Maratony
Dystans całkowity: | 7708.50 km (w terenie 1617.20 km; 20.98%) |
Czas w ruchu: | 294:38 |
Średnia prędkość: | 20.04 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.03 km/h |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 405.71 km i 19h 38m |
Więcej statystyk |
Ultra Brejdak Gravel-dzień trzeci. Meta
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zanim powstanie wpis...
Kategoria Maratony
Ultra Brejdak Gravel-dzień drugi. Janów Lubelski
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Obudził mnie budzik. Celowo komórkę zostawiłam na stole z dala od łóżka. Wstaję, wyłączam alarm i... wracam na kilka minut do łóżka. Czas płynie nieubłaganie. Rozbudzam się na dobre. Robię herbatę. Wciskam w siebie batona proteinowego. Bartek nie czuje się najlepiej. Mam obawy, czy będzie kontynuował dalszą jazdę.
Ogarniamy się. Zakładam czystą koszulkę na długi rękaw i leginsy na rowerowe spodenki. Dostałam uczulenia od słońca i dziś nie ryzykuję jazdy na krótko.
Wyjeżdżamy o godz. 4.05. Jest przyjemnie chłodno.
Asfaltem dojeżdżamy do miejsca, w którym wczoraj odbiliśmy z trasy. Drugi dzień Ultra Brejdaka zaczynamy na gruntowej drodze prowadzącej wśród pól. Widoki mamy przednie. Byłoby cudownie, gdyby nie komary, nawet podjazdy byłyby mniej męczące. Teren jest pofalowany, raz pod górę, raz w dół. Kurzy się niesamowicie. Czysta koszulka i leginsy zostały wspomnieniem.
Droga prowadzi przez wąwóz. Pnie się ostro w górę. Woda podmyła jedną stronę i wyżłobiła przepaści. Nie walczę, podobnie, jak Bartek schodzę z roweru. To pierwszy dzisiaj rowerowy spacer.
Trasa zaskakuje. Jedziemy przez jakieś grządki, trawy wśród pól rzepaku.
Na chwilę wyjeżdżamy na asfalt i ponownie wjeżdżamy w pola. W górę, w dół, asfalt, gruntówka. Tak będzie do samego Zamościa.
Zatrzymujemy się przy sklepie w jednej z mijanych miejscowości. Spotykamy tu jednego z naszych ultra Brejdaków. On powoli zbiera się do odjazdu. My zostajemy.
Przed momentem mieliśmy niezłe wejście. Długi zjazd gruntówką łukiem skręcającą na drogę główną. Zjazd ostry, asfaltówka widoczna w ostatniej chwili. Trudno było wyhamować. Dobrze, że to wczesny ranek i samochodów jak na lekarstwo.
W sklepie kupuję 2 bułki i picie. Mam zaciśnięty żołądek. Zjadam jedną bułkę, druga zostaje na "czarną godzinę". Dojadam batonem proteinowym. Bartek oznajmia, że rezygnuje z dalszej jazdy. Dojedzie ze mną do Zamościa i wraca do domu. Nie jestem zdziwiona jego decyzją.
Żegnamy się na Rynku w Zamościu. Dalej podążam sama.
Wyjazd z Zamościa jest prosty. Nie popełniam błędów nawigacyjnych, jedynie na rogatkach, na skrócie prowadzącym przez łąkę, rozglądam się za drogą. Jadę na szumy na Tanwi.
Dobrze, że trasa przez dłuższe odcinki prowadzi asfaltami, mogę nadrobić czas wolniejszej jazdy przez pola i lasy. Kończy mi się woda. Jadę przez większą miejscowość, ale nie mijam sklepu. Widzę osoby na posesji. Zatrzymuję się, proszę o wodę. Chwilę rozmawiam. Pytam o szumy na Tanwi, podobno asfaltem to kilkanaście km, ale gruntówkami i przez Narol - będzie ze 30 km, a może i więcej - słyszę. Pięknie - myślę.
Nie zatrzymuję się na odpoczynki, nie licząc uzupełniania wody w sklepie lub "u ludzi". Szkoda czasu na postoje. Gdy droga jest piaszczysta i pnie się w górę, schodzę z roweru. Odpoczywam pchając rower. Idąc jem bułkę + batona proteinowego. To moja nowa dieta na maratonie.
Asfalt, pola, lasy i tak na zmianę. Podobnie, jak wczoraj komary i ślepaki nie odpuszczają. Masakra! Pocieszające jest to, że temperatura jest niższa od wczorajszej.
To moja pierwsza samotna jazda na maratonie. Dotychczas jeździłam w parze z Jurkiem. Wyjątkiem był jedynie Piękny Wschód chyba w 2016 r., ale i wtedy nie jechałam sama - na trasie poznałam Pawła. Zauważam, że jazda solo ma zalety. Jadę w swoim tempie, odpoczywam kiedy chcę, jem kiedy chcę. Jestem niezależna :) Taka jazda ma jednak i wady - można się zajechać :)
Przed Bełżcem wjeżdżam w las. Na Roztoczu niektóre drogi leśne, podobnie jak i boczne są dosyć specyficzne - wyłożone betonowymi płytami. Jedzie się to tym czymś - specyficznie. Trzęsie mocno. Podjazd i jazda po płaskim to nic, ale zjazd po takich dziurawych płytach to hardkor dla nadgarstków.
Dojeżdżam do kolegi, którego spotkaliśmy z Bartkiem w czasie śniadaniowego postoju. Jednak miło jest zamienić słowo z Brejdakiem :) Jedziemy razem do pierwszej miejscowości, może do Majdanu. Zatrzymujemy się pod sklepem. Uzupełniam wodę i jadę dalej. Kolega zostaje, chce odpocząć. Jazda w pojedynkę ma ogromne zalety :)
Odbijam w polną drogę. Znowu podjazd, zjazd i od początku. Droga staje się coraz gorsza. Zaczynają się koleiny. Wjeżdżam w las. Jest jeszcze gorzej. Olbrzymie kałuże, błoto. Nie pcham roweru, noszę go. Tak - przenoszę rower przez kałuże i błoto. Komary mają używanie. Nie jestem w stanie ich oganiać. A wystarczyło sprawdzać wiadomości w telefonie. Dostaliśmy sms od organizatora o objeździe asfaltem do Narola. Kto przeczytał, to pomknął, a kto nie przeczytał to przepchał albo przeniósł rower :)
Zmęczył mnie ten leśno-błotny odcinek. Tym większa była moja radość na widok tablicy "Narol". Zatrzymuję się przed sklepem. Kupuję picie i dwie bułki. Nie jestem w stanie wbić w siebie bułki, jem tylko batona, popijam Pepsi i jadę dalej.
Za Narolem odbijam w las. Przejeżdżam przez most na Tanwi. Czy zaraz zobaczę szumy na Tanwi? Nigdy wcześniej nie byłam w tych stronach.
Jadę przez las. Droga jest w miarę, można uciec przed komarami i ślepakami. Las, las, las, czy on się nie skończy i kiedy dojadę do tych szumów?!
Wyjeżdżam na asfalt. Mijam Hutę Szumy. W lesie rozsiane są domki letniskowe. Tylko gdzie te szumy?! Dalej jadę przez las. Dojeżdżam do drogi głównej. Odbijam w prawo, kreska na Garminie wskazuje, że muszę odbić w lewo. Nie ma drogi. Jadę, wracam. Gdzie ta droga! Jest. Ślad prowadzi po schodkach w dół. Schodzę i nareszcie są! Szumy na Tanwi.
Prowadzę rower ścieżką. Jest pięknie. Dla takich klimatów warto było nosić rower pod Narolem :)
Kończy się szlak pieszy. Jadę przez las. Jadę to za dużo powiedziane. Pcham rower. Piach jest za duży. Czy tak wygląda trasa gravelowa?! Nie wiem, nie mam punktu odniesienia. Może tylko ja prowadzę rower, może inni sobie poradzili, nie wiem.
Z radością witam asfalt. Zatrzymuję się na dłuższą chwilę przed sklepem. Uzupełniam płyny. Odpoczywam siedząc na ławce. Drogą przejeżdżają nasi - Marta z mężem.
Jadę dalej. Tym razem ja mijam Martę. Zatrzymali się na wiacie przystankowej.
Po piachach przyszedł czas na asfalt. Odzyskuję siły. Pomykam. Droga jest bardzo przyjemna. Jadę do Józefowa. Znam tę trasę z Pięknego Wschodu 2018. Na wyjeździe z Józefowa ślad prowadzi objazdem ścieżką rowerową przy jeziorze, a następnie wbija się w leśną drogę, by wyjechać na asfaltówkę.
Odpoczywam. Daleko przede mną majaczy postać na rowerze. Może to ktoś z naszych. Mocniej naciskam na pedały. Mam go. Niestety to nie nasz Brejdak. Chłopak trzyma mi się na kole do rozwidlenia dróg przed Zwierzyńcem. Ja odbijam w szutrową drogę prowadzącą do Zwierzyńca, a on jedzie dalej asfaltem.
Jestem zachwycona tą drogą. To prawdziwa szutrowa leśna autostrada rowerowa. Mijam rowerzystów - spacerowiczów. Mimo, że droga jest urokliwa nie zatrzymuję się na fotkę, nie ma odpowiedniego światła. W lesie panuje delikatny półmrok. Cieszę oczy widokiem i pędzę, pędzę, pędzę.
Mijam Zwierzyniec. Nie zatrzymuję się na odpoczynek, szkoda czasu. Robi się coraz później. Jadę przez Szczebrzeszyński Park Krajobrazowy. Dookoła lasy i pola, a ja nie mam zarezerwowanego noclegu na trasie. Czy będę w stanie jechać całą noc?
Gdy kolejny raz wyjeżdżam na asfalt, w jednej z miejscowości pod sklepem spotykam naszych. To małżeństwo Monika i Jarek, bardzo mili młodzi ludzie. Pytam o nocleg. Właśnie zarezerwowali pokój w Janowie Lubelskim. Monika wykonuje telefon i ja także mam gdzie przenocować. Jaka jestem jej/im wdzięczna. Opatrzność mi ich zesłała.
Dalej jedziemy razem. Staram się dorównać im kroku. Trasa prowadzi asfaltami, płytami betonowymi, polnymi oraz leśnym drogami, są długie i męczące podjazdy oraz strome gruntowe zjazdy. Wyłączam wyobraźnię. Na zjazdach praktycznie nie hamuje. Wóz, albo przewóz, co będzie. Jedynie na gruntowej stromiźnie przez chwilę prowadzę rower i... co będzie, wóz, albo przewóz. Udało się, zjechałam. W nagrodę komary i ślepaki kąsają wściekle, nie sposób uciec przed nimi.
Na trasie przed Gorajem spotykamy Piotra, czeka na zawodników z napojami i przekąskami. Proszę jedynie o Colę. Piotrek informuje o asfaltowym objeździe za Gorajem. Jak dobrze, że nie powtórzę historii z Narola.
Robi się ciemno. Włączamy lampki. Przed Janowem Lubelski wjeżdżamy w las. Na drodze są kałuże, błoto. Schodzę z rower, prowadzę, jadę. Spotykamy naszego. Szuka drogi. Mija chwila zanim wjedziemy na ślad. W nocy w lesie trudniej się nawiguje. Nareszcie wyjeżdżamy z lasu. Jesteśmy na obrzeżach Janowa Lubelskiego. Jedziemy na nocleg. Zatrzymujemy się przed sklepem. Kupuję jedynie 2 banany, natomiast młodzi robią dosyć duże zakupy na kolację i śniadanie.
Na miejsce docieramy o godz. 22.20. Mój licznik wskazuje 464 km.
Trafiliśmy na bardzo życzliwą gospodynię. Gdy proszę o miskę, abym mogła przynajmniej wypłukać ubrania z kurzu, Pani proponuje, że upierze nasze rzeczy i je wysuszy. Dziękuję jej najpiękniej jak potrafię. Takie miłe gesty przywracają mi wiarę w drugiego człowieka, życzliwość i bezinteresowność.
Jem kolację - banan + herbata. Biorę prysznic. Przed północą kładę się spać. Budzik nastawiam na godz. 3.00.Nie mogę usnąć, może to ze zmęczenia. Ostatni raz patrzę na zegarek o godz. 1.30. Pozostało mi półtorej godziny snu.
Kategoria Maratony
Ultra Brejdak Gravel - dzień pierwszy. W drodze do Zamościa
-
Temperatura
35.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Budzik. To już czwarta?! Spać!!!
Wstaję. Prysznic. Ubieram garnitur z MRDP Południe. Robię kanapki na trasę. Gdy jem śniadanie, Starszy pakuje rower. Sprawdzam, czy wszystko zabrałam - elektronika, latarka, bidon, podsiodłówka, aparat fotograficzny, kask i czapka rowerowa z daszkiem pod kask - prezent od Adama - kolegi, z którym przemierzałam Kubę. Jedziemy. Zabrałam także Garmina. Liczę, że mnie nie zawiedzie, że pokaże choć kreskę na pustym ekranie.
Czuję narastające emocje. Jak będzie, czy dam radę, czy sobie poradzę? To mój pierwszy gravelowy ultra.
Do bazy docieramy około pół godziny przed startem. Jak ja lubię atmosferę panującą przed startem - rozmowy o trasie, wymiany uwag, żarty. Jest super. Cieszę się, że zadzwoniłam wczoraj do Piotra. To dzięki niemu jestem tu dzisiaj.
Widzę Bartka. Przedstawiam mu Starszego. Odbieram trakera. Uruchamiam Garmina. Działa, no może nie do końca, pokazuje ślad, ale nie czyta mapy. Dobre i to. Możemy obydwoje kontrolować trasę.
Ustawiam się na linii startu. Obok jest Bartek. Piotr sprawdza obecność. Startujemy.
Pierwszy odcinek prowadzi piaszczystą drogą przez las wzdłuż jeziora. Zostaję w tyle. Obawiam się piaszczystych dróg, ale muszę i chcę przezwyciężyć swoje lęki. Wiem, że wszystko dzieje się w mojej głowie. Powtarzam sobie w myślach, że dam radę, dam rade, pojadę na oponach 35 po piachu. Oswajam się z piaszczystą drogą. Bartek czeka na mnie. Nie jest źle. Jadę, co raz rzuci rowerem, ale jadę, nie przewracam się! Moje programowanie się na gravelową trasę przynosi efekt. Dam radę!
Wjeżdżamy na polną drogę. Jedziemy wśród pól do asfaltu.
Mijamy wioski, między innymi Holendernię. Wyjeżdżamy na moment na moją wojewódzką. Przecinamy ją i asfaltami dojeżdżamy Pałecznicy. Jedziemy w kierunku Łęcznej. Są asfalty i polne drogi. Jedzie mi się świetnie. Na asfaltach pomykamy do 30 km/h. To pierwsze kilometry, nie odczuwam zmęczenia.
W jednej z miejscowości, której nazwy nie pamiętam zatrzymujemy się na krótki postój. Ja jem kanapkę i batona, a Bartek tylko batona.
Dalej trasa prowadzi wzdłuż Wieprza. Dojeżdżamy do Łęcznej. Jedziemy przez park. Mamy towarzystwo. Dojechali nasi. Nie przejeżdżamy przez centrum. Okrążamy miasto łukiem. Zatrzymujemy się przed Lidlem. Uzupełniamy wodę. Zapowiada się gorący dzień. Jest przedpołudnie, a temperatura już przekracza 25 stopni na plusie.
Kolejne większe miasto to Chełm na 109 km. Są piachy, ciut asfaltu i upał. Strasznie się kurzy. Jestem brudna to mało powiedziane. Moje nogi zmieniły kolor na czarny.
Skupiam się na jeździe. Na polnych drogach idzie mi coraz lepiej. Jadę na wąskich oponach po piaszczystych drogach. Rewelacji nie ma, ale to przecież mój pierwszy raz na gravelu w terenie.
Ależ jest gorąco. Temperatura przekroczyła 30 stopni na plusie. Trasa zaczyna się dłużyć. Licznik pokazuje 109 km, a Chełma nie ma.
Może to już Chełm?! Jedziemy asfaltem przez miejscowość wyglądającą na przedmieścia Chełma. Wypatruję tablicy z napisem "Chełm". Niestety to Żółtańce.
Dojechaliśmy, nareszcie. Zanim wjedziemy do centrum, zatrzymujemy się na "rogatkach". Rozsiadamy się się na ławce na skwerku przy ścieżce rowerowej. Gorąc jest straszny.
Do chełmskiego rynku, według zapewnień chłopaka, do którego przysiedliśmy się na ławce, pozostało jakieś 4 km.
Do centrum dojeżdżamy ciut przed godz. 13.00. Zatrzymujemy się na obiad w restauracji na rynku - jedynej serwującej obiady, jaką znaleźliśmy. Czekając na posiłek biorę "szybki prysznic" w umywalce, zmywam kurz z twarzy, rąk i nóg :) Czuję się po takiej kąpieli jak młody bóg :) Restauracji nie polecam, jedzenie w skali od 1 do 10, -2 :)
W Chełmie kupujemy jeszcze picie i w drogę.
Trasa nie rozpieszcza. Jedziemy wzdłuż kopalni kredy. Potem droga przechodzi w plażę. Nie da się jechać. Pcham rower.
Widoki są urokliwe, ale trasa wymagająca. Jedziemy przez pola, łąki, lasy. Odpoczywany jedynie na krótkich asfaltowych odcinkach. Komary i bąki/ślepaki szaleją!!! Przyciąga je jak magnes zapach potu. Nie można uciec przed tymi bestiami. Ukąszenie komara to nic w porównaniu w ugryzieniem ślepaka. Niemiłosiernie swędzą mnie łydki i ramiona. Ślepaki i komary miały używanie :)
Bartek źle się czuje, ma niestrawności. Zdecydowanie nie polecam tej restauracji. Zatrzymujemy się na odpoczynek w jednej z miejscowości. Siadamy na asfalcie. Mam dosyć traw. Asfalt jest teraz dla mnie najwygodniejszym miejscem do siedzenia. Mijają nas dwie koleżanki ultra Brejdaczki. Dziewczyny dziarsko pomykają. Zbieramy się i jedziemy za nimi. Ponownie spotykamy się po kilu kilometrach. Dziewczyny zatrzymały się pod sklepem na obiad. Dołączamy do nich. Ja kupuję tylko picie, Bartek picie, w tym coś mlecznego. Koleżanki ratują go. Jedna z nich wiezie ze sobą prawdziwą aptekę. Aplikuje Bartkowi tabletki na poprawę trawienia. Mój kompan dostaje również coś "na wynos". Koleżanki jeszcze odpoczywają, a my ruszamy.
Dalej trasa prowadzi wzdłuż Bugu, następnie przez Strzelecki Park Krajobrazowy. Po wyjeździe z Lasów Strzeleckich, zatrzymujemy się w przed domem w jednej z miejscowości, może to były Horeszkowice, prosimy mężczyznę o wodę do picia. Ślepaki nie przestają kąsać. Oganiam się przed tymi krwiopijcami, tupię, wymachuję rękami, a one w odwecie atakują ze zdwojoną siłą. Masakra. Jestem czarna od kurzu, śmierdzę potem na kilometr, oblepiają mnie komary i ślepaki. Jak przyjemnie byłoby zmyć z siebie ten brud, odpędzić wstrętne owady, nie słyszeć bzyczenia i nie czuć okropnego swędzenia na ciele. Proszę pana o miskę i wodę. Mężczyzna jest bardzo życzliwy. Dostajemy nie tylko wodę, ale i ręczniki. Jak dobrze jest umyć twarz, ręce, nogi. Ślepaki lubią jednak i czyściochów, gryzą tak samo. Na nogach mam bąbel przy bąblu. Żegnamy się, dziękujemy za pomoc i pedałujemy najszybciej jak możemy, aby zostawić w tyle fruwające wampiry.
Przed Uchaniami czeka nas hardkor - las ze ścieżką i krzaczorami, przez które nie można jechać tylko pchać rower. Droga jest masakryczna. Nie da się uciec przed komarami i ślepakami. Dojeżdżają do nas dwie koleżanki + kolejna jadąca w parze z mężem. Marta, bo tak ma na imię dziewczyna jadąca z mężem opowiada o awarii roweru. Miała problem z kołem, w Chełmie stracili trochę czasu na naprawę. Na szczęście znaleźli fachowca, który im pomógł. Marta odjeżdża nam, gdy wjeżdżamy w gruntową drogę prowadząca wśród pól i łąk.
Przed Uchaniami wyjeżdżamy na asfalt. W Uchaniach zatrzymujemy się pod sklepem i uzupełniamy płyny. Kupuję Colę. To najskuteczniejsze lekarstwo na żołądek.
Dojeżdżają do nas dwie koleżanki. Robią zakupy na kolację. Zarezerwowały w tej miejscowości nocleg. My jedziemy dalej. Znowu droga prowadzi przez pola i las.
Zaczyna zmierzchać. Wyjeżdżamy na asfalt, ślad na Garminie prowadzi na drogę, której nie widać w realu. Jesteśmy gdzieś na wysokości Wojsławic. Jedziemy w przód, wracamy, to nie ta droga. Jest jakaś droga, ale prowadzi do zabudowań. To nie może być nasza droga. A jednak. Mężczyzna chodzący po posesji woła do nas, że to tędy, że tą drogą jechali rowerzyści. Dojeżdżam do niego i pytam, czy jest gdzieś w pobliżu agro. Odpowiada, że jest tu niedaleko Agro-pszczoła. Dojeżdża do mnie Bartek. Decydujemy, że zostajemy na nocleg w Agro-pszczoła. Tylko czy będzie wolny pokój, przecież to sezon urlopowy. Sukces. Jest wolny pokój. Zegarek pokazuje godz. 21.30, a licznik 211 km. Jutro będziemy musieli wrócić do trasy jakieś 2 km.
Nareszcie można odpocząć. Jak dobrze jest napić się gorącej herbaty i wziąć prysznic. Ależ luksusy!
O godz. 23.00 kładziemy się spać. Ustalamy, że wstajemy o godz. 3.00. Do Zamościa pozostało około 30 km.
Kategoria Maratony
Ultra Brejdak Gravel - 15-19.07.2021 r.
-
DST
705.12km
-
Teren
500.00km
-
Czas
42:47
-
VAVG
16.48km/h
-
VMAX
51.92km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
O Brejdaku dowiedziałam się od Roberta - kolegi, z którym byłam na wyprawie w Kirgistanie.
Brejdak..., jest trasa ultra, a do tego prowadzi po Roztoczu i start w Firleju?! Nie mogę nie pojechać! Zajrzałam na stronę maratonu i jeszcze tego samego wieczoru wysłałam zgłoszenie na Ultra Brejdak Gravel. To miał być trening przed BBGT, w którym planowałam wystartować z Irzim. Plany, plany, plany...
Uległam gravelowej modzie, czy postawiłam przed sobą kolejne wyzwanie. Były wyrypy, maratony na orientację, szosowe ultra, a teraz maraton gravelowy - oczywiście ultra (700 km).
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Weszłam do sklepu i wyszłam z rowerem/gravelem, choć wcześniej zarzekałam się, że taki rower to nie dla mnie. Mam szosówkę, dwa górale, wysłużonego mieszczuszka, więc po co mi piaty rower! Wystarczyła chwila, aby się zauroczyć i stałam się właścicielką roweru przecudnej urody :)
Wiosną Robert przysłał mi film z objazdu trasy Brejdaka. Może być ciężko, na co ja się porywam - gravelem w taki teren. Po pierwszym ataku paniki do głosu doszedł rozsądek. Wystartuję, a jak mi nie będzie szło - wycofam się. Przecież to ma być trening.
Dostałam urlop na 15 i 16 lipca, a 14 lipca miałam pracować zdalnie z domu. Wszystko układało się dobrze, aż za dobrze. Wrzucając ślad trasy GPX do Garmina, bezmyślnie kliknęłam w komunikat na ekranie, aby naprawić "uszkodzony dysk Garmin". Trasa w końcu się wyświetliła, ale z mapą stało się cos dziwnego - pojawiła się dziwna plątanina dróg.
Po przyjeździe do domu 13 lipca zaangażowałam znajomych do pomocy w rozwiązanie garminowego problemu. Darek ostatecznie doradził, aby oddać urządzenie do serwisu. Tak zrobiłam. Starszy znalazł fachowca, który zgodził się sprawdzić Garmina. Niestety, nie udało się, Garmin żył swoim życiem.
Bez nawigacji nie pojadę, tym bardzie, że miałam jechać sama. Na liście startowej nie znalazłam znajomych nazwisk. Zadzwoniłam do Piotra - twórcy Brejdaka z informacją o rezygnacji. Jaka rezygnacja, dlaczego, z powodu nawigacji! Dla niego nie było problemu - pojadę "na telefonie". Powerbank, nie mam o odpowiednio dużej pojemności. Nie ma problemu - on mi pożyczy. Mam tylko przyjechać na odprawę techniczną i odebrać pakiet startowy.
Nie zastanawiałam się zbyt długo, jadę, nic nie stracę, a może kogoś poznam i pojedziemy razem. Szanse na takie rozwiązanie były znikome, ale przecież nie mam nic do stracenia!
Pobrałam pakiet startowy, ktoś mi pomógł z dodatkową aplikacją na telefon i importowaniem trasy, zamieniłam słowo z Robertem o BBGT, pożyczyłam powerbanka i oczywiście zostałam na ognisko połączone z odprawą techniczną.
I najważniejsze. Poznałam Bartka! Podobnie jak ja startował w ultra, zamierzał jechać sam i miał działającą nawigację! Po kilku zdaniach, miałam wrażenie, że znamy się od lat. Bartek planował dojechać na metę w sobotę wieczorem, pierwszy nocleg w Zamościu na 240 km. Dla mnie super, jadę! Umówiliśmy się kwadrans przed startem - o godz. 5.45.
Niemożliwe stało się możliwe. I jak nie wierzyć w Opatrzność!
Wróciłam do domu. Spakowałam się. Pozostały mi cztery godziny snu.
Kategoria Maratony
MRDP Wschód 2020 Przemyśl-Rozewie 26-30 września 2020 r. - część I
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
I. Prolog
Na początku 2020 r. wypełniłam formularz zgłoszeniowy na MRDP Wschód. Irzi wypełnił formularz pierwszy. Bardzo chciałam wystartować. Jechać znowu w jednym team z Irzim, jak dawniej. Irzi nadal startuje. Jest wierny swoim pasjom i ideałem. A ja? Od Pięknego Wschodu w 2018 r. nie zmierzyłam się z żadnym ultra-dystansem. Dopadło mnie życie i skoszarowało. Rowerowanie stało się wspomnieniem, początkowo bolesnym, a z czasem tylko wspomnieniem. Kiedyś wykręcałam miesięczniaczki, a teraz jeżdżę okazjonalnie.
MRDP Wschód był nadzieją na lepsze rowerowe jutro i jednocześnie próbą i wyzwaniem. Czy bez regularnych treningów, bez tysięcy kilometrów w nogach zdołam przejechać 1234 km non stop? Zacięłam się. Jeśli we wrześniu wykręcę miesięczniaczka, to będzie dobrze, to dojadę do mety na Rozewiu. Wykręciłam, ale start w MRDP stanął pod znakiem zapytania.
Otwarte zostały granice i moje Maleństwo mogło nareszcie przylecieć na urlop do domu. Córka do domu, a matka z domu. Biłam się z myślami.
Jadę, nie jadę. Do ostatnich dni mój start nie był pewny. W pracy dostałam tydzień urlopu. Znajomi wspierali mnie zapewniając o trzymaniu kciuków i dmuchaniu pod koła. Maleństwo ostatni urlopowy weekend spędzało u znajomych. Natomiast Irzi przewidywał, że na Rozewie powinniśmy dojechać we wtorek. Podjęcie decyzji stało się łatwiejsze. W środę będę już w domu i zostaną jeszcze dwa dni na nacieszenie się obecnością Maleństwa. Stało się. Jadę.
II. Start
Jest sobota 26 września 2020 r. To już dziś!
Wstaję o godz. 5.00. Spałam jedynie cztery i pół godziny. Do Przemyśla wyjeżdżamy ze Starszym o godz. 5.30. Czy czegoś nie zapomniałam? Sprawdzam. Buty-są, kask-jest, podsiodłówka, torba pod ramę i na kierownicę-są, elektronika, lampki-są. Teraz oby szczęśliwie dojechać.
Tradycyjnie do auta zabieram poduszeczkę i koc. Tym razem nie udaje mi się zasnąć. Jestem zbyt podekscytowana. Jedynie chwilę drzemię.
Przed godz. 10.00 docieramy na miejsce. Baza mieści się w Obiekcie Noclegowym "Podzamcze" PTTK przy ul. Waygarta 3. Jak miło jest spotkać dawno niewidzianych znajomych. Jest Mariusz, Krzysiek (Wiki), Robert, Piotrek.
Jestem coraz bardziej podekscytowana. Ożyły wspomnienia wcześniejszych startów, obudziły się uśpione emocje. Ze Starszym ubieramy Speca w torbę podsiodłową, do której zapakowałam ubrania na zmianę, trójkąt pod ramę z elektroniką i podstawowymi narzędziami na wypadek awarii roweru. Mam jeszcze torebkę na kierownicę z batonami proteinowymi i środkami higieny osobistej. Po raz pierwszy będę korzystała z camelbaka. W plecaku oprócz worka z wodą mam kanapki i banany.
Przebieram się w strój kolarski - MRDP Południe edycja 2015 r. Emocje przybierają na sile. Już dawno nie byłam tak podekscytowana. Irzi jeszcze nie dotarł do bazy. Jego pociąg ma dwie godziny opóźnienia. Odbieram pakiet startowy swój i Jurka. Idziemy ze Starszym na śniadanie. Gdy czekamy na jajecznicę dzwonię do Jurka. Jest już w bazie. Idę do niego. Przekazuję mu pakiet startowy. On jadł śniadanie w pociągu. Wracam sama do Starszego. Jajecznica jest przepyszna, a może jestem głodna nie tylko rowerowania.
Wracamy do bazy. Ostatni przegląd roweru. Starszy mocuje dodatkową lampkę na widelcu. Zbliża się godzina 11.30. Jedziemy na Rynek na odprawę techniczną. Daniel objaśnia zasady maratonu. Jest z nami Wojak Szwejk. Ustawiamy się do honorowego startu. Są już radiowozy policyjne, które będą pilotować nasz przejazd ulicami Przemyśla aż do ronda w granicach Medyki. Jeszcze tylko grupowa fotka. Przeciskam się do czoła szeregu. Jestem jedyną kobietą startującą w maratonie. Czyż "rodzynek" nie powinien być na pierwszym planie pamiątkowej fotografii?
W samo południe Daniel podaje komendę "Start!". Nareszcie!
III. Na trasie maratonu
Jedziemy ulicami Przemyśla w zwartym szyku w eskorcie policyjnych radiowozów. Rozmawiam z Mariuszem. Irzi i Mariusz ustalili, że trasę maratonu pokonamy w trzyosobowym peletonie. Tylko, czy my weterani dotrzymamy kroku Mariuszowi? Sprawdziłam jego statystyki na BS. W bieżącym roku przejechał ponad 21 tysięcy kilometrów!!! A to nie wszystkie wykazane, część oczekuje na wpisy na BS.
Jest pochmurno, ale dosyć ciepło. Przed startem sprawdziłam prognozy. Nie były optymistyczne. Od soboty mają przechodzić fronty z południa na północ. Ma padać. Ja jestem przygotowana na deszcz. Jakiś czas temu zaopatrzyłam się w kurtkę i spodnie wodoodporne marki Endura. Zapłaciłam krocie, ale jak miało się wkrótce okazać, warto było zainwestować.
Jedziemy spokojnie całą grupą. Jadę i gadam, wręcz trajkoczę na zmianę do Mariusza i Jurka. Nie zdawałam sobie sprawy jak wielki jest mój głód jazdy. Jest mi potrzebne to wyzwanie. Chcę sprawdzić swoje możliwości. Czy będę w stanie pokonać taki morderczy dystans w limicie czasu. Ważne jest przygotowanie fizyczne, treningi, ale moim zdaniem równie ważne jest odpowiednie zaprogramowanie się. Wszystko dzieje się w naszych głowach. Psychicznie jestem silna, dam radę. W tej stawce nie liczy się pozycja na liście startowej, ważne jest to, aby dotrzeć do mety.
Po kilkunastu kilometrach kończy się eskorta radiowozów. Zawodnicy ostro startują. Jadę w tempie Jurka. Dla mnie jest jakby ciut za wolno. Irzi stwierdza, że nie chce się zajechać w ciągu trzech pierwszych godzin. Podczas wcześniejszych startów tak nie mówił, może dlatego, że wtedy mieliśmy mniej na życiowych licznikach, a więcej na rowerowych.
Mży. Słucham Jurka, jest zbyt wcześnie na wodoodporne ciuchy. Doganiamy Mariusza. Jedziemy na zmiany. Wkrótce dochodzimy dwóch kolejnych zawodników. Mżawka przechodzi w deszcz. Zakładamy przeciwdeszczowe stroje. Irzi narzeka, że jest mu za gorąco.
Mario zostaje w tyle. Kilka kilometrów przed Narolem - Pk1 doganiamy rowerzystę. To Robert dobry kolega Jurka. Dojeżdżamy do Narola. O godz. 16.11 wysyłam SMS- Pk 1. Za nami 101 km.
-Roztocze
W Narolu nasi w sklepie uzupełniają płyny i kalorie. My to robimy za Narolem. Dojeżdża do nas Mariusz. Przejeżdżają nasi. Mariusz wyjeżdża pierwszy. Jedziemy dosyć wolno. Raz pada, raz mży, raz przestaje padać. Irzi zdejmuje kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Ja nie decyduję się na taki krok. Nie jest mi aż tak gorąco. Dojeżdżamy do Janowa Lubelskiego. Jesteśmy na Roztoczu. Za nami wiszą czarne chmury. Naiwnie wierzę, że nas nie dogonią. Zaczyna zmierzchać. Nad nami wiszą czarne chmury. Zaczyna padać. Jedziemy przez las, Irzi pomyka pierwszy, jest delikatny zjazd. Czuję, że coś nie tak dzieje się z rowerem, zarzuca mi tylne koło. Reaguję piskiem. Kapeć. Cudem udaje mi się uniknąć wywrotki. Patrzę na licznik - 130 km. Zmiana dętki zajęła Jurkowi +- 15 min. Ja mam dwie lewe ręce do takich działań technicznych.
Powoli zapadają ciemności. Już nie pada, tylko leje. Mijają nas tiry i osobówki fundując prysznic od stóp do głów. Ten prysznic zalewa mi twarz, oczy. Masakra. Do tego zaczynają się hopki przed Tyszowcami. Jadę trasą Janów Lubelski-Tyszowce po raz trzeci. Wiem co nas czeka. Góra, dół i dziurawy asfalt. Robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Jest strasznie ślisko. Dalej leje. Trzymam kurczowo kierownicę. Mam to czego chciałam. Wielkie wyzwanie, wielka próba sił!
Około godziny 19.00 mijamy Tyszowce. Zatrzymujemy się Orlenie. Jest tam dwóch naszych. Rozmawiamy, wymieniamy uwagi o pogodzie, fatalnym asfalcie, o tym dlaczego jesteśmy tu i teraz. Irzi suszy się chusteczkami, a ja jem kanapkę. Ubieramy się na noc. Zakładam pod kurtkę przeciwdeszczową kurtkę rowerową. Moja wodoodporna i przeciwwietrzna kurteczka zdała egzamin, koszulka jest tylko delikatnie zroszona, nie wiem, czy to efekt wysiłku, czy hektolitrów wylanej na nas wody z chmur. Mija godzina...
Ruszamy. Wciąć pada.
Najbliższe miasto to Hrubieszów. Jedziemy bardzo wolno. Noc i deszcz nie idą w parze z pomykaniem na rowerze. Zresztą mój strój przeciwdeszczowy skutecznie hamuje wszelkie zapędy na ciut szybszą jazdę. Wyglądam jak monstrum. Dopełnieniem wodoodpornego pancerza są grube gumowe rękawice w rozmiarze L koloru niebieskiego. Tylko stopy mam mokre. Nie założyłam ochraniaczy. Moje buty z siateczkowymi przodami idealnie chłonął wodę. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Kilometrów prawie nie przybywa i... Pech. Muszę do toalety. Rozpakować się z takiego mundurka to dopiero COŚ.
Droga jest delikatnie pofalowana. Gdy jadę pod, czuję jak spodnie zjeżdżają z... To męskie spodnie w rozmiarze S, a ja noszę damskie S. Nie zabrałam paska, bo po co. Teraz już wiem dlaczego w komplecie ze spodniami był pasek. Woda z kurtki spływa pod spodnie. Mam mokry dół rowerowej kurtki. Jak tu zdobyć sznurek, tasiemkę, coś co związania.
Hrubieszów. Nareszcie. Jurka Garmin odmawia posłuszeństwa. Rozładowała się bateria. Ja przejmuję obowiązki nawigatora. Mój Garmin pokazuje ślad. Wszystko ok.
Kolejny postój na Orlenie. Zamawiamy hot-dogi i herbatę. Herbata robi swoje. Z każdym łykiem czuję jak przyjemne ciepło ogrzewa mnie od wewnątrz. Nie jesteśmy sami. W Orlen Stop Cafe jest jeden z naszych. To "młodzik". Odjeżdżamy, a on zostaje. Zdobyłam pasek do spodni! Hura. Pan z obsługi na moją prośbę wyszperał jakiś troczek. Jestem mu bardzo wdzięczna. Związuję troczkiem dwie szlówki w pasie i spodnie ani drgną, nie mają prawa zjechać w dół. Taka mała rzecz, a jak bardzo cieszy!!!
Do Zosina oznaczonego na mapie jako Pk2 jest coraz bliżej. Przestało padać. Droga jest w porządku. Mijamy tablicę "Zosin". Zatrzymujemy się przy budce - wiacie przystankowej. O godz. 22.27 wysyłam SMS-Pk2. Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej.
Nasza trasa prowadzi przez pola, lasy, wioski. Nie lubię nocą przejeżdżać przez wsie. Powód jest prozaiczny - psy biegające luzem. Bałam się kapcia - i złapałam, bałam się psów - i pogoniła nas jedna bestia.
Noc jest ciepła. Trochę mży. Jedziemy trasą nadbużańską. Przed Dorohuskiem zatrzymuje nas patrol Straży Granicznej. Funkcjonariusz pyta dokąd jedziemy i dodaje, że tu nie można rozbijać namiotu. Irzi odpowiada, że jedziemy na Rozewie, a ja wtrącam, że nie mamy namiotu. Wymieniamy kilka zdań. Nawet nie można nazwać tego kontrolą, strażnik nie prosi nas o dokumenty.
Dorohusk, Rudka, Uhrusk, Wola Uhruska... Powoli mijamy miejscowość za miejscowością. Za Wolą Uhruską zaczynają się moje rewiry. Dawniej jeździłam tędy kręcąc dwu i trzy-setki. Kiedy to było. Wracają wspomnienia. Nasze tempo nie jest za duże. Mam czas na rozmyślania. Zastanawiam się, czy po MRDP Wschód będą inne maratony, czy to moje pożegnanie. Coraz bardziej odczuwam przemijanie. Coraz częściej oglądam się wstecz. Jak dobrze, że jestem tu i teraz. Cieszę się tą nocną jazdą, nawet deszczem. Jest jak dawniej, jak kiedyś, no może prawie jak dawniej - dawniej nie byliśmy takimi maruderami. Wolne tempo ma wielki plus - możemy rozmawiać w trakcie pedałowania.
Przed Włodawą dopada mnie kryzys senny. Irzi się trzyma, a ja drzemię z otwartymi oczami. Dojeżdżamy do Orchówka. Jeszcze kilka minut i będziemy we Włodawie. Zatrzymujemy się przy budce. Rozsiadamy na ławce. O godz. 4.41 wysyłam SMS-Pk3. Spać! Na chwilę zamykam oczy. Nie, muszę to zwalczyć. Ruszamy!
Do Sławatycz jedziemy ścieżką rowerową - trasą Green Velo. Od pewnego czasu nasza trasa pokrywa się z Green Velo. Zasypiam na rowerze. Ścieżka delikatnie faluje. Nie jestem w stanie rozbudzić się na podjazdach. Mam wrażenie, że jadę całą szerokością ścieżki, a może tak jadę, może to nie wrażenie. Jadę pierwsza, co raz hamuję i oglądam się na Jurka. Rozwidnia się. Przed Hanną na prawym poboczu widzę postać. Wydaje mi się znajoma. Nie wierzę, a jednak. To Starszy! Przyjechał z kuzynem i kolegą, aby nam pokibicować.
Usypiam. Marzę o kawie lub Pepsi. I wtedy przypomina mi się recepta Jurka na odegnanie snu - szybka jazda. Z Hanny do Sławatycz pedałuję ile sił w nogach. Senności powoli ustępuje. Na rogatkach Sławatycz czekam chwilę na Jurka. Widać, że jest zmęczony. Rozgląda się za agroturystyką. Coś wspomina na ten temat, ale ja nie chcę teraz odpoczywać, nie będę w stanie usnąć w dzień. Zbliża się godz. 7.00. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Jest otwarte. Wchodzimy, pozostawiamy za sobą mokre ślady. Ociekamy wodą. Wewnątrz rozbrzmiewa "metal". Pracująca na stacji Pani Agata reaguje na nas bardzo pozytywnie. Brudne plamy na podłodze - to tylko woda, posprząta się. A my skąd jedziemy, z Przemyśla!? Dokąd - na Rozewie!? Trochę się dziwi, trochę rozumie. Mówi, że trzeba mieć jakąś "zajawkę". Ona jeździ na motocyklu i jak nietrudno się domyśleć - uwielbia mocne brzmienie oraz tatuaże. Doradza gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Sprawdza w internecie godziny otwarcia zajazdu w Kodniu. Odpoczywamy przy Pepsi i Góralce prowadząc miłą konwersację. Rozbudzam się na dobre.
Ruszamy. Mamy do pokonania około 17-18 km. Po Jurku widać zmęczenie. Ja z kolei czuję dyskomfort w prawej nodze, na zmianę boli mnie udo, albo pod kolanem. Może tempo jest za wolne. Nie wspominam o swoich dolegliwościach. To minie, musi minąć!
Jadę pierwsza. Zaczyna padać. Gdy dojeżdżamy do Kodnia już nie pada, tylko leje. Jesteśmy przed Zajazdem Kodeńskim. Stoję w altanie. Jurek podjeżdża pod zajazd, zostawia rower przed wejściem. Podchodzę do niego. Wchodzimy. Ociekamy wodą. Jest godz. 8.00. Teoretycznie Zajazd jest otwarty, ale śniadania wydają od godz. 9.00, ale... Ludzie ze Wschodu są "inaksze", a do tego ta nasza wschodnia gościnność. Śniadanie niby od godz. 9.00, ale Pani przygotuje nam już teraz jajecznicę na kiełbasie, herbatę i kawę. Nie ma żadnego problemu w tym, że jesteśmy brudni, mokrzy. Nigdy nie przestanę wierzyć w życzliwość innych, wokół nas są dobrzy ludzie i my takich spotykaliśmy na naszej trasie.
Chwila odpoczynku. Jurek chce tu przeczekać deszcz. Niestety nie ma wolnych pokoi. Zajęli je goście weselni. Siedzimy przy stoliku. Dotykam ramienia Jurka. Jego koszulka jest mokra. Przemókł. Pada krótkie stwierdzenie - "dobrze, że ty masz suche ubranie". On jest niesamowity. Nie myśli o sobie, martwi się o mnie. Jesteśmy przyjaciółmi. On jest dla mnie wielkim autorytetem. Nauczył mnie rowerowania na sportowo. Mamy piękne wspomnienia. Często żartuję, że jest legendą rowerową i jestem dumna, że go znam, że jest moim przyjacielem.
Jak on jechał taki mokry i jak pojedzie dalej? Mnie wiem. Niepokoję się o niego.
Gdy ruszamy nadal pada. Deszcz przechodzi w ulewę i tak na zmianę. Deszcz-ulewa, chwila mżawki. Dojeżdżamy do Terespola. Najgorsze przed nami. To udziwniony wiadukt z metalowych prętów. Stromy wjazd i zjazd. Między prętami są szczeliny. Jak już się zaczyna wjeżdżać nie sposób się zatrzymać. Jadę i wzywam wszystkich świętych do pomocy. Jak trafię w dziurę to może być po rowerze. Dobrze, że jedziemy tędy za dnia. Udało się. Jednemu z naszych nie udała się ta sztuka, złamał koło i obojczyk...
Janów Podlaski. Irzi ma dosyć. Dopadł go kryzys. To jego rekord jazdy w deszczu. Musi się osuszyć, odpocząć, przespać. Nie protestuję. Jest około godz. 12.30. Wynajmujemy pokój w hotelu Zamek Biskupi. Rowery wprowadzamy do środka, do pomieszczenia przy recepcji. Obsługa jest bez zarzutów. Dostajemy nawet dodatkowe ręczniki. Rozwieszamy mokre rzeczy na grzejnikach. W buty wkładam papier toaletowy. To sposób suszenia butów, którego nauczyli mnie koledzy podczas wyprawy do Szkocji. Buty Jurka również dostają papierowe wkładki. Nie mogę usnąć. Śpię półtorej godziny, może dwie. Za oknem jest pogodnie. Ironia losu. Przestało padać jak zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Może już trzeba jechać? Budzę Jurka przed dzwonkiem budzika, niepotrzebnie, za wcześnie. Nie odzyskał w pełni sił, ale mimo to wstaje. Pakujemy się. Idziemy na obiad. Zamawiamy udko z gęsi w musie jabłkowym. Prawdziwe rarytasy. Nie zostajemy na śniadanie. Dostajemy suchy prowiant - kanapki, jogurty, owoce. Hotel opuszczamy o godz. 20.35. Przed nami kolejna noc w drodze.
Kategoria Maratony
MRDP Wschód 2020 Przemyśl-Rozewie 26-30 września 2020 r. - część II
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
- Podlasie
Do Pk4 w Siemiatyczach pozostało nam +- 40 km. Noc jest pogodna, księżycowa i dosyć ciepła. Nie pada. Jak przyjemnie. Dojeżdżamy do Sarnak. Do Siemiatycz pozostało 12 km. Jeszcze nigdy nie ucieszyłam się tak ze swojej pomyłki. Myślałam, że na K-19 wyjedziemy w Łosicach, stąd do Siemiatycz jest dosyć daleko, około 30 km. A tu niespodzianka - Sarnaki i jedyne 12 km.
Przejeżdżamy przez most na Bugu. O godz. 22.49 wysyłam SMS-Pk4. Siedzimy na ławce w budce. Irzi napomyka o swoich wątpliwościach, czy dojedzie do mety. Pokonaliśmy dopiero 400 km z małym bonusem, a przed nami dwa razy tyle. Pytam, czy rezygnujemy, Starszy przyjedzie po nas w ciągu dwóch godzin. Nie chcę rezygnować, mam dosyć siły aby dojechać na Rozewie, ale jesteśmy drużyną. Irzi zastanawia się przez chwilę. Głupio tak się wycofać - mówi. Kwituję, jedziemy, najwyżej Starszy przyjedzie po nas do Hajnówki.
Jedziemy, jedziemy, w jakiejś wsi znowu pogonił nas pies. Miejscowość, las, otwarta przestrzeń, budka - odpoczynek. Nawierzchnia jest dosyć dobra. Można pomykać na szosówce. Miejscowość, las, otwarta przestrzeń, budka - odpoczynek. Sprawdzam licznik. Przejechaliśmy około 75 km. Irzi zarządza drzemkę na ławce w budce. Okręcamy się folią. On układa się na ławce, ja siedzę, opieram ramiona o rower. Usiłuję się zdrzemnąć. Drogą przejeżdża jeden z naszych. Nie wiem, jak długo trwam w letargu. Irzi wstaje. Składamy folie, ruszamy.
Kiedy w końcu będzie Hajnówka! Zielona tablica z napisem. Tak, nareszcie! Hajnówka. Mijamy jakiś wielki zakład, domyślam się, że to tartak. Biała tablica, jesteśmy w Hajnówce. Zatrzymujemy się w budce, jemy kanapki. Coraz bliżej świtu. Powiało chłodem. Termometr na liczniku wskazuje 6 stopni na plusie.
Wyjeżdżamy z Hajnówki. Nawierzchnia zaczyna powoli przypominać pocerowany szal. Jedziemy przez las. Dziury, łaty, dziury. Gdzie jest asfalt?! Jadę ostrożnie, a i tak co raz wpadam w dziurę. Mijają nas auta, to znak budzącego się dnia. Mam kryzys senny. Walczę ze sobą. Jem batona, popijam wodą. Pomogło. Na jak długo?
Świta. Wjeżdżamy we mgłę. Robi się niebezpiecznie. Ścieżka rowerowa. Można odetchnąć. Niewiele widzę przed sobą. Zatrzymujemy się w budce. Zdejmuję okulary. Mgła jest mniejsza? Śmieję się sama z siebie. Wystarczyło przetrzeć szkła. Jemy kanapki i jogurty z hotelowego suchego prowiantu.
Nadal jadę w nocnym kombinezonie. Pod wiatrówką mam ciepłą rowerową kurtkę, a pod kaskiem bufa i kominiarkę. Czekamy na pierwsze promienie słońca. Dzień zapowiada się pogodny.
Dojeżdżamy do Gródka. Za Zarzeczanami odbijamy na drogę oznaczoną na mapie jako Droga Wschodnia. Jedziemy w kierunku przejścia granicznego w Bobrownikach - Pk5. W oddali majaczą kontury tirów. Już blisko, może kilka kilometrów - myślę naiwnie. Kolejka tirów ciągnie się przez kilkanaście kilometrów. Rejestracje na autach wskazują, że na przekroczenie granicy Polski z Białorusią oczekują Polacy, Białorusini, Rosjanie, Słowacy, Litwini.
Słońce! To będzie piękny dzień! Wkładam kominiarkę, grubą kurtkę i rękawice do torby podsiodłowej. Irzi także zmienia strój na dzienny. Mija nas jeden z naszych. Jak on pogonił... a my... My mamy czas, przecież jedziemy dla przyjemności.
Do przejścia granicznego coraz bliżej. Prawy pas jezdni dzieli się na dwa pasy. Napis na tablicy wskazuje, że prawy pas przeznaczony jest dla tirów, natomiast lewy dla - "BUS/VIP". Rower z pewnością nie jest busem. Więc... Jesteśmy Vipami?! Pedałuję z większą werwą, a ile mam przy tym radości. Rozgadałam się na całego o pasie dla Vip-ów. Jesteśmy vipami, jesteśmy vi-pa-mi. Biedny Irzi, jak on znosi to moje gadulstwo.
Bobrowniki, budka, postój, SMS - Pk5! Zegar wskazuje godz. 8.38, licznik - 580 km z małym bonusem. Zgodnie z obliczeniami budowniczego trasy maratonu, Pk5 znajduje się na 573 km. Które wskazania są właściwe - nie wiem, ale czy to ważne.
Czytam na głos wiadomości od naszych kibiców. Podobno nieźle nam poszło w nocy, podobno Robert jest ciut przed nami, podobno nie jesteśmy ostatni! Nie zamykamy peletonu? Fajnie, ale tym razem nie walczymy o miejsce w klasyfikacji generalnej, nie to jest naszym celem. Walczymy ze swoimi słabościami, brakiem przygotowania, brakiem tysięcy kilometrów w nogach. Chcemy dojechać do mety, tylko to się liczy, to jest naszym cel, naszym zadaniem.
Asfalt od pewnego czasu jest idealny pod szosowe koła. Droga lekko faluje łukami, opada i wznosi się. Jest ciepło, przyjemnie, cudownie. Liczy się tylko tu i teraz. Codzienność ze swoimi blaskami i cieniami została daleko za nami. Czuję, pragnę, żyję! Cieszę oczy bezkresem pól. Czy to się dzieje naprawdę?! Jak mi tego brakowało.
Tablica informuje, że zbliżamy się do Kruszynian. Wieś jest ukryta w lesie. Jaki tu spokój, jakby czas stanął w miejscu. Niech Irzi jedzie, ja muszę zatrzymać się choć na krótką chwilę. Robię fotkę. Irzi również uległ chwili. Czeka na minie pod rozłożystym drzewem. Nie protestuje, gdy mówię, że idę z bliska obejrzeć meczet. Jestem zauroczona tym miejscem. Wrócę tu w przyszłym roku.
Odwiedzam Podlasie po raz pierwszy, nie licząc wycieczki do Grabarki, Drohiczyna i Jaszczura z bazą w Mielniku. Przestrzeń. Nieograniczoność. Wolność. Wąska droga wijąca się wśród pól, łąk, pastwisk. Rozrzucone domostwa i małe zwarte wioski. Błękitne niebo. Ciepłe promienie słońca. I my pędzący na rowerach. Nie czuję zmęczenia, znużenia. Jest niewyobrażalnie cudownie.
Przez moment jedziemy bardzo blisko granicy. Po prawej stronie drogi widoczne są słupy graniczne. Zbliża się pora obiadu. Pytam Jurka, czy ryba w puszce to kaloryczny posiłek i odpowiedni dla rowerzystów. Mam ochotę na makrelę/szprotkę/śledzia w oleju.
Dojeżdżamy do Kużnicy. Rozglądamy się za sklepem. Jest. Nie musimy zbaczać z trasy. Robię zakupy - chleb, żółty ser, serek topiony i konserwy rybne - dla Jurka makrela w sosie pomidorowym, dla mnie w oleju. I jeszcze coś - wodę, pepsi i zamiast napoju izotonicznego bezalkoholowe piwo Radler-Warka o smaku cytrynowym. Co do zasady nie przepadam za piwem, ale ktoś kiedyś powiedział, że po pedałowaniu dobrze jest uzupełnić minerały bursztynowym napojem. Irzi również wybiera smak cytrynowy. Rozsiadamy się przy fontannie. Mamy gości - patrol straży granicznej, on i ona. Funkcjonariusz pyta dokąd jedziemy, czy wiemy, jak się zachować w pobliżu pasa granicznego. Irzi wchodzi w słowo, że my tylko jedziemy drogą. Ja wchodzę w słowo, aby pozwolił panu funkcjonariuszowi dokończyć wykład, bo jestem głodna. Strażnik życzy nam dotarcia do mety w limicie czasu i wreszcie można rybę zagryźć kanapkami z żółtym serem i popić Warką.
Konserwa rybna to nie był jednak doby pomysł. Przypomniała o sobie zgaga. Jeszcze gorszym pomysłem była Warka. Jadę i śpię. Dobrze, że przy drodze rosną jabłonie. Dzikie jabłko pomaga ugasić palący mnie zgagowy płomień.
Mijamy Lipsk. Przecinamy drogę nr 664 prowadzącą do Augustowa i wjeżdżamy do lasu. To chyba Puszcza Augustowska. Leśna droga jest urokliwa, ale nawierzchnia z każdym kilometrem staje się bardziej wymagająca. Ubytki w asfalcie - dziury, pęknięcia, łaty.
W miejscowości Gruszki wyjeżdżamy na nowiuteńki asfalcik. Pięć minut oddechu dla nadgarstków. W pierwszej chwili myślę, że to już trasa Augustów - Sejny. Niestety tym razem nie cieszy mnie pomyłka. To jeszcze nie ta trasa. Dojeżdżamy do Mikaszówki, a stąd jedziemy w kierunku Płaskiej trasą Green Velo - Wschodni Szlak Rowerowy. Początkowo pedałujemy ścieżką rowerową. Mijamy jeziora Mikaszewo, Krzywe, Paniewo, Pobojno, Orle. Jedziemy pod słońce. Irzi jest ciemną plamą.
Płaska jest faktycznie płaska i z całym mnóstwem dziur w asfalcie. A to jeszcze nie koniec. Ostatni odcinek przed wjazdem na K-16 w Mucharcach to koszmar. Asfalt kiedyś tu był. Przejechać i zapomnieć.
Po czymś takim, towarzystwo rozpędzonych aut na krajówce jest przyjemne, bardzo przyjemne, jak urodzinowy prezent.
Jestem zmęczona. Jadę za Jurkiem. Zerkam na licznik. Dlaczego tak wolno zmieniają się cyfry... Giby, już blisko Sejn. Znam tą trasę, jadę nią po raz trzeci. Odbijamy z krajówki na Sejny. Nareszcie. Zaczyna zmierzchać. Zrobiło się zimno. Zakładamy nocny strój kolarski. Dojechaliśmy. O godz. 18.52 wysyłam SMS-Pk6.
Irzi pyta przechodnia gdzie można dobrze zjeść. Pan poleca Karczmę Litewską i tłumaczy jak dojechać. Restauracja mieści się w Domu Litewskim. Mamy wszystko czego potrzebujemy - nocleg i wikt. Rezerwujemy pokój i idziemy na kolację.
Zamawiamy Mix regionalny - kartacz, blin litewski, soczewiak plus zestaw surówek oraz herbatę. Ja zamawiam dodatkowo kiszkę ziemniaczaną - tarte ziemniaki ze skwarkami w wieprzowym jelicie, pieczone w piekarniku i kwas chlebowy. Pani przynosi herbatę. Jestem w szoku - to za mało powiedziane. Spodziewałam się torebki zanurzonej w filiżance/dzbanku, a dostałam herbatę liściastą w kubku z zaparzaczem!!! Irzi zamówił herbatę owocową i dostał.... prawdziwy susz owocowy w zaparzaczu!!! Herbata smakuje wybornie. Posiłek, to kulinarny majstersztyk!!! Apetyczny wygląd wskazywał, że regionalne "pierogi" to prawdziwe rarytasy. A jak pięknie zostały podane! Uczta dla oczu i niebo w gębie! A kwas chlebowy - pyszności. Polecam, gorąco polecam!
Wracamy do pokoju. Prysznic i cztery godziny snu. Irzi nastawia budzik na godz. 1.00. Usypiam od razu. To ma być nasz ostatni nocleg. Planujemy non stop jechać do mety.
Budzi mnie budzik. Wstaję, chwieję się na nogach, mam zawroty głowy. A może wrócić do łóżka. Irzi pyta, czy pośpimy jeszcze. Jestem stanowcza - wstajemy. O godz. 1.40 opuszczamy gościnne progi Domu Litewskiego. Kierunek Gołdap - Pk7 na 825 km.
Jedziemy, jak w maligmie, wolno, bardzo wolno. Droga do Wiżajn przypomina drogę z Janowa Lubelskiego do Tyszowców. Jeden hopek, drugi hopek, trzeci hopek... i finałowe serpentyny za Rudką Tartak. Na jednym z hopków Irzi zostaje w tyle. Prowadzi rower, chce rozgrzać stopy. Dziś znowu oddał mi swoje ochraniacze. Noc jest zimna. Wjeżdżam na wszystkie podjazdy. Na serpentynach robi mi się gorąco. Wjechałam. Czekam na Jurka. Wydaje mi się, że mijają wieki. Marznę, a przecież to tylko chwila. Irzi dzielnie pedałuje. Jedziemy obok siebie, rozmawiamy. Pytam czy słyszy ten dziwny dźwięk. Szum, świst, syczenie. Co to jest? Skąd dochodzi? Otacza nas ciemność. Olśnienie. To wiatraki przed Wiżajnami. Zaczynamy zjeżdżać. Prędzej, prędzej, prędzej.
Nareszcie jest płasko, prawie płasko. Do Gołdapi pozostało niewiele ponad 40 km. Jedziemy Green Velo - Wschodni Szlak Rowerowy. Irzi chce odpocząć. Mnie również przyda się chwila oddechu. Wypatruję oznak cywilizacji, przydrożnej budki. Nic, tylko droga i ciemność. W świetle lampki dostrzegam znak drogowy. Symbol na tablicy informuje, że zbliżamy się do parkingu. To stacja rowerowa, są altany, stoły, ławy. Jemy kanapki. Piję pepsi. Chcę odgonić senny kryzys.
Ruszamy. Mam wrażenie, że jedziemy coraz wolniej. Droga staje się wyboista. Wjeżdżamy w las. Jadę pierwsza. Usypiam. Pedałuję ile sił w nogach. Podjazd. Zaliczony. Rozbudzam się. Irzi nie jedzie za mną. Czekam. Trwa to zbyt długo. Wracam. A może coś się stało. Na szczęście to tylko kapeć w przednim kole. Zaczyna świtać. Jest godz. 6.00.
Irzi proponuje, abym jechała do Gołdapi w swoim tempie, on dojedzie. Nie przystaję na to. Jedziemy razem. Irzi prowadzi. Widzę, jak ciężko mu idzie, jakim wielkim wysiłkiem jest dla niego pedałowanie. Wspomina o swoich obawach, czy dojedzie do mety. Irzi ma kryzys. Czy mamy jechać dalej? To tylko maraton, zdrowie jest najważniejsze.
Przy wolnym tempie senny kryzys ponownie daje o sobie znać. Przystaję na propozycję Jurka. Ruszam w swoim tempie. To próba sił i zebrania myśli co dalej. Senność mija. Licznik wskazuje 25-30 i więcej km/h. Jaką decyzję podjąć, wycofujemy się z maratonu, czy jedziemy dalej. Czy Irzi bez uszczerbku dla zdrowia będzie w stanie jechać dalej.
Na rogatkach Gołdapi czekam na Jurka. Po około 10 minutach widzę znajomą postać. Irzi jedzie w towarzystwie miejscowego rowerzysty. Mamy przewodnika. Szukamy baru/restauracji/lokalu, w którym moglibyśmy zjeść śniadanie. Krążymy po mieście. Jest za wcześnie. Parkujemy pod Biedronką. Wysyłamy SMS-Pk7. Jest godzina 7.40.
Rowerzysta zostaje przy naszych rowerach, a my idziemy na zakupy. Nie tryskam humorem i energią. Wiem co powinniśmy zrobić... Czekając na Jurka napisałam wiadomość do Starszego.
Biedronkowe śniadanie jemy w pobliskim parku. Rozmawiamy. Irzi ma kryzys. Nie jest w stanie non stop jechać do mety. Mówi, że potrzebuje 9 godzin snu. Wynajmie pokój, wyśpi się, odpocznie i w czwartek zamelduje się na mecie. Nie tak miało być... Zgodnie z planem za kilka godzin mieliśmy dojechać do mety. W domu jest moje Maleństwo. Ja nie mogę pozwolić sobie na czwartkową metę. Maleństwo w piątek wyjeżdża, a Irzi nie powinien jechać sam. Chce mi się płakać. To koniec. Starszy odbierze nas w Węgorzewie.
Dzień jest pogodny, słoneczny, rowerowy. Za Gołdapią zmieniamy strój na dzienny. Jedziemy drogą nr 650. Asfalt idealny, droga lekko spada w dół. Tylko pomykać. I pomykamy. Martwię się o Jurka. Czy on nie robi dobrej miny do złej gry? Rozmawiamy o tym co dalej. Irzi oczywiście pojedzie do nas, a potem pomyślimy jak dostanie się do domu. On ma inny pomysł. Podwieziemy go do miejsca, z którego będzie miał połączenie, aby dojechać pociągiem do domu, a wcześniej wynajmie pokój i odpocznie. Nie wiem, czy dotarło do niego, że to już koniec. Smutno mi, ale są rzeczy ważne i ważniejsze...
Jedziemy wciąż w dół. Mijamy miejscowość za miejscowością. Nagle słyszę wołanie - Jurek, Basia!!!! Jesteśmy przed Baniami Mazurskimi, może w Surminach, może we Wróblu. To znajomi Jurka. Przemierzają Mazury z sakwami. Ja z widzenia, z Harpagana znam Pawła. Ależ spotkanie! Zatrzymali się na śniadanie. Rozsiedli się pod sklepem i wypatrywali nas. Z relacji online wiedzieli, że wkrótce będziemy tędy przejeżdżać. Paweł ogarnia mego strajkującego Garmina, który przestał pokazywać ślad trasy. Co raz mówię acha, acha i kiwam głową. Coś ty tu na włączała?, po co tyle aktywnych map? - słyszę. Obsługa Garmina u mnie kuleje, dlatego to przypadkowe spotkanie cieszy mnie jeszcze bardziej. Słucham rad i wskazówek Pawła. Ależ jestem mu wdzięczna. Strajk Garmina zakończony! Pawle, jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję :)
Do Węgorzewa coraz bliżej. Robimy kilka krótkich postojów. Irzi pyta o transport rowerów. Odpowiadam, że położymy jeden na drugim, zabezpieczymy kartonami. Nie, rowerów nie można przewozić w ten sposób. Wyczuwam kłopoty.
- Warmia i Mazury
Dojeżdżamy do rogatek Węgorzewa. Irzi oznajmia, że jedzie dalej. Pyta jaki jest dziś dzień, po czym stwierdza, że na mecie powinien być w środę. Konsternacja. Cały Irzi. Będzie walczył do końca. Co mam zrobić?! Przemówić mu do rozsądku, czy pozwolić jechać dalej solo. Starszy jedzie do Węgorzewa, Maleństwu napisałam, że rezygnuję i wracam do domu... Cokolwiek postanowię, to ktoś na tym ucierpi, kogoś zawiodę... Irzi nie powinien jechać sam. Dalsza droga to szaleństwo. Przecież widzę, jak bardzo jest zmęczony. O godz. 12.15 dzwonię do Starszego - jadę dalej, nie mogę zostawić Jurka, będziemy na mecie w środę wieczorem. Starszy jest w pobliżu Łomży, zmienia kurs na Redę.
Irzi odzyskał siły. Pędzi, ja za nim. Jedziemy raz drogą, raz ścieżką rowerową. Żartuję, że Irzi jest fanem ścieżek rowerowych. Nawierzchnia - różna, z przewagą wyboistej, połatanej. Na ścieżkach rowerowych nie jest lepiej. Korzenie przydrożnych drzew rozsadziły asfalt.
Z Węgorzewa jedziemy w stronę Kętrzyna. W Srokowie zmieniamy kierunek. Irzi fan ścieżek nie zauważa, że jadę drogą. Czekałam na niego w Srokowie, a on zawraca i szuka mnie na trasie. Przez moją niesubordynację tracimy czas.
Przypomina o sobie zmęczenie. Droga usiana jest pagórkami i wybojami. Z niecierpliwością czekam na tablicę z informacją o Sępopolu - kolejnym Pk. Mijamy Kosakowo, Barciany, Radosze, Drogosze, Glitajny,... W jednej z mijanych miejscowości zatrzymujemy się przed sklepem. Uzupełniamy płyny. Kupuję wafelki Góralki. Po tym maratonie Irzi pewnie nie będzie mógł na nie patrzeć. To nasza przekąska obok batonów proteinowych.
Dojeżdżamy do Sępopola. Nareszcie. Tradycyjnie zatrzymujemy się przy budce. O godz. 15.18 wysyłam SMS-Pk8. Za nami 932 km, zgodnie ze wskazaniami na stronie MRDP. Mój licznik wskazuje ciut więcej.
Ustalamy, że obiad jemy w Bartoszycach, a na nocleg zatrzymamy się w Braniewie. Tylko, czy będziemy w stanie pokonać jeszcze dziś około 100 km. Nie dzielę się z Irzim swoimi obawami. Do Bartoszyc jedziemy drogą pod koła górala. To istna droga przez mękę, a to dopiero początek.
W Bartoszycach odbijamy z trasy. Jedziemy do centrum. Jemy obiad w restauracji, której nie warto polecać. Oprócz obiadu zamawiamy chleb i karkówkę. Robię kanapki na dalszą drogę. Czekając na posiłek Irzi rezerwuje dla nas pokój w Braniewie. Mówi, że powinniśmy dotrzeć na miejsce około godz. 22.00, najpóźniej do godz. 23.00. Przed wyjazdem w dalszą trasę ubieramy się na noc.
Początkowo nawierzchnia na drodze jest znośna. Zaczynam wierzyć, że dojedziemy do Braniewa na godz. 22.00. Zmierzcha. Wjeżdżamy na coś co dawno, dawno temu było asfaltową drogą. Nie sposób po tym czymś jechać więcej niż 10, no może do 15 km/h. Droga jest wąska, pobocze wyznacza linia drzew, a nawierzchnia... Dziura, łata, w łacie dziura i kolejna łata. Masakra, mega masakra, hiper masakra. Jak przejechać przez to coś i nie uszkodzić roweru?! Jechać, czy prowadzić rower?! Koszmar! Przejechać, zapomnieć i nigdy, przenigdy tu nie wracać. Mijają nas rozpędzone auta. Dziury, rząd drzew po obu stronach i nie mniej niż 100 km/h na liczniku. Szaleńcy.
Czy ta droga/nie droga ciągnęła się przez 5, czy 10 km - nie wiem i nie chcę wiedzieć.
Za Pieszkowem wyjeżdżamy na drogę z normalną nawierzchnią. Normalnie będzie do kolejnego Pk w Gronowie na 1024 km. Kluczymy. Ślad prowadzi drogami głównymi i bocznymi przez pola i lasy. Jedzie się przyjemnie. Noc jest widna i ciepła.
O godz. 22.25 z budki w Gronowie wysyłam SMS-Pk9. W Braniewie jesteśmy około godz. 23.00. Agro, w którym mamy rezerwację wita nas zamkniętymi drzwiami. Szyld informuje, że wybraliśmy dom weselny z pokojami gościnnymi. Irzi dzwoni do właściciela. Czekamy kilkanaście minut. Warunki są takie sobie. Z kranu i prysznica leci woda, o której nie można powiedzieć, że jest ciepła. Niedostatki wynagradza myśl, że do mety pozostało około 200 km.
Irzi nastawia budzik na godz. 5.00. Budzę się o godz. 4.30. Czuję się wypoczęta, nie mam zawrotów głowy. Ale jak ja wyglądam?! Nie poznaję się w lustrze. Mam opuchniętą twarz - worki pod oczami i na powiekach oraz nienaturalnie wielkie usta. Pewnie ciut się odwodniłam, reszta to zasługa wiatru i wysiłku. Czym prędzej zakładam kominiarkę!
Irzi wstaje bez grymaszenia.
O godz. 5.40 jesteśmy na rowerach. Przed nami PK10, Pk11 i META!
Kategoria Maratony
MRDP Wschód 2020 Przemyśl-Rozewie 26-30 września 2020 r. - część III
-
DST
1253.30km
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
- Żuławy Wiślane i Kaszuby
Jedziemy w kierunku Elbląga drogą 504. Przed Fromborkiem napotykamy na przeszkodę - most w budowie. Przechodzimy kładką dla pieszych. Zostaliśmy o tym uprzedzeni SMS-em przez Kasię - opiekuna MRDP.
Droga jest jak marzenie. Idealny asfalt. Są podjazdy i bardzo długie zjazdy. Irzi szaleje na zjazdach, ja jadę zachowawczo. Ucieka mi daleko, daleko. Podjazd i już go mam. Płyniemy. W Podgrodziu wjeżdżamy na drogę 503. Zatrzymujemy się na krótki postój. W sklepie uzupełniamy płyny. Jemy kanapki z karkówką.
Poranek jest ciepły, zwiastuje pogodny dzień.
Mijamy Tolkmicko. Jesteśmy nad morzem? Nie to, nie Bałtyk, to Zalew Wiślany. Wspominam wyprawę z Jackiem nad morze w lipcu 2013 r. To była piękna przygoda. Pozostały wspomnienia. Jacek nadal żyje w mojej pamięci.
Nareszcie jest płasko. To bardzo przyjemna odmiana po tych wszystkich górkach i pagórkach. Chwila odpoczynku przed "kaszubskimi dzidami". Malowniczy krajobraz, cisza, spokój.
Bocznymi drogami jedziemy w kierunku Nowego Dworu Gdańskiego. Niestety, wracamy do cywilizacji. Ślad prowadzi wzdłuż drogi S7. Za Nowym Dworem Gdańskim dalej jedziemy w sąsiedztwie S7. W Cedrach Małych uciekamy od jazgotu rozpędzonych aut. Odbijamy w drogę 227. Do Pk10 w Pruszczu Gdański jest coraz bliżej. Odzyskaliśmy wigor. Irzi pomyka, kryzys odszedł w zapomnienie. Czy sprawił to pogodny dzień, czy bliskość mety.
Jest ciepło. Jadę na letniaka - w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem.
Przed Pruszczem Gdańskim ruch na drodze przybiera na sile. Przekraczamy granicę miasta. Ruch na drodze jest coraz większy. Jedziemy w sąsiedztwie aut. Rozglądamy się za punktem żywieniowym. Jeszcze moment i wyjedziemy z miasta. Jest. Irzi dostrzega lokal serwujący kebaby. Zgaga mnie zabije, ale trudno - jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Zamawiamy zestaw na talerzu - mięso, frytki, surówki, sos + pepsi. Zgaga mnie na pewno zabije!!! Rozsiadamy się na kanapie przy stoliku. Wysyłam SMS-Pk10, godz. 11.19. Po sąsiedzku z barem jest piekarnia. Drożdżówki na wystawie kusiły, oj kusiły. Nie mam silnej woli - dla Jureczka bułeczka z marmoladą, dla Basieńki - bułeczka z makiem, dla nas - po olbrzymim ciasteczku (muszelka) przekładanym marmoladką i jeszcze po cynamonce :) Komentarz Jurka - zakupowa fanatyczka ;)
Obiadek będzie na bogato. Zgaga na pewno, na pewno mnie zabije.
Kebab zniknął prawie w całości. Nie prędko skuszę się na kolejnego. A na ciasteczko tak i owszem. Irzi patrzy z niedowierzaniem. Trochę to potrwało, ale do plecaka pakuję tylko jedną muszelkę. Posiłek powinien się uleżeć. Przerwa obiadowa trwa około godziny.
Ledwo jadę. Jest mi ciężko. Pedałuję noga za nogą. Bocznymi drogami jedziemy do Kolbud. Na główne drogi wjeżdżamy tylko na chwilę. Trochę się rozjeżdżam. Odzywa się zgaga. Odbija mi się żółcią. Masakra. Zarządzam postój przed sklepem. Kupuję colę. Wypijam duszkiem. Powoli, powoli zgaga ustępuje.
Przed Kolbudami ruch się nasila. Znowu ożyły wspomnienia. W Kolbudach była baza mego pierwszego Harpagana. Tutaj zaczęła się moja przygoda z rowerowaniem na sportowo.
Jesteśmy na Kaszubach. Tablice z nazwami miejscowości są dwujęzyczne. Co raz jedziemy ostro w górę. Nie schodzę z roweru. Zdobywam wszystkie "dzidy".
Przez Kolbudy jedziemy główną drogą. Ruch jest duży. Ponownie odbijamy na lokalną drogę. Spokojnie będzie do Żukowa. W Żukowie zaczyna się rowerowy koszmar. Wjeżdżamy na krajówkę - 20. Auto za autem. Głowa pęka od tego huku.
Uciekamy z krajówki za Miszewem. Można odetchnąć. Ślad prowadzi drogami wśród pól. Mijamy małe miejscowości. Idzie nam całkiem nieźle. Obstawiałam zdobycie mety niewiele przed północą, Irzi - około godz. 20.00, a być może zrobimy sobie niespodziankę.
W Koleczkowie wjeżdżamy na drogę 218. Ruch jest znośny, nawierzchnia również. Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Tak i nasz ślad z normalną nawierzchnią.
Do Redy jedziemy jakimś skrótem przez las. My nie mamy wyjścia, musimy jechać po śladzie, ale jechać tędy samochodem?! Kto... zabroni :)
To było straszne. Dziura, łata, w łacie dziura, łata w dziurze na łacie, a do tego w dół. Kurczowo trzymam kierownicę i naciskam klamki. Hamuję. Usiłuję manewrować, omijać łaty, dziury, nierówności. Irzi pojechał, on nie hamuje. Żal mi Speca. Koszmar. Bolą mnie nadgarstki. Przejechać, zapomnieć. Sponiewierała mnie na droga.
Wszystko co złe też się kiedyś kończy. O godz. 16.28 wysyłam SMS-Pk11. Dojechaliśmy do Redy. Irzi radośnie komunikuje, że do mety pozostało jedynie 32 km.
Powiało chłodem. Od pewnego czasu jadę w wiatrówce.
- Meta
W Redzie wjeżdżamy na drogę 216. Ruch jest bardzo duży. Jedziemy pod wiatr i pod górę. Tak będzie aż do Rozewia. Dobrze, że droga ma utwardzone pobocze oddzielone linią ciągłą od pasa ruchu. Mam złudne poczucie bezpieczeństwa. Jadę za Jurkiem. Przed Puckiem widzę jak wyprzedza nas auto, ma włączony prawy kierunkowskaz. Jesteśmy na wysokości drogi po prawej stronie. Co ten kierowca robi!!! Czy on nas nie widzi!!! Krzyczę - Uważaj!!! Za późno. Auto zajeżdża nam drogę i uderza Jurka tylną prawą stroną. Widzę jak Jurek upada. Szok. Wygląda to strasznie. A kierowca... Nawet się nie zatrzymał. Nie zapamiętałam numerów rejestracyjnych.
Na szczęście skończyło się na otarciach. Irzi sam się podnosi. Ja pewnie po czymś takim nie byłabym w stanie jechać, a on... Jedziemy dalej...
Czuję coraz większe znużenie. Jedziemy wolno. We Władysławowie zaczyna się bruk. Wjeżdżamy na ścieżkę rowerową. Drogę zacieniają drzewa. Ścieżka usłana jest kolorowymi liśćmi. Nareszcie!!! Po prawej stronie zauważam latarnię morską!!! Meta!!!
Odbijamy w prawo. Jedziemy ramię w ramię. Dojechaliśmy do mety!!! Czeka na nas Daniel, Kasia i Starszy z moim kuzynem.
O godz. 18.18 wysyłam SMS - META. Medale, pamiątkowa fotka, gratulacje, uściski. Zrobiliśmy to. Pokonaliśmy swoje słabości. Irzi jest Wielki. Podziwiam go.
O godz. 18.25 wysyłam ostatniego SMS - "To było wyjątkowe przeżycie. Niesamowite drogi, na których kiedyś był asfalt, piękne krajobrazy. Trud, wysiłek, jednym słowem wielka przygoda. Dziękuję wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki!"
Irzi, Przyjacielu - dziękuję :)
- Epilog
Zgodnie z licznikiem Jurka pokonaliśmy dystans 1253,30 km w czasie netto 60,21 h. Wykręciliśmy średnią 21,08 km/h.
Mój licznik zrobił psikusa. Na mecie jeszcze działał, a po powrocie do domu pokazał ciemny ekran. Wyczerpała się bateria. Ostatni zapamiętany przed metą dystans to 1260 km, ale podobno mój licznik zawyża :)
Koniec
Kategoria Maratony
Grassor 300 Równina Gryficka. Kołomąć 20-21.06.2020
-
DST
234.72km
-
Teren
190.00km
-
Czas
15:35
-
VAVG
15.06km/h
-
Sprzęt Trek
-
Aktywność Jazda na rowerze
Fotorelacja w wielkim skrócie:
Kategoria Maratony
Ultramaraton Piękny Wschód 2018
-
DST
522.36km
-
Czas
19:52
-
VAVG
26.29km/h
-
VMAX
56.03km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Punkty Kontrolne:
1. Start Parczew - godz. 8.40
2. Krasnystaw 108 km - godz. 12.32
3. Hrubieszów 170 km - godz. 15.20
4. Józefów 256 km - godz.19.25
5. Janów Lubelski 334 km - godz. 22.46
6. Żółkiewka 402 km - godz. 2.35
7. Dąbrowa 467 km - godz. 5.45
8. Meta - godz. 7.35
Czas brutto:
22:54:57
Klasyfikacja Open:
50/98 pozycja
Klasyfikacja Generalna:
78/144 pozycja
Klasyfikacja Open-Kobiety:
pozycja 2/9
Klasyfikacja Generalna-Kobiety:
pozycja 4/11
Kategoria Maratony
Pierścień Tysiąca Jezior, czyli historia o tym co ważne i ważniejsze
-
DST
472.03km
-
Czas
17:23
-
VAVG
27.15km/h
-
VMAX
54.46km/h
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Stoję na starcie w Świękitkach. Zmieniłam grupę, aby startować razem z Jurkiem. Czuję, jak ogarnia mnie uczucie, które trudno wyrazić i opisać słowami. To wypadkowa podekscytowania, ciekawości, pragnienia bycia na trasie, niepokoju, niepewności i sama nie wiem czego jeszcze. Jak mi tego brakowało. Chcę już jechać, pędzić, walczyć ze sobą i swoimi słabościami.
Nareszcie. Godzina 10.10 - startujemy. W naszej grupie jest trzech Piotrów, Marek, Jurek i ja. Pogoda nie nastraja optymizmem. Jest rześko i pochmurnie. Wczoraj lało. Na razie nie pada, ale zgodnie z prognozami deszcz powinien o sobie przypomnieć w nocy.
Jurek pogonił, jak to Jurek. Ja motam się z zawieszoną na szyi, na smyczy kartą startową i książeczką z mapką. Wyłazi mi to ustroństwo zza paska plecaka i tańczy szalony taniec na wietrze. Ups, już się zerwało ze smyczy. Za mną jedzie jeszcze Marek z drugim Piotrkiem. Zatrzymuję się, książeczka ląduje w plecaku, a ja zostaję na szarym końcu za naszym małym peletonem. Dochodzę do kolegów. Jest i Jurek z pierwszym Piotrkiem, czekają na mnie. Jedziemy we czwórkę.
Asfalt do Dobrego Miasta jest znośny, ale o ile dobrze pamiętam za Dobrym Miastem zacznie się szosowy hardkor. Niestety pamięć mnie nie zawiodła, zawiedli mnie drogowcy. Od ubiegłego roku na drodze prowadzącej do Jezioran nic się nie zmieniło. Asfalt tu był. Dziura na dziurze, łata na łacie. Rower popada w wibracje. Tracę bidon - wypada z koszyczka i urywa się smoczek. Bidon był prawie pełny. Zostaję z jednym półlitrowym maleństwem. Jak to przetrwają moje nerki - nie wiem.
Znowu jadę na szarym końcu. Mijają mnie młodziki. Tego mi trzeba było. Nie ma to jak młodość i świeżość na rowerze. Siadam chłopakom na koło i za moment dojeżdżamy do mojej grupy. Asfalt okropny, droga urokliwa, czyli równowaga jest zachowana. W peletonie z młodzikami dojeżdżamy do PK 1 w Jezioranach. Punkt umiejscowiony jest na końcu ul. Kasprowicza, na Fosie. Obsługa jest przemiła i przeurocza. Chłopcy są bardzo przejęci swoją rolą. Dolewają wodę do bidonów, rozdają torebki z prowiantem - drożdżówka, banan, baton. Dzieciaki mają niezłą zabawę, gdy proszę o czwartą dolewkę wody do kubeczka :)
Jurek sprawdził, że na postój na PK 1 zajął nam 10 minut. Z punktu wyjeżdżamy we czwórkę - Jerzy, Piotr, Marek i ja. Sprawdzam na garminie przebieg trasy. Za niedługo, w centrum miasta będziemy musieli odbić w prawo. Gdy gapię się w ekran nawigacji koledzy odjeżdżają. Gonię za nimi i mijamy skrzyżowanie. Refleksem wykazały się dwie dziewczyny przechodzące przez jezdnię. Wołają za nami, że źle jedziemy :) Uff, dobrze, że nie odjechaliśmy daleko.
Do kolejnego PK w Mrągowie dzieli nas 56 km. Mam tylko pół litra wody. Nie pomyślałam, aby zamienić bidony... Biedne moje nerki.
Trudno, najważniejsze, że jedzie się całkiem przyjemnie.Wyszło słońce zza chmur i wiatr jest sprzyjający - boczny, czasem z przewagą w plecy. Gdy przejeżdżamy przez Lutry wspominamy z Jurkiem, jak w ubiegłym roku zmęczeni upałem leżakowaliśmy pod drzewem w rejonie skrzyżowania koło kościoła :) ... cdn
Kategoria Maratony