018

Rzeka życia

  • DST 53.85km
  • Czas 02:03
  • VAVG 26.27km/h
  • VMAX 34.08km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 września 2018 | dodano: 09.09.2018

W piątek rozpoczęłam proces rekonwalescencji. Nareszcie. Wczoraj nie udało mi się wyjść na rower, ale dzisiaj było moje - rowerowe. Wybrałam Speca. Biedaczysko po czterech miesiącach leżakowania pokrył się kurzem. Ciekawe czy tęsknił za ganianiem po wojewódzkiej, za treningowymi setkami, za leśną ścieżką, za mną :) Dzisiaj nie pojechałam na leśną ścieżkę. Z rozmysłem wybrałam ruchliwe drogi 814 i 63. Chciałam poczuć, że wokół mnie toczy się życie, chciałam być w środku rozpędzonej kuli. Dzisiaj nie robiłam zawrotko/nawrotek. Zatoczyłam koło. Nie chciałam się cofać, jechałam przed siebie, patrzyłam na nowe miejsca, zanurzyłam się w rwącej rzece życia i poczułam, że wszystko mija, nawet to złe, jak moja dzisiejsza trasa. Ot tak, dzisiaj ciut filozoficznie :)



Odzyskać radość

  • DST 68.00km
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 września 2018 | dodano: 02.09.2018

W sobotę umówiłam się z koleżanką na wspólne rowerowanie. Może to będzie pierwszy mały krok do odzyskania radości. Może...
Przed sobotą wyszłam ze szpitala, a w sobotę odleciał samolot, który miał mnie zabrać na wakacyjną wyprawę do Iranu. Po zabiegu nadzieja na wyjazd odżyła, a gdy doszło do powikłań - umarła. To nie prawda, że co nie zabije to wzmocni. Moja dolegliwość nauczyła mnie jeszcze większej pokory, oduczyła planowania i odebrała pewność siebie. Nic to, najważniejsze, że już po wszystkim. Może tym razem do czasu, gdy dolegliwość powróci zdążę o niej zapomnieć :)
Niedzielny poranek zwiastował pogodny dzień. Umówiłyśmy się na godz. 14.00. Wprawdzie to miał być tylko spacer, ale dla mnie miał  stanowić namiastkę wyprawy. Założyłam wyprawowy zegarek i koszulę w kratę - prezent od Adama, z którym podróżowałam po Kubie. Może zegarek i koszula będą talizmanem, który pomoże mi odzyskać radość.
Zaproponowałam wyjazd na ścieżkę edukacyjną "Bobrówka". To urokliwe miejsce w Lasach Parczewskich. Byłam tam dwa lata temu ze swoimi znajomymi emerytami.

Do "Bobrówki" jedziemy moją ulubioną leśną ścieżką. Mimo niedzieli na ścieżce są pustki. Mijamy nielicznych rowerzystów. W wiacie nieopodal Jeziora Obradowskiego rozgościła się rodzina. Palą ognisko, pieką kiełbaski, dzieciaki mają wielką radość.
Kładką dojeżdżamy do Jeziora Obradowskiego.

Na chwilę zatrzymujemy się na pomoście. Nie jesteśmy same. Dojechali dwaj młodzi rowerzyści. Proszę jednego z nich, aby zrobił nam zdjęcie.

Kładką wracamy do ścieżki. Jadąc rozglądam się. Zauważam pierwsze oznaki jesieni. Zieleń nie jest już tak intensywna, trawy zaczynają usychać, kwitną wrzosy.
Do "Bobrówki" jedziemy Traktem Królewskim. Jest to historyczna droga, która łączyła Kraków z Wilnem. Wielokrotnie podróżował nią Władysław Jagiełło. Na niewielkim odcinku zachowały się resztki asfaltu i betonowej nawierzchni. Dalej droga jest bardzo piaszczysta.

Podziwiam Tereskę. Świetnie sobie radzi z piaszczystym podłożem, choć jej rower to typowy mieszczuch na wąskich oponach.
Dojeżdżamy do "Bobrówki". Na poboczach drogi stoją auta, nad rzeką siedzą wędkarze, inni spacerują.
Tereska nie decyduje się na bobrówkową pętelkę. Jadę sama. Ścieżka prowadzi drewnianą kładką, która przechodzi w leśną dróżkę i tak na zmianę.

Mijają mnie rowerzyści. Jeden ogląda się, uśmiecha i mówi "dzień dobry!". Odpowiadam na pozdrowienie. Czy ja go znam? Nie mam pamięci do twarzy.

Jadę dalej.

Na trasie znajdują się pomosty widokowe, tablice edukacyjne.



W połowie trasy znajduję się wiata z miejscem na ognisko.

Jest pięknie, cicho spokojnie, aż żal opuszczać to miejsce.

Wracamy Traktem Królewskim. Dojeżdżamy do końca pierwszego odcinka leśnej ścieżki i wracamy do domu.
Przez ostatnie miesiące, gdy z trudem przychodziła mi jazda na rowerze tęskniłam za tym swoim "ganianiem", a teraz... Wierzę, że odzyskam radość z pedałowania, że ona powróci i że najpiekniejsze wyprawy wciąż są przed mną.



2018-08-07

  • DST 50.00km
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 7 sierpnia 2018 | dodano: 08.08.2018

Podobno ruch to zdrowie, więc pomalutku spacerujemy ze Scottusiem :)