Basik prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczki

Dystans całkowity:12034.95 km (w terenie 591.00 km; 4.91%)
Czas w ruchu:479:14
Średnia prędkość:22.43 km/h
Maksymalna prędkość:58.18 km/h
Liczba aktywności:91
Średnio na aktywność:132.25 km i 6h 44m
Więcej statystyk

Polesie Wołyńskie dzień 2 - fotorelacja

  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 14 października 2018 | dodano: 24.10.2018
Uczestnicy

Słowa nie są potrzebne...























TRASA:
Jezioro Pulemieckie (Pulmo) - Zalesie - Koszary - Olszanka - Grabów - Adamczuki - Zabuże - d. Kol. Wólka Uhruska - d. Opalin - Huszcza - d. Piskorów - (Równo) - d. Wilczy Przewóz - rz. Bug (UA->PL) - Berdyszcze - Dorohusk


Kategoria Wycieczki

Polesie Wołyńskie - Świtaź- dzień 1

  • DST 66.14km
  • Teren 56.00km
  • Czas 05:33
  • VAVG 11.92km/h
  • VMAX 27.46km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 13 października 2018 | dodano: 23.10.2018
Uczestnicy

Mija dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Z Basi stałam się Baśką, by teraz stać się Barbarą. Patrząc w lustro nie rozpoznaję małej Basi, nie pamiętam jej rysów twarzy, ale wciąż czuję jej obecność, słyszę jej dziecięcy śmiech i jej myśli.
Choć na krótką chwilę wrócić do czasu dzieciństwa, odnaleźć tamten beztroski klimat. To jedno z marzeń, które nie może się spełnić... Ale czy na pewno?
Garmin/Pablo - mój rowerowy znajomy zaprosił mnie na rowerową włóczęgę po Polesiu Wołyńskim. Wraz z nim i jego synem przemierzałam ukraińskie bezdroża aż po jezioro Świtaź. Powinnam uważać na swoje marzenia, bo one czasem się spełniają :) Niewidzialny wehikuł czasu przeniósł mnie do lat dzieciństwa. Magia, czary - nie wiem jak TO nazwać. Ożyły wspomnienia beztroskich chwil spędzonych u babci, włóczęgi po lasach z ciotecznym rodzeństwem, leśnych biwaków z płonącym ogniskiem, dziecięcych zabaw w wyliczanki... Było pięknie, cudownie, wyjątkowo. 
Jestem egoistką. Ulotność i niepowtarzalność tych chwil sprawia, że chcę je zachować tylko dla siebie. Tym razem nie podzielę się wspomnieniami, a nawet gdybym chciała to żadne słowa nie opiszą myśli i uczuć towarzyszących mi gdzieś tam daleko a jednocześnie tak blisko.


Kategoria Wycieczki

Polesie Wołyńskie dzień 1 - fotorelacja

  • Sprzęt Scott
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 13 października 2018 | dodano: 23.10.2018
Uczestnicy

Słowa nie są potrzebne....






























































TRASA:
Dorohusk - Berdyszcze - rz. Bug (PL->UA) - d. Wilczy Przewóz - Równo - Borowa - d. Przekurka - Smolary Rogowe - Kanał Prypeci- Smolary Stoleńskie - Holadyn - Smolary Świtaskie- Świtaź - Jezioro Świtaź - Zalesie


Kategoria Wycieczki

Monaster św. Onufrego w Jabłecznej

  • DST 167.70km
  • Czas 06:42
  • VAVG 25.03km/h
  • VMAX 35.06km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 3 maja 2018 | dodano: 05.05.2018

W ubiegłym roku ze względów zdrowotnych, w ostatniej chwili musiałam zrezygnować z wyprawy do Armenii. A dzisiaj, aby poczuć namiastkę powiewu tamtej atmosfery pojechałam na rowerową wycieczkę do Monasteru św. Onufrego położonego w przepięknej dolinie nadbużańskiej na lewym brzegu rzeki Bug  wśród wiekowych dębów w odległości dwóch kilometrów od wsi Jabłeczna.

Do Jabłecznej jadę trasą przez Wisznice. Lubię drogę z Wisznic do Sławatycz. Długimi odcinkami ciągnie się przez lasy. Wprawdzie to krajówka prowadząca do przejścia granicznego z Białorusią, ale dzisiaj ruch jest symboliczny. Byłoby idealnie, gdyby nie wiatr - raz jest boczny, raz przedni - jedno jest pewne - nie pomaga pedałować.
Na rogatkach Sławatycz jestem po godz. 9.00. Odbijam w kierunku Kodnia. Jechałam tą drogą trzy lata temu. Prowadziła tędy trasa Pięknego Wschodu. Wjeżdżam do miejscowości Liszna. Zwarta zabudowa, dużo drewnianych domów. Wioska sprawia bardzo przyjemne wrażenie. Pokonuję kilka kilometrów i znak kieruje mnie do Jabłecznej i monasteru. Skręcam z głównej drogi i czuję jakbym przeniosła się do innej rzeczywistości i innego wymiaru. Wjeżdżam do krainy spokojności.
W czasie ostatniej Wielkanocny snułam marzenia przy świątecznym stole - zostawić za sobą tą całą cywilizację oraz wszechobecny pośpiech i zaszyć się w miejscu zapomnianym przez ludzi. Brat zażartował, że powinnam pomyśleć o domku w Karkonoszach ze skeczu pod tym samym tytułem. Słyszałam ten skecz wiele razy, ale po moim wywodzie o odludziu zabrzmiał jeszcze zabawniej - uśmiałam się do łez. A dzisiaj wjechałam do Jabłecznej i ożyła w pamięci świąteczna rozmowa. Już nie muszę szukać "domku w Karkonoszach", znalazłam idealny wehikuł czasoprzestrzeni. Ogarnia mnie błogie uczucie - czy tak smakuje szczęśliwość. Cieszę się, że jestem tu i teraz.
Do Monasteru prowadzi droga wijąca się wśród pól. Ciszę przerywa tylko śpiew ptaków.

Na straży bezpieczeństwa Monasteru stoją u jego wrót wiekowe dęby.

Dotarłam do Monasteru. Schodzę z roweru. Dalej pójdę pieszo.

Dla prawosławia Monaster Jabłeczyński ma duże znaczenie z uwagi na wytrwale utrzymywaną niezłomną pozycję. Od czasu założenia pozostawał w swej działalności prawosławnym i niejednokrotnie był ostoją tradycji ortodoksyjnej na Podlasiu. Jest miejscem pielgrzymek, szczególnie licznie odwiedzanym w dniu święta patrona św. Onufrego obchodzonym 12 czerwca wg Kalendarza Juliańskiego obowiązującego w liturgii prawosławnej.
Jak głoszą miejscowe przekazy ludowe, inspiracją do założenia Monasteru było cudowne pojawienie się w pobliżu wsi Jabłeczna ikony św. Onufrego. Mieszkańcy Jabłecznej i właściciele pobliskich posiadłości odczuli to jako przejaw szczególnej łaski Boga i na miejscu pojawienia się ikony założyli Monaster. Za datę założenia Monasteru uznaje się lata 1497 - 1498 r. Wzmianki o Monasterze pojawiają się w dokumentach z 1498 r. - adnotacji z rękopisu reguły nabożeństwa, którą brzescy mieszczanie podarowali Monasterowi św. Onufrego oraz w dekrecie króla Zygmunta z 1522 r. potwierdzającym akt kupna wsi Jabłeczna wraz z Monasterem św. Onufrego nad Bugiem położonym. Z rodowodowych ksiąg właścicieli ziemskich wsi Jabłeczna wynika, że okolicznymi posiadłościami władał prawosławnego wyznania ród Zaberezińskich i że w 1488 r. posiadłości te należały do Anny i Jana Zaberezińskich. Właśnie ich uznaje się za założycieli Monasteru.
Kompleks budynków składa się ze świątyni monasteru o jednej owalnej kopule uwieńczonej krzyżem, wolnostojącej murowanej dzwonnicy, piętrowego murowanego domu zakonnego. Całość wraz z obszernym dziedzińcem otoczona jest murem.  

Zanim wejdę do świątyni zatrzymuję się w ogrodzie. Z oddali dochodzi pianie kur. To odgłosy z gospodarstwa prowadzonego przez zakonników.

Przed świątynią, w ogrodzie znajduje się studnia (z pompą), z której można napić się wody. 

Główna świątynia Monasteru Jabłeczyńskiego została wzniesiona  w latach 1838 - 1840 r. w stylu klasycystycznym na planie krzyża greckiego. Ten często spotykany w prawosławnych świątyniach kształt kryje w sobie teologiczną przesłankę -  krzyż wyraża, że przez ukrzyżowanie Chrystusa Kościół pozyskał życie i moc i przypomina, że świątynia jest miejscem obecności Chrystusa.

Wnętrze świątyni dzieli się na trzy części. Część główna - prezbiterium oddzielona jest trzyrzędowym ikonostasem  od części środkowej przeznaczonej dla wiernych.


Ściany świątyni zdobią freski.

W świątyni, po lewej stronie znajdują się relikwie św. Ignacego Jabłeczyńskiego. W okresie międzywojennym mnich Ignacy był jednym z najstarszych wśród braci monasterskiej. Cieszył się autorytetem wśród okolicznej ludności prawosławnej. Okres wielkiej próby przyszedł dla niego, jak i dla wszystkich mnichów monasteru w Jabłecznej w latach drugiej wojny światowej. Najbardziej dramatycznym momentem w wojennych jego dziejach stała się noc z 9 na 10 sierpnia 1942 r., kiedy oddział wojskowy dokonał napadu na monaster. Napastnicy podpalili zabudowania monasterskie, nie pozwalali mnichom ugasić pożaru, grożąc im rozstrzelaniem. Część mnichów, w tym św. Ignacy, ukryła się w monasterskim sadzie. Jednak św. Ignacy powrócił, wszedł na dzwonnicę i zaczął dzwonić na trwogę.
Przyjął męczeńską śmierć stając w obronie monasteru. Męczennik Ignacy został pochowany na cmentarzu monasterskim. W 2003 r. otwarto grób świętego, a jego relikwie umieszczono w świątyni.

Naczelne miejsce zajmuje ikona św. Onufrego.


Historycy datują ikonę św. Onufrego na XII - XIII wiek. Malowana jest na kredowym podkładzie, na cyprysowej desce.Św. Onufry jest przedstawiony w pozycji stojącej z długą siwą brodą sięgającą niżej kolan sprawiającą wrażenie splecionej w warkocz. Ikona Św. Onufrego umieszczona jest z prawej strony w pierwszym rzędzie ikonostasu.

Za murem otaczającym Monaster znajdują się w niewielkiej odległości od siebie dwie wolnostojące kaplice.
Pierwsza pw. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny usytuowana jest na przeciwko bramy głównej Monasteru. Pochodzi z XX wieku (1906r.).


Druga kaplica pw. Świętego Ducha jest wzniesiona nad samym Bugiem. Pochodzi także z początku XX wieku (1912 r.).

Odwiedziłam kolejne ciekawe miejsce. Miałam szczęście - nie trafiłam na tłum turystów. W ciszy mogłam skupić się nad intencjami, które ze sobą zabrałam. 
Czas wracać... Do Lisznej jadę przez Nowosiółki. Cisza, spokój, mogłabym tu zamieszkać. 
Ze Sławatycz kieruję się do Włodawy szlakiem Green Velo. Chciałabym wrócić do domu rowerowym skrótem - nadbużańską trasą. Mam wiatr w twarz. Nie jest może zbyt porywisty, ale mimo to czuję coraz większe znużenie. Do Włodawy dzieli mnie odległość 27 km. Rezygnuję z rowerowego skrótu. Jestem znużona wiatrem i słońcem. Z Włodawy jadę do domu najkrótszą trasą przez niekończące się Wyryki (Wyryki Adampol, Wyryki Połód, Wyryki Wola, Wyryki Kolonia)  i Krzywowierzbę.
Pedałując wspominam mijający dzień. Znalazłam cudowne odludzie. Wiem, że będę tu wracać nie tylko myślami :)
                                                                                         Koniec


Kategoria Wycieczki, Ciekawa Lubelszczyzna

Wiosenny Kazimierz czyli trening "szosowca" w krzywym zwierciadle

  • DST 195.03km
  • Czas 07:48
  • VAVG 25.00km/h
  • VMAX 49.17km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 kwietnia 2018 | dodano: 08.04.2018

Często, gdy doświadczam ze strony zmotoryzowanych niebezpiecznych lub nieprzyjemnych sytuacji na drodze powtarzam w myślach zasłyszane powiedzenie - "głupich nie sieją, sami się rodzą". Dzisiaj to powiedzenie zemściło się na mnie. Ale od początku...
Kilka dni po Świętach Wielkanocnych odezwałam się do Logina z propozycją sobotniego wypadu do Kazimierza, tak aby pokręcić przed PW, a przede wszystkim, aby odwiedzić urokliwe miejsce i na chwilę zatrzymać machinę codzienności. W odpowiedzi usłyszałam zaproszenie na dwusetkę ze znajomymi Logina trasą wzdłuż Wisły. W pierwszym odruchu odmówiłam, ale po chwili nie byłam już taka pewna. Skoro to ma być trening przed PW, to co za różnica, może przełoić 200 km po to tylko, aby zaliczyć dwusetkę. Jednak nie zdecydowałam się na szosowe łojenie z Loginem i jego znajomymi. Wybrałam łojenie z głębią :) Jadę do Kazimierza - nadam zwykłemu łojeniu cel i sens :)

Nastawiłam budzik na godz. 5.00, a kosztem śniadania wstaję o godz. 5.30. Ociągałam się z wyjazdem. Szron na dachu altanki jest skutecznym hamulcem i znakiem bardzo rześkiego poranka. Założyłam kominiarkę, czapkę i kominek z polaru oraz jesienne rękawiczki. Reszta rowerowego stroju jest wiosenna.
Wyjeżdżam z domu o godz. 6.30. Jest naprawdę bardzo rześko. Żałuję, że nie założyłam ochraniaczy na buty, lub drugiej pary skarpet. Wieje. Łojenie zapowiada się bardzo treningowo na wszelkich płaszczyznach - aerobowej, wytrzymałościowej, technicznej i sama nie wiem jakiej jeszcze. Mam boczny wiatr z przewagą w plecy. Jeśli się nie uspokoi w drodze powrotnej będę miała wiatr w twarz i boczny z przewaga w twarz.
Do Kazimierza wybrałam trasę przez Kock i Puławy. Przy okazji potrenuję łojenie w parze z kolumną aut pędzących w dziką prędkością. Przed Kockiem wjechałam na ulubioną krajówkę K-19. Zmieniam chwyt z dolnego na górny. Tir za tirem, osobówka za osobówką. Dobrze, że nie mam czapki z daszkiem, bo pewnie trenowałabym także ekspresowe wypinanie z pedałów i biegi za czapką. Jedyny plus to dobra nawierzchnia. W Kocku wjeżdżam na drogę nr 48. Kończy się doby asfalt, ale za to zaczynają się hopki. Trochę w górę, trochę w dół. Podjazdy są tyci, tyci, więc zaczynam trening siłowy - nie zmieniam biegów, tylko piłuję stając na pedały. Teraz wiatr mam teoretycznie sprzyjający, ale te podmuchy przy wymijaniu z tirami... - mam to co chciałam :) Plus to dobra nawierzchnia od Przytoczna.
Odbijam na Sobieszyn. Jest mniejszy ruch i gorszy asfalt. Teraz trenuję technikę - finezyjną jazdę między pęknięciami, nierównościami i takimi tam niedogodnościami szosowymi. Mam dopiero 80 km z załącznikiem i czuję się już sponiewierana przez wiatr, a to dopiero początek. Może to jednak dał o sobie znać wyjazd z domu na głodniaka. Pauza na śniadanie. Zatrzymuję się w Żerdzi w wiacie przystankowej. Kanapka + banan, łyk wody i poszłaaa...
Droga z Żyrzyna do Puław to rowerowy koszmar. Tego nie planowałam trenować. Tym razem żałuję, że nie założyłam kasku. Wąska droga, niczym polna tylko asfaltowa, a ruch, że strach. Nic dziwnego, tędy prowadzi trasa do Radomia. Moje pedałowanie nie przypomina treningu, tylko walkę o przetrwanie. W nagrodę przez Puławy przejeżdżam całkiem sprawnie. I w ten oto treningowy sposób dojechałam cała do Kazimierza.
Kazimierz jak zwykle urokliwy.Przyjezdnych witają kazimierzowskie spichlerze.    


Na rynku tradycyjnie tłoczno.

Kupuję koguta i idę na Górę Trzech Krzyży.

Rozsiadam się na trawie, zajadam koguta. Nareszcie mogę poleniuchować i naładować "akumulatory" przed powrotem :)

Idę na zamek...

i na basztę.

Wracam na rynek. Rozsiadam się przy stoliku, pałaszuję gofra z owocami, popijam kawę i gapie się na turystów oraz Cyganki namawiające na wróżenie z ręki. Jest błogo. Przy studni jacyś młodzi grają na gitarach. Siedzę i siedzę, zapominam o tym co mnie przygnało dzisiaj do Kazimierza. Zapominam o treningu.



Jadę nad Wisłę. Pora zakończyć błogie lenistwo i wrócić do łojenia. Z Kazimierza do domu wracam przez Nałęczów i Niemcy.

Do Bochotni mam boczny wiatr. Wieje jakby mocniej. Z Bochotni do Nałęczowa 20 km wiatru w twarz i droga usiana hopkami. W górę i pod wiatr, a ja oczywiście piłuję siłowo stając na pedały. Mijają mnie prawdziwi szosowcy - stroje jak z kolarskiego żurnala, a jak kręcą młynki - od samego patrzenia bolą nogi :) A ja jadę i sapię, a podobno to miał być trening. Ileż tych hopków będzie przed Nałęczowem?!
I ja wybieram się na ULTRAMARATON!!! Zaczyna się park zdrojowy i podjazd - tego już za wiele - odbijam do parku. 




Na dłuższą chwilę przysiadam na ławeczkę. Wyjmuję z plecaka kartkę - rozpiskę trasy. Dotychczas tylko raz jechałam przez Niemcy. Sprawdzam nr drogi, w którą mam odbić. 
Jadę do Przybysławic. Nie wiem jak wieje, czy w bok, czy w twarz, ale wieje jak dla mnie okrutnie. Wjeżdżam na drogę nr 12 i teraz mam na pewno wiatr w twarz. Tęsknię za bocznym wiatrem i cały czas trenuję, ale nie wiem co :) Za Garbowem odbijam na Niemcy i moje marzenia się spełniają - mam boczny wiatr, tylko dlaczego taki porywisty. Ależ mam zaprawę, od 103 km. Pauza na kanapkę i picie. 
Przed Nasutowem zatrzymuje się w lesie w wiadomym celu i jakaż niespodzianka! W lesie jest biało od zawilców. Piękności.


A potem były Niemce i 10 km wiatru w plecy. Patrzę na licznik i nie wierzę, że jadę z prędkością nawet 30 km/h :) Po przyjemnych 10 km pozostały ostatnie 30 km do domu z bocznym wiatrem. I stało się. 15 km od domu złapałam gumę, na 195 km. Niby nic, ale ja przecież nie zabrałam ze sobą pompki - mam łatki, klej, łyżki, a nawet dobrą dętkę, tylko nie mam pompki. Zresztą z moimi technicznymi zdolnościami naprawa takiego drobiazgu zajęłaby mi wieki. Dzwonię do Starszego, a ten przysyła Młodego, a ten zamiast przywieźć pompkę i pomóc w sprawnej wymianie dętki - holuje mnie do domu. Czar prysł - dwusetka nie zaliczona. A gdybym tak pojechała z Loginem i jego znajomymi - przełoiłabym dwusetkę i pewnie za bardzo bym się nie ujechała jadąc na zmiany, może nie złapałabym gumy, a jeśli nawet, to Loginem na pewno zabrał pompkę. Jak to było z tym powiedzeniem.... Żaden ze mnie szosowiec :) ale to i dobrze :)

                                                                                       Koniec....
ale ciąg dalszy nastąpi ;)


Kategoria Wycieczki

Pałacobranie

  • DST 132.32km
  • Czas 04:59
  • VAVG 26.55km/h
  • VMAX 36.04km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 września 2017 | dodano: 24.09.2017

Jedni rowerzyści we wrześniowe niedzielne przedpołudnia udają się na grzybobranie, a inni na "pałacobranie". Dzisiaj należałam do drugiej grupy. Pogoda nie zachęcała do niedzielnej wycieczki - mżył deszcz i było szaro-buro, ale kto upartemu zabroni. Planowałam  wrzucić do rowerowego koszyka cztery pałace, jednak pogoda zweryfikowała moje plany. Deszcz na dobre rozgościł się na mojej trasie. Cóż - na prawdziwe pałacobranie pojadę następnym razem. A dzisiaj ot takie mini pałacobranie, choć sama nie wiem czy takie mini, bo do mojego rowerowego koszyka trafiły dwa dorodne pałacowe borowiki :)

Pałac Zamoyskich w Jabłoniu
Wzmianki o Jabłoniu jako osadzie pojawiają się już w XV wieku, kiedy należał do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jego pierwszymi właścicielami byli Połubińscy, herbu Jastrzębiec. W XVII wieku dobra Jabłoń należały do rodzin Firlejów i Potockich. Na początku XIX wieku majątek Jabłoń przejął Piotr Strzyżowski. Założył on park oraz zbudował pałacyk w stylu klasycystycznym około 1812 roku. Lata 1855-84 to okres władania dobrami Jabłoń hr. Łubieńskich. W okresie powstania styczniowego dwór stanowił schronienie dla powstańców, a jego właścicielka Amelia Łubieńska za tą działalność została zesłana na Sybir. W latach siedemdziesiątych XIX wieku dwór w Jabłoniu pada ofiarą prześladowań za działania wspierające walkę Unitów z prawosławiem. Łubieńscy musieli opuścić Jabłoń, a 1884r. majątek nabył August Zamoyski z Różanki dla swego syna Tomasza.
Neogotycki pałac został wybudowany przez hrabiego Tomasza Zamoyskiego w latach 1904 – 1905 na miejscu rozebranego pałacu Strzyżowskich. Pałac był wzorowany na angielskich rezydencjach z czasów przełomu późnego gotyku i początków renesansu. Jego projekt powstał w pracowni, wiedeńskich architektów Fellnera i Helmera.Pałac był rezydencją luksusową i nowoczesną. Posiadał centralne ogrzewanie, kanalizację, klimatyzację grawitacyjną, oświetlenie elektryczne i windę. Świetność rezydencji została przerwana przez wybuch I wojny światowej. Wysiedleni z majątku Zamoyscy wrócili dopiero w 1921 roku. W 1928 roku zmarła Ludmiła, w 1935 - Tomasz. Do Jabłonia wrócił wtedy skonfliktowany z nim syn August Zamoyski  - sławny już wówczas rzeźbiarz i zarządzał dobrami aż do wybuchu II wojny światowej.
W 1944 roku majątek został rozparcelowany między Skarb Państwa, Lasy Państwowe i prywatnych właścicieli. W oficynie pałacowej rozlokowała się szkoła podstawowa, w 1952 roku doszło jeszcze Technikum Rolnicze. Po pożarze w 1968 roku, który spowodował znaczne zniszczenia, szkoły przeniosły się do nowych budynków. Od 1999 roku pałac jest w rękach prywatnych.


Muzeum Augusta Zamoyskiego w Jabłoniu


Pałac Potockich w Radzyniu Podlaskim
Pałac Potockich w Radzyniu Podlaskim jest rezydencją rokokową, która ze względu na wysokie walory artystyczne zaliczana jest do wąskiego grona dziesięciu tego typu założeń w Europie. Należą do tej grupy m.in. Wersal, drezdeński Zwinger, poczdamski Sanssouci, a w Polsce pałac Branickich w Białymstoku czy królewski Wilanów.
Pierwsza budowla na miejscu dzisiejszego Pałacu Potockich wzniesiona została w XV wieku przez rodzinę Kazanowskich. Miała ona charakter średniowiecznej warowni.
Rozbudowy zamku dokonano dwukrotnie w czasie, gdy dobra radzyńskie dzierżawił ród Mniszchów (od połowy XVI do połowy XVII w.). Warownia zmieniła się wówczas prawdopodobnie w renesansową rezydencję typu palazzo in fortezza.
Kolejny etap przebudowy nastąpił, gdy dobra radzyńskie znajdowały się pod panowaniem Stanisława Antoniego Szczuki - sekretarza i przyjaciela Jana III Sobieskiego. Prace w Radzyniu, prowadzone pod kierunkiem królewskiego architekta Augusta Locciego rozpoczęły się już w 1685 roku. Do roku 1709 wzniesiona została barokowa rezydencja typu reprezentacyjno-obronnego.
Następna wielka przebudowa, która ostatecznie zadecydowała o obecnym wyglądzie pałacu, została dokonana w czasie, gdy właścicielami Radzynia byli: wnuczka Stanisława Antoniego Szczuki Marianna z Kątskich i jej małżonek Eustachy Potocki - generał artylerii litewskiej, sędzia Trybunału Koronnego. Małżonkowie Potoccy w Radzyniu postanowili stworzyć gniazdo rodowe, więc pałacowi pragnęli nadać odpowiednią rangę. W efekcie powstała budowla, uznawana za jedną z najpiękniejszych rokokowych rezydencji nie tylko w Polsce, ale i Europie.
Na głównego architekta pałacu i kierownika robót wybrany został Jakub Fontana – wybitny architekt włoskiego pochodzenia, realizator wielu budowli sakralnych oraz świeckich, architekt króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Prace związane z przebudową pałacu Potockich rozpoczęto na przełomie 1749 i 1750 roku, trwały do 1759 roku. Od 1755 roku urządzano ogród według planów Fontany, które realizował ogrodnik Knackfus. Fontana zaprojektował również pałacową dekorację rzeźbiarską pałacu, którą wykonał Jan Chryzostom Redler .

Pałac Potockich w Radzyniu był wielokrotnie głównym bohaterem moich blogowych wpisów, a dzisiaj doczekał się wzmianki o swojej bogatej historii.


Kategoria Ciekawa Lubelszczyzna, Wycieczki

Wszystkie drogi...

  • DST 240.57km
  • Czas 09:23
  • VAVG 25.64km/h
  • VMAX 42.90km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 10 września 2017 | dodano: 10.09.2017

...podobno prowadzą do Rzymu, jednak moje od pewnego czasu prowadzą nadbużańskim szlakiem do Włodawy.

Dzień zapowiadał się pogodny. Tak bardzo chciałam pojechać ciut dalej. Na urlopie zamiast przemierzać rowerem gruzińskie i armeńskie bezdroża szlifuję podłogi rodzimych placówek służby zdrowia, czasem wykręcę setkowe kółeczko.
Dzisiaj było inaczej. Ostatnio zauroczyłam się nadbużańską trasą, a że jestem monotematyczna i lubię wracać do dobrze znanych miejsc pojechałam do Woli Uhruskiej, a stąd przez Sobiborski Park Krajobrazowy do Włodawy zataczając kółeczko przez Sławatycze. 
Zanim dojechałam do Woli Uhruskiej zatrzymałam się na moment w lesie miedzy Kołaczami a Hańskiem. Sprowokowały mnie do tego porastające pobocza mchy. Weszłam do lasu, a tam łany mchów! Ależ one były niesamowicie miękkie. Przypomniało mi się dzieciństwo, kiedy ze swoim ciotecznym rodzeństwem tarzaliśmy się po mchach, ale mieliśmy radość :)

W Woli Uhruskiej zaciekawiły mnie rzeźby w parku.


Dalej był Sobiborski Park Krajobrazowy...


Bug w Orchówku...

przystanek na kawę i szarlotkę w przytulnej kawiarni we Włodawie :)

A z Włodawy pogoniłam bez zbędnej zwłoki do domu, zatrzymując się jedynie na stacji benzynowej Orlen w Wisznicach, aby uzupełnić picie w bidonie. Jak dobrze było móc dzisiaj pojechać ciut dalej.


Kategoria Wycieczki

Wielka Bieszczadzka-część 2

  • DST 341.05km
  • Czas 13:58
  • VAVG 24.42km/h
  • VMAX 54.26km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 lipca 2017 | dodano: 30.07.2017
Uczestnicy

Paweł nastawił budzik. Czyżby nie miał do mnie zaufania? Wstajemy o godz. 5.00, a o godz. 6.00 wyjeżdżamy. Podobno mamy do pokonania 310 km.
Po nocnej zlewie poranek jest pochmurny, nad górami unoszą się mgły. Pierwsze kilometry mamy z górki. Jedziemy do Cisnej, a stąd dalej w kierunku Leska.

Przed Cisną zatrzymujemy się na kawę w hotelu, którego nazwy nie zapamiętuję. Kuchnia jest już czynna. Pani przygotowuje nam kawę. Dobra z niej kobieta, ulitowała się nad zaspanymi rowerzystami :)
W Cisnej odbijamy w kierunku Leska. Nie wiem, czy to kawa tak nas orzeźwiła, czy to zasługa bieszczadzkiego powietrza, że jedzie się nam świetnie. Wiatru prawie nie czuję. Za Cisną droga zaczyna się wić w górę. Jest pięknie. Las i kręta droga. Nawet nie wiem kiedy dojeżdżamy do Baligrodu. Paweł zatrzymuje się w sklepie po picie, a ja jadę powoli dalej. Za moment jedziemy razem. Dostajemy mega przyspieszenia. Do Leska gonimy z prędkością 30 km i więcej, sporadycznie prędkość spada poniżej 30 km/h. Nie czuję wiatru, albo jest nam sprzyjający. Gonię licząc na krótki fotkowy postój w Lesku. Jednak nie wjeżdżamy do miasta. Na rogatkach odbijamy w kierunku Sanoka. Paweł bardzo fajnie poprowadził trasę do Sanoka. Zjeżdżamy z głównej drogi nr 84, w boczną równoległą. Ruchu praktycznie nie ma. Asfalt pozostawia trochę do życzenia, ale cóż nie można mieć wszystkiego. Trasa omija centrum Sanoka. Jednak Paweł po raz kolejny ulega mojej prośbie. Jedziemy do centrum po fotkę :)

Za Sanokiem jedziemy bardzo malowniczą drogą wzdłuż Sanu.

Moglibyśmy jechać tą drogą i jechać, ale Paweł miał inną koncepcję. Zaprojektował skrót. Odbiliśmy w jakąś wąską drożynę. Asfalt jest super, a jedyny widoczny minus, to auta, które jadąc przytulają się do nas. Początkowo jest płasko, nic nie wskazuje na TAKI PODJAZD. Alpejskie przełęcze przy tym czymś to pikuś. 10 km rzeźbienia w górę i to jakiego rzeźbienia. Jadę szosówką 7-9 km/h, a przecież nawet na 10% podjeździe jeżdżę szybciej! Paweł jest silniejszy, jedzie w przodzie. Czy ta droga na fotografii wygląda na hardkorowy podjazd?!

Już myślałam, że będzie dobrze, a zjazd tak szybko jak się zaczął, tak szybko się skończył i dalej w górę. Masakra.

Skrótem domęczyliśmy do drogi nr 835. Dojechaliśmy do Dynowa. Za Dynowem w zajeździe zatrzymujemy się coś zjeść, tzn. Paweł je żurek i pierogi, a ja poprzestaję na gorącej herbacie i kanapce. Na terenie zajazdu znajduje się taka ciekawostka :)

Po odpoczynku dostajemy przyspieszenia. Droga jest usiana hopkami. Góra-dół, góra-dół. Jedziemy dosyć dynamicznie aż do Przeworska. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek na rynku...


A potem jest wiatr w twarz i czar prysł. Paweł jedzie, ja rzeźbię. Zaczynam odczuwać znużenie. Nawet nie chce mi się robić zdjęć. Mijamy Leżajsk i całe mnóstwo ciekawych kadrów, a ja nie mam ochoty na fotkowy postój.
Z wielką radością witam tablicę informującą, że jesteśmy w województwie lubelskim.

Jedziemy to dynamicznie, to normalnie, to rzeźbimy.
Wjeżdżamy w Lasy Janowskie. Jest pięknie. Co raz przecinamy trasę Green Velo. Odzyskuję wigor. W Lasach Janowskich są nowe asfaltowe drogi, idealne do jazdy na szosówkach.
Dojeżdżamy do Janowa Lubelskiego. Robi się późno. Pozostał spory odcinek do Lublina. Początkowo jedziemy drogą K-19. Jest ruchliwa jak zwykle. Na szczęście ma szerokie pobocza. Słońce jest nisko i tak oślepia, że jadący przede mną Paweł jest ledwo widoczną czarną plamą. Z ulgą zjeżdżam w boczną drogę.
Powoli zapada zmierzch. Chciałabym być już w domu. Jedziemy uczęszczaną przez Pawła trasą. Mijamy Wojciechów, Szastarkę, Zakrzówek.Trzymam się blisko Pawła, sił dodaje mi myśl, że jeszcze chwila i dojedziemy do Lublina. Zatrzymujemy się na krótki postój i gdy ruszamy schodzi ze mnie powietrze. Paweł ma więcej sił. On jedzie, ja rzeźbię, aż do samego Lublina.
Wjeżdżamy do miasta od strony Zemborzyc. Wjeżdżamy na ścieżkę. Dochodzi godz. 23.00, a ścieżka tętni życiem. W knajpkach obok zalewu jest pełno ludzi, na ścieżce sporo spacerowiczów. Za zalewem ścieżka nie jest oświetlona. Moja przednia lampeczka ledwo świeci. Dobrze, że coraz bliżej domu.
Paweł odprowadza mnie ścieżką aż do ul. Turystycznej. Pozostały ostatnie kilometry. W domu jestem o godz. 23.40.
To były dwa wyjątkowe dni. Dziękuję Pawle :)
Bieszczady są piękne. Chętnie pojadę tam na wędrówkę z plecakiem.
                                                                                               Koniec :)


Kategoria Rekordy, Wycieczki

Wielka Bieszczadzka czyli ultrzak Logina-część 1

  • DST 334.46km
  • Czas 13:00
  • VAVG 25.73km/h
  • VMAX 54.85km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 28 lipca 2017 | dodano: 30.07.2017
Uczestnicy

O naszej Lubelszczyźnie śpiewało się dawniej piosenki. Ach Lubelskie, jakie cudne... A ja nie wiem dlaczego od dawna nuciło mi się zgoła inaczej. Ach, Bieszczady, jaki cudne... Bieszczady, Bieszczady...
Myślałam, chciałam i na tym się kończyło. Jednak znam kogoś, kto z pewnością częściej ode mnie nucił i nuci, ach Bieszczady, jaki cudne... Login schodził Bieszczady wzdłuż i w szerz, a nawet nie jeden raz był tu na rowerze.

Pomysł i projekt Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej był Logina, wspólne miało być wykonanie. Ustaliliśmy termin wyjazdu na 28 lipca. Do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy pojadę. W pracy gonię przed wakacyjnym urlopem, odezwała się znowu wiosenna dolegliwość, jestem permanentnie zmęczona... 
Przed południem 27 lipca odbieram telefon od Pawła.
- Jedziesz, potwierdzać rezerwację pokoju?
- Jadę, zdzwonimy się wieczorem.
Postanowione.
Umawiamy się o godz. 4.30 na ścieżce rowerowej. Wieczorem nastawiam budzik na 03.05, pakuję plecak, robię kanapki, chcę mieć zapas czasu, aby rano na spokojnie zjeść śniadanie.
Nie mogłam usnąć. Zaczynam się budzić, otwieram oczy, robi się widno za oknem. Telefon.
- Basia, ja już jadę.
- Paweł, ja jestem jeszcze w łóżku!!!!
- Co?
Rzucam telefon, zdążyłam jeszcze powiedzieć, szkoda czasu. Panika. Dlaczego budzik nie zadzwonił!!!??? Znowu dzwoni telefon. To Paweł.
- Spokojnie.
- Zaraz będę.
Nie jem, nie piję, ubieram się w wielkim pośpiechu i wychodzę, a może wybiegam. Czy wszystko zabrałam? Gdy Paweł dzwoni po raz trzeci, już jadę na spotkanie.
Paweł wita mnie uśmiechem, to nic, że mamy 45 minut opóźnienia.

Jedziemy lubelską arterią rowerową wzdłuż Bystrzycy. Dojeżdżamy do Zalewu Zemborzyckiego...

... i wyjeżdżamy z Lublina bocznymi drogami wśród pól.

Dojeżdżamy do drogi nr 835. Jedziemy w kierunku Przemyśla. Ruch na drodze jest dosyć duży. Jechałam tą trasą kilka razy autem. Mimo dużego natężenia ruchu chciałam pokonać ją kiedyś rowerem. I właśnie dzisiaj jest to "kiedyś". Trasa jest malownicza - pagórki, pola, lasy, wioski, miasteczka. Widoki rekompensują ryk aut. I jeszcze coś. Mamy sprzyjający wiatr. My nie jedziemy, my pomykamy 30 km/h i więcej :) Może uciekamy przed deszczem :) Wokół nas krążą ciemne chmury. Paweł sprawdził prognozę. Ma padać około godz. 20.00.

W barze, na jednej ze stacji benzynowej zatrzymujemy się na naleśniki z serem. Jaka cena, taka jakość. Zapłaciliśmy po 7 zł za porcję. Smakowały..., nie nie napiszę jak. Naleśniki były co najmniej wczorajsze, ciągnęły się jak guma i były odgrzane w mikrofali. A może napiszę, jak smakowały :) Ohydztwo.
Mijamy Biłgoraj, Tarnogród, Sieniawę z pięknym pałacem Izabeli Czartoryskiej, w którym aktualnie jest hotel i nigdzie się nie zatrzymujemy. Czy nie liczy się mój fotograficzny temperament? Po prostu cierpię katusze i jadę :)
Wzmocnieni naleśniczkami dojechaliśmy do Jarosławia. Trasa nie prowadzi przez centrum miasta, ale na moją prośbę korygujemy ślad. Nareszcie. Zatrzymujemy się na rynku.



Za Jarosławiem mamy odbić z drogi nr 835 w boczną drogę. Już mamy skręcić, gdy uwagę Pawła przyciąga wielki napis ZAJAZD.
Zatrzymujemy się w zajeździe Dwór Kresowy na naleśniki. Żałuję, że nie zrobiłam fotki tego CZEGOŚ co podała nam pani na ogromnym talerzu. Dwa wielkie naleśniki, obsmażone z bitą śmietaną, owocami - prażona połówka jabłka, kawałki banana i brzoskwini, winogron, pomarańcza i czekoladowy patyczek. Wyglądało to pięknie i apetycznie, a smakowało jeszcze lepiej :)


Do Przemyśla jedziemy trasą Green Velo.

Prowadzi ona przez Bolestraszyce koło Arboretum.
Arboretum – to wyodrębniony obszar, na którym uprawiane są drzewa, krzewy i krzewinki dla celów naukowych i hodowlanych. Nazwa wywodzi się od łacińskiego słowa arbor- drzewo. Arboretum Bolestraszyce zostało założone w 1975r., zajmuje obszar 25 ha, w tym 0,87 ha stawów, Cisowa 283 ha. Ogółem 308 ha.
W Bolestraszycach jednoczą się historia i czas współczesny. Historyczne założenie obejmuje park i dwór, w którym w połowie XIX w. mieszkał i tworzył znakomity malarz Piotr Michałowski. Arboretum obejmuje także dziewiętnastowieczny fort dawnej Twierdzy Przemyśl. Wiekowe drzewa, pozostałe z dawnych ogrodów zamkowych, stanowią malowniczy akcent wśród nowych nasadzeń, na które składają się gatunki obcego pochodzenia i rodzime drzewa, krzewy oraz rzadkie, zagrożone, ginące i chronione gatunki roślin. Arboretum nawiązuje do starych tradycji małopolskich ogrodów, w szczególności do: Sieniawy Izabeli Czartoryskiej, Zarzecza Magdaleny Morskiej – Dzieduszyckiej, Dubiecka Krasickich, Miżyńca Lubomirskich i Medyki Pawlikowskich.
Byłam w Arboretum Bolestraszyce dwa tata temu. Ogród jest przepiękny, polecam.

Dzięki uprzejmości pana z portierni wchodzę za bramę, aby zrobić choć jedną fotkę. A Paweł...
- Basia, szybko, jedziemy, raz, raz!
Gdzie mu się tak spieszy. Pan z portierni ze śmiechem mówi, abym mu się nie dawała :) Żartujemy, a Paweł czeka :)



Kto wjeżdżał do Przemyśla ten wie, że panorama miasta jest urzekająca. Niestety wjeżdżamy w sznurze aut i o zatrzymaniu się choć na chwilę nie może być mowy. Przed wjazdem do miasta obiecałam Pawłowi, że zatrzymamy się tylko na jedno zdjęcie...
Znowu to samo.
- Basia, jedziemy.
Tylko Basia i Basia, jedziemy i jedziemy :) Zapomniał, że są inne słowa :)

Być w Przemyślu i nie mieć fotki z dobrym Wojakiem Szwejkiem. Proszę pana, aby zrobił nam zdjęcie.

Za Przemyślem powoli zmienia się krajobraz. W oddali widać góry. Tam jedziemy.
Z Przemyśla kierujemy się do Arłamowa rowerowym skrótem, czyli im dalej tym lepiej. Odbijamy w boczną drogę, którą jechaliśmy wracając z BBT.

Podjazd do Arłamowa jest taki sam jak dwa lata temu, gdy jechałam w MRDP Góry. Moim zdaniem jest przereklamowany, wcale nie jest aż tak ciężko, jak niektórzy mówią. Wyprzedzam Pawła, aby poczekać na niego i zrobić mu zdjęcie, a potem znowu go wyprzedzam i na szczyt dojeżdżam solo :)

Do hotelu w Arłamowie nie wstępujemy. Zresztą nie ma po co, nasza piłkarka kadra nie ma tam teraz zgrupowania :)

Bieszczadzkie drogi są bardzo malownicze. Mogłabym nimi jechać i jechać...

Dojeżdżamy do Ustrzyk Dolnych. W Karczmie Młyn zatrzymujemy się na obiad. Tym razem zamawiamy żurek i pierogi ruskie.
Jedzenie było wyborne, a miejsce urokliwe. Polecam.



Robi się późno. Straszą ciemne chmury. Po raz drugi korygujemy trasę. Nie dojeżdżamy do Ustrzyk Górnych, tylko przed nimi, odbijamy w boczną drogę, skracamy trasę o około 5 km i jedziemy bezpośrednio do Wetliny. Droga, którą jedziemy pnie się w górę. Podjazd jest dosyć łagodny, jedynie końcówka, przed przełęczą wije się serpentynami. Do Wetliny mamy zjazd. Ależ jest przyjemnie, nie trzeba pedałować. Paweł pogonił, a ja sprawdzam co raz hamulce :)
W Wetlinie wstępujemy do sklepu po zakupy na śniadanie. Gdy wychodzimy pada deszcz, prawie leje. Dobrze, że do hotelu mamy około kilometra. Prognozy prawie się sprawdziły - opada, ale z opóźnieniem.
Mieliśmy szczęście, prawie nie zmokliśmy, ale i tak wszystko wypakowaliśmy do wysuszenia, robiąc przy tym wielki rowerowy bałagan.

Jutro czeka nas powrót do Lublina.


Kategoria Rekordy, Wycieczki

Może maraton, a może wycieczka

  • DST 346.55km
  • Czas 13:23
  • VAVG 25.89km/h
  • VMAX 40.35km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Specialized
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 14 lipca 2017 | dodano: 15.07.2017

W ubiegłym roku w terminie Maratonu Północ Południe, Parczewska Grupa Rowerowa zamierzała zorganizować ultramaraton Kościuszko, którego trasa miała prowadzić od Parczewa po Dęblin i Stoczek Łukowski z dystansem niewiele ponad 300 km. Wprawdzie nie zapisałam się na listę startową, ale wraz z Robertem - kolegą z kirgiskiej ekipy planowaliśmy w tej samej dacie pokonać trasę maratonu. Maraton nie odbył się z powodu braku chętnych, kolega odwołał wizytę, a ja solo nie pojechałam... W ten sposób, od ubiegłego roku w moim Garminie czekała na odpowiedni czas trasa ultramaratonu Kościuszko.
Kończący się tydzień był bardzo pracowity, tylko praca i zero roweru, aż do dziś. W czwartkowy wieczór odżył "kościuszkowski" pomysł. Jadę, teraz, albo nigdy, choć, czy ja na pewno chcę pokonać nudną trasę maratonu, a może zrezygnować i wybrać się na wycieczkę po okolicy ze zwiedzaniem pałaców. Przeżywam dylemat wyboru - może maraton, a może wycieczka.

Wygrał pomysł przejazdu trasą maratonu. Wyjeżdżam z domu z niewielkim opóźnieniem, o godz. 5.10, a nie jak zamierzałam o godz. 5.00. Uruchamiam Garmina. Trasa prowadzi przez Sosnowicę, Orzechów Stary i Nowy do Ostrowa Lubelskiego. Jadę na pamięć i nie zauważam, że za Orzechowem Starym gubię ślad. Zamiast odbić w kierunku Uścimowa, pojechałam dalej do skrzyżowania w drogą prowadzącą wzdłuż jezior Łukcze i Krasne.
Zapowiada się pogodny dzień. Ostrów Lubelski wita mnie porannym słońcem.

Od Ostrowa Lubelskiego trzymam się trasy maratonu. Nie ścigam się sama ze sobą. Jadę w trybie oszczędnym, jakbym miała jutro pokonać taki sam dystans. To taka swoista jazda testowa.
Z Ostrowa Lubelskiego pedałuję w kierunku Lubartowa. Na rogatkach miasta wjeżdżam na drogę K-19. I się zaczyna - auto za autem. Dobrze, że na trasie do Kocka jest utwardzone pobocze. Jadąc rozmyślam, czy ja na pewno chcę spędzić dzień w towarzystwie rozpędzonych tirów. Trasa prowadzi do Dęblina, Stoczka Łukowskiego, Łukowa. Pokonywałam te drogi wielokrotnie autem i wiem, że ruch na nich  jest duży, praktycznie zawsze, bez względu na dzień tygodnia. Daję sobie czas do Kocka, a potem zdecyduję, co dalej.
Przed Kockiem urzeka mnie widok rzeki Wieprz. Odnoszę wrażenie, że po ostatnich opadach podniósł się znacznie poziom wody. Wieprz wygląda prawie, jak Bug.

Dojeżdżając do Kocka z daleka dostrzegam pałac. Dotychczas przejeżdżając przez Kock nie zatrzymywałam się na zwiedzanie.
W Kocku znajduje się pałac Anny Jabłonowskiej. Wzniesiono go w 1780 r. i przebudowano w 1840 r. Zespół pałacowy składa się z budynku głównego i dwóch jednakowych oficyn, które ćwierćkolistymi łukami parterowych krużganków łączą się z pałacem. Za pałacem teren opada tarasami ku szerokiej dolinie Wieprza. Obecnie pałac jest siedzibą Domu Pomocy Społecznej.
Za pałacem znajdował się ogród.  Powstał on na zlecenie Jabłonowskiej. Był to ogród botaniczny na europejskim poziomie. Park urządzono w okresie przebudowy pałacu w stylu wczesnego parku angielskiego.W parku – ogrodzie kockim rosło 590 gatunków krzewów i drzew, w tym rośliny północnoamerykańskie z Florydy, Karoliny i Kanady. W ogrodzie istniała też pomarańczarnia i szklarnie z kwiatami.



Zatrzymuję się jeszcze na chwilę w centrum Kocka. Punktem centralnym jest kościół pw. Wniebowzięcia N.M. Został on zbudowany w latach 1779-1780 według projektu Szymona Bogumiła Zuga. Kościół był dwukrotnie przebudowywany.

Tu fotka, tam fotka i sama nie wiem kiedy włączył mi się tryb wycieczkowy. Czy ja chcę jechać dalej trasą maratonu w parze z rozpędzonymi autami? Nie, zdecydowanie - nie. Kieruję się w stronę domu, a po drodze pomyślę co dalej. 
Wystarczył dystans około 15 km do Radzynia Podlaskiego i miałam w głowie projekt zmodyfikowanej trasy. Jadę do Wisznic, stąd przez Sławatycze do Włodawy i dalej przez Sobiborski Park Krajobrazowy do Woli Uhruskiej, a stąd do domu dobrze znaną trasą przez Poleski Obszar Chronionego Krajobrazu.
Przejeżdżając przez Sławatycze zauważyłam otwarte drzwi do cerki.

Lubie oglądać wnętrza prawosławnych świątyń. Wyglądają bajkowo.



Na skwerku w centrum Sławatycz dumnie stoją rzeźby Brodaczy. Sławatycze słyną z pożegnania roku przez Brodaczy - przebierańców, którzy w ostatnich trzech dniach grudnia nakładają specjalne stroje, tj. baranie kożuchy, kapelusze ozdobione bibułkowymi kwiatami i maski z długimi brodami. Długie brody wykonane z lnianego włókna symbolizują długie życie, duże doświadczenie i bogactwo przeżyć. 31 grudnia brodacze rozpoczynają kolędowanie połączone ze składaniem życzeń.

Ze Sławatycz do Włodawy jadę ścieżką rowerową trasą Green Velo. Mijam grupy sakwiarzy. Trasa Green Velo cieszy się coraz większą popularnością wśród rowerzystów.
We Włodawie odbijam z głównej drogi. Jadę po fotkę na ul. Klasztorną. Byłam tu wiosną. Włodawa jest bardzo malowniczym miasteczkiem. Moim zdaniem jest to nieoszlifowany brylancik nasze "Wschodniej Ściany".
Następnym razem przyjadę do Włodawy na dłużej, tym bardziej, że jadąc główna drogą dostrzegłam Kawiarnię Centrum i jestem bardzo ciekawa, jak tam smakuje kawa. Kawiarnia z daleka sprawiała wrażenie bardzo klimatycznego miejsca, posiadającego duszę.

W Woli Uhruskiej żegnam się ze ścieżką Green Velo. Zatrzymuję się w miejscu dla rowerzystów nieopodal starorzecza Bugu.

A potem była jazda bez przestanków i fotek, aby do domu wrócić o cywilizowanej godzinie.
Finał, jak na załączonych fotografiach :)


Kategoria Ciekawa Lubelszczyzna, Wycieczki