Rekordy
Dystans całkowity: | 5668.37 km (w terenie 9.00 km; 0.16%) |
Czas w ruchu: | 235:35 |
Średnia prędkość: | 24.06 km/h |
Maksymalna prędkość: | 61.12 km/h |
Liczba aktywności: | 17 |
Średnio na aktywność: | 333.43 km i 13h 51m |
Więcej statystyk |
Wciąż mogę! Jak po krótkiej przerwie przejechałam drugą pięćsetkę!
-
DST
508.00km
-
Czas
23:18
-
VAVG
21.80km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Znowu jestem w Szczecinie. Przyjechałam późnym popołudniem ostatniego lipca, w środę. Powód? Mam przecież urlop! I jeszcze coś... Byłam ciekawa żaglowców. Końcówka mego urlopu zbiegła się z finałem regat - The Tall Ships Races Szczecin 2024. Choć może to był pretekst? Bo... Kolega wyrysował nową trasę pięćsetki!!! Podobno rewelacyjną!!! Przecież nie mogę nie jechać :) Startujemy 1 sierpnia, w czwartek!
Nastawiam budzik na godz. 5.00. Śniadanie, kanapki na drogę, sprawdzenie roweru i ruszam na miejsce zbiórki. Chyba zmęczenie po podróży dało o sobie znać, bo czynności wykonuję w zwolnionym tempie. W efekcie spóźniam się akademicki kwadrans. Obym tak się nie guzdrała na trasie.
Wyjeżdżamy o godz. 6.30. Późno, ale liczę, że nadrobimy, tym bardziej, że pierwsze 250 km jedziemy przez Niemcy. Będzie mniej "pokus" do postojów. Zresztą nie wiem, jak będzie. Zabrałam aparat fotograficzny i jeśli się rozkręcę, to przystanków może być więcej niż na pierwszej pięćsetce :)
Startujemy. Kolega tradycyjnie otwiera peleton, ja tradycyjnie zamykam. Jedziemy w kierunku zachodniej granicy. Mijamy Warzymice, Będagrowo, Warnik i wjeżdżamy do zachodnich sąsiadów. Początkowo jedziemy rowerową ścieżką biegnącą wśród pól i lasów. Jest pięknie.
Na krótkim leśnym odcinku asfalt przechodzi w szuter.
Ze ścieżki wyjeżdżamy na drogę główną. Mijamy Krackow. Tu ponownie wjeżdżamy na drogę rowerową. Za Pektun trafiamy na roboty drogowe. Musimy zawrócić i pojechać objazdem. Jedzie się bardzo dobrze, jest pogodnie i ciepło, ale nie gorąco. Idealne warunki i jak na razie nie ma pokus do dłuższego postoju. Koledze zależy na poprawieniu czasu brutto przejazdu. Przecież to nie zawody. Czy to takie istotne, czy przejazd zajmie nam 31, czy mniej godzin? Ale, niech mu będzie - spróbujmy!
Dojeżdżamy do Prenzlau. Czuję, że szybko stąd nie wyjedziemy. Miasto jest urokliwe, bardzo zadbane. Leży na północnym krańcu jeziora Unterucker. Wpada do niego rzeka o nazwie Ucker czyli Wkra. Dawniej okalały go mury miejskie. Mimo, że działania wojenne w 1945 r. zniszczyły miasto aż w 80%, mury obronne w Prenzlau zachowały się w dużej części, w bardzo dobrym stanie. Częściowo zostały też odrestaurowane.
Wjeżdżamy do parku. Znajduje się tu pomnik pamięci wojny 1870-1871.
Jednym z ciekawszych zabytków miasta jest trójnawowy kościół Mariacki. Zbudowany został na przełomie XIII i XIV wieku. Dziś uważa się go za najważniejszą budowlę gotyku ceglanego w północnych Niemczech. Za kościołem znajduje się środkowa wieża bramna. Jest to najmłodsza ze wszystkich elementów murów obronnych miasta.
A jednak nie tak łatwo zwalczyć pokusy. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę na uroczym bulwarze nad jeziorem Unterucker. To dobre miejsce by odpocząć.
Jedziemy dalej. Wiatraki na dobre rozgościły się w krajobrazie wsi i miasteczek naszych zachodnich sąsiadów.
W Niemczech charakterystyczne jest jeszcze jedno - ścieżki rowerowe przy drogach głównych.
Dojeżdżamy do kolejnej "pokusy". Przystanek rowerowy w Hardenbeck. W tym miejscu dawniej przebiegała linia kolejowa i stąd zaczyna się ścieżka rowerowa prowadząca jej śladem.
Z Hardenbeck jedziemy ścieżką rowerową do Templina. To dopiero będzie wyzwanie - przejechać przez Templin bez dłuższego postoju!!!
Pierwsza wzmianka o tym mieście pochodzi z 1270 r. “Templyn” w kulturze Słowian Połabskich oznaczało miejsce na wzgórzu, otoczone wodą.
Do centrum wjeżdżamy przez Most Pionierów (Pionierbrücke). Jest to "młoda" budowla, bowiem wznoszona była w 2003/04, ale wygląda, jakby tu była od zawsze.
Templin prawa miejskie uzyskał w 1314 r. Wtedy gród otoczono wysokim na siedem i długim na 1735 metrów murem z polnych kamieni. Wzdłuż tych murów po ich wewnętrznej stronie można się dziś przechadzać odremontowanym chodnikiem, przy okazji oglądając trzy miejskie bramy.
Brama Berlińska (Berliner Tor) – najokazalsza z nich, trzykondygnacyjna, miała świadczyć o zamożności mieszczan. Tuż obok znajduje się najstarszy budynek w Templin – średniowieczna, gotycka kaplica św. Jerzego
Kolejna brama to brama młyńska(Mühlentor).
Na terenie miasta zachowało się starych 48 domów szachulcowych (Fachwerkhäuser) - domów z muru pruskiego. Niektóre z nich pochodzą z XVIII wieku.
Centrum Templina stanowi rynek w kształcie kwadratu o boku długości około 120 metrów. W jego centralnej części stoi barokowy ratusz z XVIII wieku
Templin to urokliwe miasteczko. Chętnie tu wrócę na ciut dłuższą chwilę :)
Dojeżdżamy do Zehdenick. Stąd do Liebenwalde jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż kanału Havel. Otula nas przyjemny chłód wody. Jest cudownie :) I te widoki :)
Większym miastem na naszej trasie jest Biesenthal. Zatrzymujemy się, by w Lidlu uzupełnić wodę. A może pojechać do Berlina?! Jesteśmy tak blisko :)
Czas nas nagli. Jednak nie byliśmy konsekwentni i przystanków rowerowych było więcej niż planowaliśmy. To wina Roberta. Poprowadził pięćsetkę przez urokliwe miejsca.
Wracamy do Polski. Zbliża się godz. 20.00, gdy zatrzymujemy się na obiad w Kostrzynie nad Odrą. Tym razem zamawiamy placek po węgiersku. Ja oczywiście jeszcze kawę. Robert chce odpocząć trochę dłużej. Skoro tak zamawiam miętę. Po takim ciężkim posiłku potrzebuję wspomagacza na trawienie :)
W dalszą drogę ruszamy około godz. 21.30. Robi się ciemno. Jedziemy przez Witnicę, Nowiny Wielkie, Motylewo, Bogdaniec, Jenin, Łupowo do Gorzowa Wielkopolskiego. Ogarnia mnie senność. Potrzebuję kolejnej porcji kawy. Zatrzymujemy się na Orlenie. Kawa smakuje wybornie, albo tak bardzo chciało mi się pić. Jedziemy bulwarami wzdłuż Warty.
Jest rześko. Ubieramy kurtki. Przed nami nocna jazda. Nie jedzie mi się tak aż dobrze, jak podczas pierwszej pięćsetki. Chce mi się spać! Chciałabym już być w Drezdenku. Tu planujemy kolejną przerwę na kawę. Santok, Lipki Wielkie, Goszczanowo, Gościm, Trzebicz, Osów i Drezdenko! Nareszcie! Jesteśmy już na trasie około 20 godzin. Należy nam się chwila odpoczynku przy kawie. Ruszamy.
Jedziemy w kierunku Dobiegniewa. Droga prowadzi przez las. Jest delikatnie pod górkę. Jadę pierwsza. Kawa ciut mnie rozbudziła. Czekam na Roberta przed Dobiegniewem. Zaczyna świtać. Kierujemy się do Pełczyc. Droga jest całkiem przyjemna. Może to mnie usypia. Gładki asfalt. Jadę znowu pierwsza i ups... Mało brakowało, a upadłabym. W ostatniej chwili odzyskuję równowagę. Cóż takie są konsekwencje drzemki na rowerze.
Za Pełczycami odbijamy w boczną drogę. Zmienia się nawierzchnia. Nie jest jednak źle, skoro mija nas ciężarówka za ciężarówką. Ruch prawie, jak na autostradzie. Zatrzymujemy się na chwilę odpoczynku w Brzezinie. Tym razem wspomagam się Coca Colą. Mam problem żołądkowy. Nie czuję się najlepiej. Może to po obiedzie. Jednak na trasie lepiej służy mi pizza. Cola pomogła.
Mijamy Dolice. Przed Mechowem odbijamy na ścieżkę rowerową. Dojeżdżamy nią do Pyrzyc. A tu kolejna przerwa kawowa!
Do Szczecina coraz bliżej. Ostatni około 50 km odcinek pokonujemy bez postoju. Dojechaliśmy. Zajęło nam to brutto 30 godzin. Poprawiliśmy wynik o godzinę. To dużo, czy mało. Dla mnie jest ok, ale kolega nie jest usatysfakcjonowany ;) Cóż trzeba będzie wykręcić kolejną pięćsetkę i wynik poprawić :)
Kategoria Rekordy, Wycieczki
Jeszcze mogę! Jak po długiej przerwie przejechałam pięćsetkę
-
DST
509.39km
-
Teren
9.00km
-
Czas
23:10
-
VAVG
21.99km/h
-
VMAX
53.20km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Przyjechałam do Szczecina. Cel był szczytny - chciałam odwiedzić znajomych i przy okazji przejechać pięćsetkę z moim szczecińskim kolegą. Nie musiałam go długo namawiać, tym bardziej, że trasę już dawno narysował. Tylko siadać na rower i jechać! To będzie nasze drugie wspólne ultra. Dotychczas przejechaliśmy 400 km, nie licząc dwusetek i trzysetki:) Teraz przyszedł czas na pięćsetkę - jego pierwszą, a moją... ostatnią? Mam wątpliwości, czy jeszcze mogę mierzyć się z takim dystansem. Odkąd pracuję w stolicy, dużo się u mnie zmieniło. Nie jeżdżę tak, jak dawniej. Z utęsknieniem czekam na emeryturę. Emerytka na rowerze, jak to ładnie brzmi :)
A tymczasem....
Wstaję przed godz. 5.00. Robię kanapki na drogę, jem śniadanie, wrzucam rzeczy do podsiodłówki i jestem gotowa! Wyjeżdżamy o godz. 6.15. Jedziemy na zachód. Mijamy Mierzyn, Skarbimierzyce, Dołuje, Lubieszyn i wjeżdżamy do Niemiec. Kolega pogonił, a ja zamykam peleton. Poranek zwiastuje upalny dzień. Warunki do jazdy są idealne - jest pogodnie i wręcz bezwietrznie. Niemieckie asfalty prowokują do dynamicznej jazdy. Niewielkie wzniesienia i zjazdy. Bajka. Zatrzymujemy się na chwilę na rynku w Brüssow.
Pola aż po horyzont i wiatraki. To typowy krajobraz naszych zachodnich sąsiadów.
Jednak to, co najbardziej mi się podoba, to lokalne drogi obsadzone owocowymi drzewkami. Tym razem trafiamy na jabłkobranie. Papierówki smakują wyśmienicie. Robert pogonił, a ja jabłkowy łakomczuch ładuję owoce do kieszeni w rowerowej koszulce.
Z każdym kilometrem nabieram wiary, że damy radę przejechać magiczne 500 km i nie będzie potrzebny plan B - skrócenie trasy i odwrót do Szczecina :)
Jedziemy równolegle do Odry. Za Angermünde wjeżdżamy na ścieżkę biegnącą wzdłuż Odry. Już tędy jechaliśmy w 2022 r. realizując ambitny plan Bogatynia-Szczecin.
Tym razem jadę pierwsza. Robi się gorąco - żar leje się z nieba.
Odrę przekraczamy w Siekierkach. Byliśmy tu na otwarciu niemieckiej części mostu. Ożyły wspomnienia.
Znajomą ścieżką jedziemy aż do miejscowości Trzcińsko-Zdrój. Na początkowym odcinku ścieżka biegnie skrajem lasu. Jak przyjemnie jest jechać w cieniu drzew. Mam dobry dzień - jadę i nie czuję zmęczenia, a przecież za nami pierwsza setka. Zatrzymujemy się na kawę w Klępiczu. Należą się wielkie brawa dla Pani prowadzącej ten rowerowy przystanek. Można tu odpocząć, napić się kawy/herbaty, a nawet poczęstować przepyszną szarlotką, czy skosztować miodu z własnej pasieki. Nie ma cennika za te pyszności - każdy wrzuca ile uważa do puszki.
Mamy przyjemność zamienić kilka zdań z właścicielką. Przemiła osoba. Zaprasza nas na piknik charytatywny organizowany 15 sierpnia 2024 r. Będą zbierane fundusze na rzecz jej znajomego, który po wypadku mierzy się z niepełnosprawnością. Szczytny cel.
Przed Trzcińskiem mijamy parę na rowerach. Są w naszym wieku. Ona raczej rowerzystka-turystka, a on! Ależ ma umięśnione nogi. Widać, że dużo jeździ. Gdy zatrzymujemy się na zakupy w Dino, na rogatkach Trzcińska, dojeżdżają do nas. Miałam rację, niezły zawodnik z tego rowerzysty. Startuje w maratonach na orientację. Przejechał Karpatię! Nawet startowaliśmy razem w Grassorze w 2020 r.! Nie kojarzę go jednak, ale mamy wspólnych znajomych. I tak od słowa do słowa... To była kolejna dłuższa przerwa w naszym ultra, a czas nagli.
Jedziemy trasą Pojezierzy Zachodnich. Widoki mamy przednie. Budowniczy trasy spisał się na medal :) Kolega od Trzcińska jedzie na dopingu. Wypił dwa energetyki. Ja z kolei czuję się świetnie, nie potrzebuję chemii, no może tylko kolejnej porcji kawy :)
W Myśliborzu moją uwagę przykuwa mural. Nie planowaliśmy się tu zatrzymać, jednak ten mural...
Wjeżdżamy do Barlinka. Jestem tu po raz kolejny. Urokliwe miasteczko.
Decydujemy, że w Barlinku zjemy obiadokolację. Zamawiamy tradycyjnie pizzę, a ja dodatkowo kawę. Jeszcze spojrzenie na Jezioro Barlineckie i ruszamy dalej.
Jedziemy do Pełczyc przez Barlinecki Park Krajobrazowy. Jest pięknie. Jechałam tędy nie raz, ale mimo to nie mogę powstrzymać się od ochów i achów :)
Nareszcie jest chłodniej. Dzień powoli się kończy. Wjeżdżamy do Strzelec Krajeńskich. Szok. Gdzie my jesteśmy?! Zbliża się godzina 22.00, a miasto żyje - śpiewa, bawi się! Trafiliśmy na "Potańcówkę Strzelecką". Rewelacja! Nogi rwą się do tańca, a kolega ponagla. Jedziemy, jedziemy!!! Cóż, jak mus, to mus :) Kolega potańczyć nie chciał, ale w ramach rewanżu zatrzymał się na kawę w Orlenie. Zastrzyk kofeiny jest dla mnie zbawienny - w ogóle nie czuję senności.
Przed północą dojeżdżamy do Drezdenka. Kolejne urokliwe miasteczko na naszej trasie. Dociera do mnie, jak mało widziałam w naszej ojczyźnie. Mamy piękne miasta i miasteczka. Wystarczy wyjechać z domu, aby się o tym przekonać :) Jeśli doczekam emerytury i zdrowie pozwoli będę odkrywać uroki naszej pięknej ojczyzny!
Za Drezdenkiem wjeżdżamy do Puszczy Noteckiej. Las, jakaś miejscowość - Kamiennik, Kwiejce, Piłka..., znowu las... Marylin, Miały, Potrzebowice, las.... Praktycznie nie ma ruchu. Jesteśmy sami na drodze. Większym miasteczkiem, które mijamy jest Wieleń. Jest już po północy, a miasto nadal się bawi, dochodzą nas odgłosy muzyki. Nie dziwi mnie to, jest przecież lato, a do tego sobota, może już niedziela ;)
Zrobiło się chłodniej. Na niektórych leśnych odcinkach wieje "lodem". Zakładam rowerową kurtkę, a kolega merino. Od razu cieplej.
Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się w Człopie. Zegarek wskazuje godz. 3.00 z minutami. Noc mija niepostrzeżenie. Wyjątkowo nie chce mi się spać. Kawa zrobiła swoje, choć droga może usypiać. Nawierzchnia jest całkiem niezła. Bawią mnie znaki ostrzegawcze w województwie wielkopolskim - "droga w złym stanie technicznym na odcinku 8 km". Jadę i nic. Owszem są łaty, albo nierówności, ale gdzie ten zły stan techniczny, gdzie te dziury/wyboje !!! Tylko gratulować Poznaniakom takich przejezdnych dróg w złym stanie technicznym.
Zaraz zacznie świtać. Przed nami odcinek szutrowo-piaszczysty. Podobno to tylko 6 km.
Dojeżdżamy do Tuczna. Między Tucznem, a Kaliszem Pomorskim jest właśnie ten szutrowy odcinek. Jednak pomyłki się zdarzają. Są dwa trudne odcinki. Jeden bardzo piaszczysty, momentami nie da się jechać, trzeba pchać rower. Na drugim jest ciut lepiej, mniej piachu, więcej kamieni. Dobrze, że jest już widno. Zaskoczył mnie ten drugi odcinek. Powoli zbliżamy się do 400 km, a tu coś takiego. Dałam radę, ale trochę poburczałam pod nosem :) Dobrze, że do Kalisza Pomorskiego jest coraz bliżej.
Rozsiedliśmy się na Orlenie. Zjedliśmy hot-doga popijając kawą. Taki kierunek jazdy był moją propozycją. Pierwotnie mieliśmy kończyć trasę przez Niemcy, ale kolega zgodził się z moją sugestią, że lepiej końcówkę jechać przez Polskę. To była dobra decyzja.
Kolejny postój mamy w Drawnie. Znowu Robert wspomaga się chemią. On gorzej zniósł nocną jazdę. Usypiał na rowerze z otwartymi oczami. Mi pomogła kawa.
Do Choszczna jest prosta droga, żadnych skrzyżowań, skrętów, zakrętów. Jadę pierwsza, co raz się zatrzymuję i sprawdzam, jak radzi sobie Robert. Jest w zasięgu mego wzroku. Wciąż jadę w kurtce, robi się ciepło. Nabieram tempa. Chcę zdjąć kurtkę w Choszcznie, zanim dojedzie do mnie kolega. Już się nie oglądam za siebie, przecież on był za mną.
Dojeżdżam do Choszczna. Kurtkę pakuję do podsiodłówki. Zajmuje mi to dłuższą chwilę. Kolegi nie widać. Mija kolejna dłuższa chwila - on nie jedzie. A może cos się stało. Uruchamiam telefon, dzwonię - nie odbiera. Może coś się stało!!! Przecież usypiał na rowerze!!! Jadę z powrotem. Dlaczego nie oglądałam się do tyłu, tylko goniłam, jak szalona. Niepokoję się. Słyszę odgłos przychodzącej wiadomości. Jadę dalej, a może to on się odezwał. Jaka ulga. Złapał gumę, zmienia dętkę, spotkamy się na Orlenie w Choszcznie. Ufff... Zawracam, ale co się napedałowałam to moje.
Z Choszczna kierujemy się na Stargard. Wyjeżdżamy z miasta, a ja mam kryzys. Serce mi się rozkołatało. Muszę chwilę odpocząć i zjeść kanapkę. Może kawy było za dużo. Do Szczecina coraz bliżej. Przed Krępcewem znika asfalt! Dziura na dziurze, a wcześniej łata na łacie. Koszmar. Nie zmęczyło mnie 430 km, jak te kilka kilometrów po dziurach. Ależ się kolega nasłuchał - XXI wiek i takie drogi, co robią miejscowi włodarze, nie wiedzą jakie mają drogi!!! Nie przypuszczałam, że mogę aż tak narzekać!!! Cóż, nie znałam sama siebie. Kolega ma nerwy ze stali. Brawa dla niego. Wytrzymał i nadal chce ze mną jeździć :)
Nie wjeżdżamy do Stargardu, omijamy miasto jadąc przez Witkowo. Dalej był Morzyczyn, Reptowo, Niedźwiedź. Do Szczecina wjeżdżamy przez Dąbie. Zmęczenie dało o sobie znać. Zbliża się godzina 13.00. Dojechaliśmy. Gratulacje dla Roberta i dla mnie :)
Jeszcze mogę, a może wciąż mogę, może te najdłuższe dystanse wciąż przede mną :)
Kategoria Rekordy, Wycieczki
Dookoła Zalewu Szczecińskiego trasą XXL
-
DST
324.71km
-
Czas
15:49
-
VAVG
20.53km/h
-
VMAX
41.81km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
Sprzęt Gravel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Od dawna chciałam przejechać dookoła Zalewu Szczecińskiego. Teraz nadarzyła się okazja. Zrobiłam pętelkę w wersji XXL. Były asfalty, szutry, płyty betonowe i bruk. Były urokliwe ścieżki rowerowe wijące się wśród lasów, bagien i pól, były deptaki w nadmorskich kurortach, były dziurawe zachodniopomorskie drogi. Było super :)
Kategoria Rekordy
Majowy Kazimierz Dolny
-
DST
229.60km
-
Czas
09:44
-
VAVG
23.59km/h
-
VMAX
55.24km/h
-
Temperatura
16.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
A jednak. Jadę na wycieczkę do Kazimierza! Pogoda mi sprzyja. Poranek jest pogodny i rześki. Zapowiada się słoneczny dzień. Wstaję przed godz. 6.00. Toaleta, śniadanie, kanapki na drogę i jestem gotowa. Trasa zaplanowana oraz wgrana do Garmina. Zatem... Witaj przygodo! Kiedyż to ja byłam na rowerowej wycieczce!? Nie pamiętam!
Wszystko zdaje się być idealnie przygotowane, więc dlaczego moją głową zawładnęła natrętna myśl o kapciu?! Nie, to nie może się wydarzyć, przecież ja nie jestem przygotowana na taką ewentualność! Sio złe myśli!
Pierwszy przystanek zaplanowałam w Kocku. Jadę bocznymi drogami. Cisza, spokój. Sporadycznie mija mnie jakieś auto.
Zatrzymuję się na Rynku. Dziś króluje tu niestety betonoza.
Głównym punktem kockiego rynku jest Kościół parafialny Wniebowzięcia NMP. Ten klasycystyczny kościół został zbudowany w latach 1779-1780 według projektu Szymona Bogumiła Zuga. Sześciokolumnowy portyk z tympanonem tworzy frontową elewację. Przy świątyni stoją dwie dzwonnice wzniesione na planie kwadratu.
Ważniejszym z zabytków Kocka jest klasycystyczny pałac Anny Jabłonowskiej. Wzniesiono go w 1780 r. i przebudowano w 1840 r. Zespół pałacowy składa się z budynku głównego i dwóch jednakowych oficyn, które ćwierćkolistymi łukami parterowych krużganków łączą się z pałacem. Za pałacem teren opada tarasami ku szerokiej dolinie Wieprza. Park krajobrazowy, otaczający kompleks mieszkalny z trzech stron, zajmuje powierzchnię czterech hektarów. Od 1984 r. pałac stanowi siedzibę Państwowego Domu Opieki Społecznej im. Macieja Rataja
Jadę do Woli Okrzejskiej. Chcę zwiedzić Muzeum Henryka Sienkiewicza. Jest wprawdzie poniedziałek - dzień, w którym muzeum jest zamknięte, ale przecież to nie jest taki zwykły, tylko świąteczny. Liczę, że muzeum będzie otwarte.
Muzeum utworzone zostało w 1966 r. w oficynie dworskiej, w której 5 maja 1846 r. urodził się Henryk Sienkiewicz. XIX-wieczne założenie dworskie składało się niegdyś z dwóch równolegle ustawionych do siebie budynków o podobnej bryle architektonicznej i rozmiarach. Otoczone było parkiem krajobrazowym w stylu angielskim, którego drzewostan zachował się do dziś. Z dawnego zespołu architektonicznego po II wojnie światowej i późniejszej dewastacji do dziś przetrwała oficyna dworska odremontowana w latach 1965 - 1966.
Muzeum jest zamknięte. Będzie więc powód, aby przyjechać tu ponownie.
Kolejną atrakcją na mojej wycieczkowej trasie jest Kopiec Henryka Sienkiewicza w Okrzei. Na kopiec jednak nie wchodzę. Powód. Złapałam kapcia w Okrzei!!! Serio. W torbie podsiodłowej mam jedynie łatki, nie mam kleju, łyżek do zdejmowania opony, pompki. Tak się wybrałam na wycieczkę. Czar prysł na +-70 km. A jednak!!! Są dobrzy ludzie na tym świecie!!! Zatrzymuję pana jadącego skuterem. On pomaga mi z kołem. Idziemy do jego brata. Pan z zapałem zabiera się za łatanie dętki. Ja sprawdzam, czy w oponie nie został jakiś kolec. Łatka naklejona, dętka na próbę napompowana i... Obok łatki jest dziura - ucieka powietrze. Bywa i tak. Zaklejenie zajęło wprawdzie półtorej godziny, ale najważniejsze, że jadę dalej. Staram się nie myśleć o tym, czy łatki wytrzymają. Sio złe myśli.
Z Okrzei do Żyrzyna jadę przez Grabów Szlachecki, Grabów Rycki, Nowodwór, Zosin, Baranów, Żerdź. Mam wrażenie, że droga na całym odcinku prowadzi pod górę. Wiatr jakby wiał w twarz. Ledwo jadę. W Żyrzynie robę chwilę postoju na kanapkę. Przede mną najgorszy odcinek do Puław i stąd do Kazimierza. Nie lubię drogi z Żyrzyna do Puław, nie ma utwardzonego pobocza, jezdnia jest wąska. Nazywam tę drogę - drogą rowerowych samobójców :)
W Puławach czeka mnie kolejna niespodziewajka. Wyczerpały się baterie w Garminie. Przecież przed jazdą założyłam nowe!!! Na szczęście na mojej trasie jest stacja paliw. Są paluszki! Chcę zapłacić Blikiem i co... Kasa się zawiesiła. Czy to się dzieje naprawdę!? Na szczęście czekam jedynie kilka minut na powrót kasy do żywych technicznie :)
Do Kazimierza pozostało już tylko 12 km. Sytuacja na drodze zagęszcza się, aut przybywa. Za Bochotnicą zaczyna się korek. Przed rogatkami Kazimierza uciekam z jezdni na chodnik biegnący wzdłuż Wisły. Prowadzę rower. Idę powoli w tłumie spacerowiczów.
Dochodzę do kazimierskiego rynku. Kupuję koguta i uciekam. Będzie okazja, aby Kazimierz odwiedzić w mniej turystycznej porze.
Jadę bocznymi drogami do Nałęczowa. Do miejscowości Rzeczyca Kolonia jest bardzo dobra nawierzchnia. Odbijam w kierunku Rąblowa i asfalt nie jest już pod szosowe koła. Widoki za to są przednie.
Droga w Rąblowie
Do Nałęczowa wjeżdżam Szlakiem Wyżynnym. Nawierzchnia bardzo dobra, ale trzeba się nakręcić pod górę.
W Nałęczowie czeka mnie kolejna niespodziewajka. Park zdrojowy jest w remoncie. Szukam ładnego kadru choć na jedną fotkę.
Z Nałęczowa jadę do Garbowa. Trasę poprowadziłam oczywiście bocznymi drogami przez Czesławice, Ludwinów, Gutanów. Teren jest pofalowany, droga wiedzie wśród uprawnych pól. Przypomina mi to Ponidzie.
Czas mnie nagli. Mijam Garbów, dojeżdżam do Kamionki, a stąd do Kozłówki.
Powoli zbliża się wieczór, a ja zbliżam się do domu.
Kategoria Rekordy, Wycieczki
Włodawa
-
DST
201.50km
-
Czas
07:16
-
VAVG
27.73km/h
-
VMAX
45.25km/h
-
Temperatura
14.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pogoda spłatała mi figla. W planach było Muzeum Henryka Sienkiewicza w Woli Okrzejskiej, gofry z bitą śmietaną na Rynku w Kazimierzu, pałac Zamoyskich w Kozłówce... A skończyło się porannym deszczem za oknem... Cóż. Wytrzymałam do godz. 11.45. Mży, czy nie mży - jadę. Do godz. 20.00 mogę zrobić 200 km, pierwszą dwusetkę w tym sezonie. Ot, taka wycieczka do Włodawy na sportowo.
Szczęście mi sprzyja. Przed Radzyniem Podlaskim mżawka ustaje. Wiatr nie przeszkadza. Mam dobry czas. Skoro jadę wycieczkowo to nie mogę nie uwiecznić na zdjęciu Pałacu Potockich w Radzyniu Podlaskim.
Wspaniała rezydencja rokokowa, jaką jest radzyński Pałac Potockich, ze względu na wysokie walory artystyczne zaliczana jest do wąskiego grona dziesięciu tego typu założeń w Europie. Należą do tej grupy m.in. Wersal, drezdeński Zwinger, poczdamski Sanssouci, a w Polsce pałac Branickich w Białymstoku czy królewski Wilanów.
Jadę do Wisznic, a stąd do Sławatycz. Wiatr mi sprzyja. Rower nie jedzie - płynie :)
Sławatyckie Brodacze
Drewniane domy w Sławatyczach
Ze Sławatycz do Włodawy jadę trasą Green Velo
Jest cudownie. Wiatr jest cudowny, wieje w plecy :)
Dojeżdżam do Włodawy, a tu odbijam w kierunku Lublina. Wiatr się zmienia, niestety już nie pomaga.
Niekończąca się historia... Wyryki Adampol, Wyryki Połód, Wyryki Wola...
Na 167 km Spec upomniał się o chwilę przerwy. Ledwo go widać w wysokiej trawie :)
Do domu pozostało jedynie +- 10 km :)
Wycieczka przeszła do historii :)
Kategoria Rekordy, Wycieczki
2021-04-11
-
DST
200.07km
-
Czas
08:14
-
VAVG
24.30km/h
-
VMAX
47.21km/h
-
Temperatura
19.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
:)
Epilog:
Nie bywam tu zbyt często i przez to powoli tracę umiejętność poprawnego zamieszczania wpisów. Dobrze, że Garmin jest czujny :) Dba o moje miejsce w szeregu :) Dziękuję Pawle :)
Kategoria Rekordy
Wielka Bieszczadzka-część 2
-
DST
341.05km
-
Czas
13:58
-
VAVG
24.42km/h
-
VMAX
54.26km/h
-
Temperatura
24.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Paweł nastawił budzik. Czyżby nie miał do mnie zaufania? Wstajemy o godz. 5.00, a o godz. 6.00 wyjeżdżamy. Podobno mamy do pokonania 310 km.
Po nocnej zlewie poranek jest pochmurny, nad górami unoszą się mgły. Pierwsze kilometry mamy z górki. Jedziemy do Cisnej, a stąd dalej w kierunku Leska.
Przed Cisną zatrzymujemy się na kawę w hotelu, którego nazwy nie zapamiętuję. Kuchnia jest już czynna. Pani przygotowuje nam kawę. Dobra z niej kobieta, ulitowała się nad zaspanymi rowerzystami :)
W Cisnej odbijamy w kierunku Leska. Nie wiem, czy to kawa tak nas orzeźwiła, czy to zasługa bieszczadzkiego powietrza, że jedzie się nam świetnie. Wiatru prawie nie czuję. Za Cisną droga zaczyna się wić w górę. Jest pięknie. Las i kręta droga. Nawet nie wiem kiedy dojeżdżamy do Baligrodu. Paweł zatrzymuje się w sklepie po picie, a ja jadę powoli dalej. Za moment jedziemy razem. Dostajemy mega przyspieszenia. Do Leska gonimy z prędkością 30 km i więcej, sporadycznie prędkość spada poniżej 30 km/h. Nie czuję wiatru, albo jest nam sprzyjający. Gonię licząc na krótki fotkowy postój w Lesku. Jednak nie wjeżdżamy do miasta. Na rogatkach odbijamy w kierunku Sanoka. Paweł bardzo fajnie poprowadził trasę do Sanoka. Zjeżdżamy z głównej drogi nr 84, w boczną równoległą. Ruchu praktycznie nie ma. Asfalt pozostawia trochę do życzenia, ale cóż nie można mieć wszystkiego. Trasa omija centrum Sanoka. Jednak Paweł po raz kolejny ulega mojej prośbie. Jedziemy do centrum po fotkę :)
Za Sanokiem jedziemy bardzo malowniczą drogą wzdłuż Sanu.
Moglibyśmy jechać tą drogą i jechać, ale Paweł miał inną koncepcję. Zaprojektował skrót. Odbiliśmy w jakąś wąską drożynę. Asfalt jest super, a jedyny widoczny minus, to auta, które jadąc przytulają się do nas. Początkowo jest płasko, nic nie wskazuje na TAKI PODJAZD. Alpejskie przełęcze przy tym czymś to pikuś. 10 km rzeźbienia w górę i to jakiego rzeźbienia. Jadę szosówką 7-9 km/h, a przecież nawet na 10% podjeździe jeżdżę szybciej! Paweł jest silniejszy, jedzie w przodzie. Czy ta droga na fotografii wygląda na hardkorowy podjazd?!
Już myślałam, że będzie dobrze, a zjazd tak szybko jak się zaczął, tak szybko się skończył i dalej w górę. Masakra.
Skrótem domęczyliśmy do drogi nr 835. Dojechaliśmy do Dynowa. Za Dynowem w zajeździe zatrzymujemy się coś zjeść, tzn. Paweł je żurek i pierogi, a ja poprzestaję na gorącej herbacie i kanapce. Na terenie zajazdu znajduje się taka ciekawostka :)
Po odpoczynku dostajemy przyspieszenia. Droga jest usiana hopkami. Góra-dół, góra-dół. Jedziemy dosyć dynamicznie aż do Przeworska. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek na rynku...
A potem jest wiatr w twarz i czar prysł. Paweł jedzie, ja rzeźbię. Zaczynam odczuwać znużenie. Nawet nie chce mi się robić zdjęć. Mijamy Leżajsk i całe mnóstwo ciekawych kadrów, a ja nie mam ochoty na fotkowy postój.
Z wielką radością witam tablicę informującą, że jesteśmy w województwie lubelskim.
Jedziemy to dynamicznie, to normalnie, to rzeźbimy.
Wjeżdżamy w Lasy Janowskie. Jest pięknie. Co raz przecinamy trasę Green Velo. Odzyskuję wigor. W Lasach Janowskich są nowe asfaltowe drogi, idealne do jazdy na szosówkach.
Dojeżdżamy do Janowa Lubelskiego. Robi się późno. Pozostał spory odcinek do Lublina. Początkowo jedziemy drogą K-19. Jest ruchliwa jak zwykle. Na szczęście ma szerokie pobocza. Słońce jest nisko i tak oślepia, że jadący przede mną Paweł jest ledwo widoczną czarną plamą. Z ulgą zjeżdżam w boczną drogę.
Powoli zapada zmierzch. Chciałabym być już w domu. Jedziemy uczęszczaną przez Pawła trasą. Mijamy Wojciechów, Szastarkę, Zakrzówek.Trzymam się blisko Pawła, sił dodaje mi myśl, że jeszcze chwila i dojedziemy do Lublina. Zatrzymujemy się na krótki postój i gdy ruszamy schodzi ze mnie powietrze. Paweł ma więcej sił. On jedzie, ja rzeźbię, aż do samego Lublina.
Wjeżdżamy do miasta od strony Zemborzyc. Wjeżdżamy na ścieżkę. Dochodzi godz. 23.00, a ścieżka tętni życiem. W knajpkach obok zalewu jest pełno ludzi, na ścieżce sporo spacerowiczów. Za zalewem ścieżka nie jest oświetlona. Moja przednia lampeczka ledwo świeci. Dobrze, że coraz bliżej domu.
Paweł odprowadza mnie ścieżką aż do ul. Turystycznej. Pozostały ostatnie kilometry. W domu jestem o godz. 23.40.
To były dwa wyjątkowe dni. Dziękuję Pawle :)
Bieszczady są piękne. Chętnie pojadę tam na wędrówkę z plecakiem.
Koniec :)
Kategoria Rekordy, Wycieczki
Wielka Bieszczadzka czyli ultrzak Logina-część 1
-
DST
334.46km
-
Czas
13:00
-
VAVG
25.73km/h
-
VMAX
54.85km/h
-
Temperatura
22.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
O naszej Lubelszczyźnie śpiewało się dawniej piosenki. Ach Lubelskie, jakie cudne... A ja nie wiem dlaczego od dawna nuciło mi się zgoła inaczej. Ach, Bieszczady, jaki cudne... Bieszczady, Bieszczady...
Myślałam, chciałam i na tym się kończyło. Jednak znam kogoś, kto z
pewnością częściej ode mnie nucił i nuci, ach Bieszczady, jaki cudne... Login schodził Bieszczady wzdłuż i w szerz, a nawet nie jeden raz był tu na rowerze.
Pomysł i projekt Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej był Logina, wspólne miało być wykonanie. Ustaliliśmy termin wyjazdu na 28 lipca. Do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy pojadę. W pracy gonię przed wakacyjnym urlopem, odezwała się znowu wiosenna dolegliwość, jestem permanentnie zmęczona...
Przed południem 27 lipca odbieram telefon od Pawła.
- Jedziesz, potwierdzać rezerwację pokoju?
- Jadę, zdzwonimy się wieczorem.
Postanowione.
Umawiamy się o godz. 4.30 na ścieżce rowerowej. Wieczorem nastawiam budzik na 03.05, pakuję plecak, robię kanapki, chcę mieć zapas czasu, aby rano na spokojnie zjeść śniadanie.
Nie mogłam usnąć. Zaczynam się budzić, otwieram oczy, robi się widno za oknem. Telefon.
- Basia, ja już jadę.
- Paweł, ja jestem jeszcze w łóżku!!!!
- Co?
Rzucam telefon, zdążyłam jeszcze powiedzieć, szkoda czasu. Panika. Dlaczego budzik nie zadzwonił!!!??? Znowu dzwoni telefon. To Paweł.
- Spokojnie.
- Zaraz będę.
Nie jem, nie piję, ubieram się w wielkim pośpiechu i wychodzę, a może wybiegam. Czy wszystko zabrałam? Gdy Paweł dzwoni po raz trzeci, już jadę na spotkanie.
Paweł wita mnie uśmiechem, to nic, że mamy 45 minut opóźnienia.
Jedziemy lubelską arterią rowerową wzdłuż Bystrzycy. Dojeżdżamy do Zalewu Zemborzyckiego...
... i wyjeżdżamy z Lublina bocznymi drogami wśród pól.
Dojeżdżamy do drogi nr 835. Jedziemy w kierunku Przemyśla. Ruch na drodze jest dosyć duży. Jechałam tą trasą kilka razy autem. Mimo dużego natężenia ruchu chciałam pokonać ją kiedyś rowerem. I właśnie dzisiaj jest to "kiedyś". Trasa jest malownicza - pagórki, pola, lasy, wioski, miasteczka. Widoki rekompensują ryk aut. I jeszcze coś. Mamy sprzyjający wiatr. My nie jedziemy, my pomykamy 30 km/h i więcej :) Może uciekamy przed deszczem :) Wokół nas krążą ciemne chmury. Paweł sprawdził prognozę. Ma padać około godz. 20.00.
W barze, na jednej ze stacji benzynowej zatrzymujemy się na naleśniki z serem. Jaka cena, taka jakość. Zapłaciliśmy po 7 zł za porcję. Smakowały..., nie nie napiszę jak. Naleśniki były co najmniej wczorajsze, ciągnęły się jak guma i były odgrzane w mikrofali. A może napiszę, jak smakowały :) Ohydztwo.
Mijamy Biłgoraj, Tarnogród, Sieniawę z pięknym pałacem Izabeli Czartoryskiej, w którym aktualnie jest hotel i nigdzie się nie zatrzymujemy. Czy nie liczy się mój fotograficzny temperament? Po prostu cierpię katusze i jadę :)
Wzmocnieni naleśniczkami dojechaliśmy do Jarosławia. Trasa nie prowadzi przez centrum miasta, ale na moją prośbę korygujemy ślad. Nareszcie. Zatrzymujemy się na rynku.
Za Jarosławiem mamy odbić z drogi nr 835 w boczną drogę. Już mamy skręcić, gdy uwagę Pawła przyciąga wielki napis ZAJAZD.
Zatrzymujemy się w zajeździe Dwór Kresowy na naleśniki. Żałuję, że nie zrobiłam fotki tego CZEGOŚ co podała nam pani na ogromnym talerzu. Dwa wielkie naleśniki, obsmażone z bitą śmietaną, owocami - prażona połówka jabłka, kawałki banana i brzoskwini, winogron, pomarańcza i czekoladowy patyczek. Wyglądało to pięknie i apetycznie, a smakowało jeszcze lepiej :)
Do Przemyśla jedziemy trasą Green Velo.
Prowadzi ona przez Bolestraszyce koło Arboretum.
Arboretum – to wyodrębniony obszar, na
którym uprawiane są drzewa, krzewy i krzewinki dla celów naukowych i
hodowlanych. Nazwa wywodzi się od łacińskiego słowa arbor- drzewo.
Arboretum Bolestraszyce zostało założone w 1975r., zajmuje obszar 25 ha, w tym 0,87 ha stawów, Cisowa 283 ha. Ogółem 308 ha.
W
Bolestraszycach jednoczą się historia i czas współczesny. Historyczne
założenie obejmuje park i dwór, w którym w połowie XIX w. mieszkał i
tworzył znakomity malarz Piotr Michałowski. Arboretum obejmuje także
dziewiętnastowieczny fort dawnej Twierdzy Przemyśl. Wiekowe drzewa,
pozostałe z dawnych ogrodów zamkowych, stanowią malowniczy akcent wśród
nowych nasadzeń, na które składają się gatunki obcego pochodzenia i
rodzime drzewa, krzewy oraz rzadkie, zagrożone, ginące i chronione
gatunki roślin. Arboretum nawiązuje do starych tradycji małopolskich
ogrodów, w szczególności do: Sieniawy Izabeli Czartoryskiej, Zarzecza
Magdaleny Morskiej – Dzieduszyckiej, Dubiecka Krasickich, Miżyńca
Lubomirskich i Medyki Pawlikowskich.
Byłam w Arboretum Bolestraszyce dwa tata temu. Ogród jest przepiękny, polecam.
Dzięki uprzejmości pana z portierni wchodzę za bramę, aby zrobić choć jedną fotkę. A Paweł...
- Basia, szybko, jedziemy, raz, raz!
Gdzie mu się tak spieszy. Pan z portierni ze śmiechem mówi, abym mu się nie dawała :) Żartujemy, a Paweł czeka :)
Kto wjeżdżał do Przemyśla ten wie, że panorama miasta jest urzekająca. Niestety wjeżdżamy w sznurze aut i o zatrzymaniu się choć na chwilę nie może być mowy. Przed wjazdem do miasta obiecałam Pawłowi, że zatrzymamy się tylko na jedno zdjęcie...
Znowu to samo.
- Basia, jedziemy.
Tylko Basia i Basia, jedziemy i jedziemy :) Zapomniał, że są inne słowa :)
Być w Przemyślu i nie mieć fotki z dobrym Wojakiem Szwejkiem. Proszę pana, aby zrobił nam zdjęcie.
Za Przemyślem powoli zmienia się krajobraz. W oddali widać góry. Tam jedziemy.
Z Przemyśla kierujemy się do Arłamowa rowerowym skrótem, czyli im dalej tym lepiej. Odbijamy w boczną drogę, którą jechaliśmy wracając z BBT.
Podjazd do Arłamowa jest taki sam jak dwa lata temu, gdy jechałam w MRDP Góry. Moim zdaniem jest przereklamowany, wcale nie jest aż tak ciężko, jak niektórzy mówią. Wyprzedzam Pawła, aby poczekać na niego i zrobić mu zdjęcie, a potem znowu go wyprzedzam i na szczyt dojeżdżam solo :)
Do hotelu w Arłamowie nie wstępujemy. Zresztą nie ma po co, nasza piłkarka kadra nie ma tam teraz zgrupowania :)
Bieszczadzkie drogi są bardzo malownicze. Mogłabym nimi jechać i jechać...
Dojeżdżamy do Ustrzyk Dolnych. W Karczmie Młyn zatrzymujemy się na obiad. Tym razem zamawiamy żurek i pierogi ruskie.
Jedzenie było wyborne, a miejsce urokliwe. Polecam.
Robi się późno. Straszą ciemne chmury. Po raz drugi korygujemy trasę. Nie dojeżdżamy do Ustrzyk Górnych, tylko przed nimi, odbijamy w boczną drogę, skracamy trasę o około 5 km i jedziemy bezpośrednio do Wetliny. Droga, którą jedziemy pnie się w górę. Podjazd jest dosyć łagodny, jedynie końcówka, przed przełęczą wije się serpentynami. Do Wetliny mamy zjazd. Ależ jest przyjemnie, nie trzeba pedałować. Paweł pogonił, a ja sprawdzam co raz hamulce :)
W Wetlinie wstępujemy do sklepu po zakupy na śniadanie. Gdy wychodzimy pada deszcz, prawie leje. Dobrze, że do hotelu mamy około kilometra. Prognozy prawie się sprawdziły - opada, ale z opóźnieniem.
Mieliśmy szczęście, prawie nie zmokliśmy, ale i tak wszystko wypakowaliśmy do wysuszenia, robiąc przy tym wielki rowerowy bałagan.
Jutro czeka nas powrót do Lublina.
Kategoria Rekordy, Wycieczki
Szlakiem Pierścienia Tysiąca Jezior
-
DST
630.61km
-
Czas
24:32
-
VAVG
25.70km/h
-
VMAX
57.20km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
26 maja 2016r. Prolog
Wszystko zaczęło się od nie do końca udanego startu w zapisach na Maraton Podróżnika, w którym zamierzałam wziąć udział z
Jurkiem i dwoma kolegami z kirgiskiej ekipy. Dla mnie i dla Jurka miał to być trening przed BBT. Niestety refleksu wystarczyło na miejsce w pierwszej dwudziestce na liście rezerwowej. I wtedy Jurek, tak od niechcenia rzucił hasło, a może przejedziemy Pierścień Tysiąca Jezior? Mi nie trzeba dwa razy powtarzać. Pomysł był świetny! W ubiegłym roku termin maratonu pokrywał się z moim wakacyjnym wyjazdem do Kirgistanu. Jurek wziął udział w maratonie i był urzeczony trasą. Jakie widoki - zachwalał, żałuj, że nie pojechałaś - powtarzał.
Ustaliliśmy termin na 27 maja - piątek po Bożym Ciele. Jurek z Beatką zajęli się rezerwacją noclegów w Dobrym Mieście, skąd zamierzaliśmy wystartować. Umówiliśmy się, że przyjedziemy do Dobrego Miasta w Boże Ciało - ja ze Starszym i Jurek z Beatką. Odpoczniemy, wyśpimy się i ruszymy na trasę następnego dnia około godz. 10.00.
Odliczałam dni do naszego Pierścienia Tysiąca Jezior. Pięć dni przed wyjazdem na Mazury zrobiłam z Chirality trasę Pięknego Wschodu. Jurek odradzał, twierdził, że taki dystans przed naszym treningiem to szaleństwo, ale kto upartemu zabroni. Pognałam i już!
Po Pięknym Wschodzie miałam pracy w pracy dużo i jeszcze więcej, a do tego mój organizm po wysiłku powiedział - basta - kobieto powinnaś zwolnić! W poniedziałek po powrocie z pracy nie poznawałam swoich nóg - były nabrzmiałe od ud po palce u stóp. Pięknie! Dalej była praca w pracy i praca w domu. W środę przed wyjazdem spałam cztery godziny. Zadawałam sobie pytanie - czy ja dam radę? Nie chciałam zawieść Jurka...
Rano w Boże Ciało rano pojechaliśmy do kościoła, po powrocie spakowałam nas, Starszy zajął się rowerami. On i Beatka także zamierzali popedałować po Mazurach, tylko w bardziej rekreacyjnym tempie. Wyjechaliśmy z domu zgodnie z planem przed godz. 12.00. Odjechaliśmy około 30 km i... przypomniałam sobie, że nie zapakowałam kasku. Wracamy. Mamy kask, jedziemy, wstępujemy na lody w Sokołowie Podlaskim, jest fajnie. Jazda mnie uśpiła, a Starszy pomyka i... w Zamościu zatrzymuje nas drogówka. Starszy nieznacznie przekroczył prędkość. Mandacik. Pech?! Nie to dopiero początek! Za Olsztynem olśniło mnie - zapomniałam rowerowych butów!!!! Panika! Jak ja pojadę.Starszy mnie uspokaja, mówi, że przełoży pedały ze swego roweru, rano kupimy adidasy (zabrałam tylko tenisówki) i jakoś to będzie. Dzwonię do Jurka. Nie wierzy, że zapomniałam butów, myśli, że to żart. Oni już są praktycznie na miejscu, zatrzymali się na herbatę u Roberta - organizatora długodystansowych maratonów kolarskich BBT i Pierścienia Tysiąca Jezior. Robert obiecuje znaleźć rozwiązanie mego obuwniczego problemu.
Dojeżdżamy do Dobrego Miasta. Zatrzymujemy się na parkingu w pobliżu "pensjonatu", gdzie Jurek zarezerwował noclegi. Na ścianie jednego z budynków widzimy reklamę sklepu rowerowego! Może nie będzie źle. Jedziemy pod wskazany adres. Jest sklep, jest numer telefonu do właściciela. Dzwonię, pan już wie wszystko, miał telefon od Roberta. W swoim sklepie nie ma butów, ale koleżanka poprosiła go o pomoc w sprzedaży butów spd w rozmiarze 41,5.... Kupuję zwykłe pedały. Na szczęście Beatka zabrała buty, w których startuje w pieszych maratonach i na szczęście są tylko rozmiar większe od rozmiaru, który noszę...
Przyjeżdża Jurek z Beatką. Ja mam wisielczy nastrój. A to jeszcze nie koniec naszych przygód... Właścicielka "pensjonatu" pokazuje nam pokoje. Szok! Nora, to najłagodniejsze określenie jakie przychodzi mi na myśl. Na szczęście Jurek odzyskuje wpłaconą zaliczkę.
Z pomocą przychodzi Robert. Przygarnia nas. Już wcześniej proponował nam nocleg w swoim domku letniskowym, ale przecież mieliśmy zarezerwowane pokoje w PENSJONACIE. W internecie wszystko wygląda pięknie, nawet nora jest ekskluzywnym lokum.
W ten sposób zamiast w pensjonacie nocujemy w biurze maratonu Pierścienia Tysiąca Jezior. W porównaniu z tym co wcześniej widzieliśmy to hotel x-gwiazdkowy.
Jesteśmy wdzięczni Robertowi za zaproszenie. Robert ma wspaniałą rodzinę. On i jego żona Ania to bardzo serdeczni i życzliwi ludzie. Mają dwoje cudownych maluchów. Ania z naszą pomocą zajęła się przygotowaniem domku letniskowego. Wieczorem Robert rozpalił ognisko. Jest przytulnie i miło.
Dzień się kończy...
27 maja 2016r. Szlakiem Pierścienia Tysiąca Jezior
Obudziłam się przed godz. 6.00. Mamy jeszcze trochę czasu. Budzik nastawiliśmy na godz. 7.00. Wytrzymuję do godz. 6.30. Wstaję. W moje ślady idzie Starszy i Beatka. Oni jadą na zakupy, a ja krzątam się, robię poranną kawę, coś podjadam przed śniadaniem. Chyba obudziłam Jurka. Zaspanym głosem pyta o godzinę. Zbliża się 7.15. Jurek komentuje, że nie pamięta kiedy tak rano wstał, a ja na to, że nie pamiętam kiedy tak późno wstałam :)
Powoli zbieramy się do odjazdu. Jemy śniadanie, robimy kanapki. Robert daje nam lokalizator, jak zawodnikom maratonu. W ten sposób Beatka, Starszy, a także Robert i Ania będą mogli obserwować nas na trasie. Dla mnie nasz Pierścień Tysiąca Jezior będzie testem Garmina. Po raz pierwszy będę korzystała z nawigacji. Narysowałam trasę na podstawie mapy ze strony maratonu z przebiegiem trasy. Było przy tym trochę zabawy. Dziękuję Ricardo, Chirality i Robertowi z kirgiskiej ekipy za pomoc w ujarzmieniu Garmina :)
Startujemy o godz. 9.30. Proszę Jurka, aby nie zwracał na mnie uwagi i jechał w swoim tempie. Chcę się sprawdzić, czy poradzę sobie z dystansem i pagórkowatą trasę po Pięknym Wschodzie jadąc w zwykłych adidasach.
Jedziemy drogą nr 507 do Ornety.W Ornecie odbijamy w drogę nr 517 i kierujemy się do Lidzbarka
Warmińskiego. Trasa jest urokliwa, asfalt równiuteńki. Jest podjazd i
zjazd, podjazd i...Do rzadkości należą płaskie odcinki. Jadę za Jurkiem. Nadążam. Jedzie mi
się tak sobie. Wprawdzie cały ubiegły rok i bieżący do Wielkanocy
jeździłam w zwykłych butach, ale do dobrego tak łatwo się przyzwyczaić.
Nogi ześlizgują mi się z pedałów. Jest niby dobrze, ale jakoś inaczej.
Powtarzam sobie w myślach - dasz radę, dasz radę i pedałuję.
Dojeżdżamy do Lidzbarka Warmińskiego. Tutaj czeka mnie pierwszy egzamin z
rowerowej nawigacji. Jadę pierwsza. Jurek jedzie za mną. Garmin
prowadzi bezbłędnie przez miasto. Ta nawigacja to całkiem fajna rzecz :)
W dalszym ciągu jedziemy drogą nr 517. Mijamy miejscowości Mignajny,
Miłkowo, Rumowo, Ignacin, Kiwity. Za Rokitnikiem odbijamy w drogę nr 57.
Ależ mamy sielskie widoki.
Pogoda dopisuje. Jest słonecznie i bardzo ciepło. Dojeżdżamy do Bisztynka.Wjeżdżamy na drogę nr 594. Widoki są urokliwe. Kierujemy się do Reszla.
Trasa w Reszlu prowadzi obok zamku. Pięknie.
Na razie nie czuję zmęczenia, mimo, że na liczniku wkrótce pojawi się 100 km. Dojeżdżamy do Świętej Lipki.
cdn...
Fotorelacja
Ostry start
W Ornecie
Na trasie przed Lidzbarkiem Warmińskim
Lidzbark Warmiński
Sielskie widoki przed Bisztynkiem
Bisztynek
Sielskie widoki za Bisztynkiem
Reszel
Święta Lipka
Za Kętrzynem w towarzystwie rowerzysty
Aleja dębowa przed Sztynortem
Przystań w Sztynorcie
Żaglówki na kanale między Jeziorem Dragin i Mamry za Sztynortem
Na trasie
Postój w Jeziorowskie
Na trasie
Na trasie
Gołdap
Suwalszczyzna
Sejny
Augustów
Odpoczynek w Upałtach
Giżycko
Przystań nad Jeziorem Niegocin w Wilkasach
Ryn
Kierunek Święta Lipka
Odpoczynek w Lutrach
Zmęczeni i szczęśliwi
Finał
Kategoria Rekordy
Szlakiem Ultramaratonu Piękny Wschód
-
DST
537.53km
-
Czas
20:44
-
VAVG
25.93km/h
-
VMAX
61.12km/h
-
Temperatura
23.0°C
-
Sprzęt Specialized
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wszystko zaczęło się od ubiegłorocznego startu w Pięknym Wschodzie. Dystans odpowiedni, aby poczuć w nogach, trasa odpowiednia, aby zauroczyć się pięknymi okolicznościami przyrody, a co równie ważne - start praktycznie spod domu - nie muszę gonić autem na drugi koniec Polski, wystarczy wsiąść na rower i jestem w bazie.
Zimą, a może późną jesienią Krzyś rzucił hasło majówki na Morawach. Termin zbiegał się z terminem Pięknego Wschodu. Nie chciałam rezygnować ani z majówki, ani z maratonu. Postanowiłam - jadę na Morawy, a Piękny Wschód przejadę na dziko po powrocie z wycieczki.
Jak się okazało nie tylko ja wpadłam na pomysł Pięknego Wschodu w wydaniu "na dziko". Znalazł się jeszcze jeden rowerowy zapaleniec - Chirality/Tomek. Zaproponował pokonanie trasy na wspak - w kierunku przeciwnym do regulaminowego. Nie miałam nic przeciwko temu. Ustaliliśmy termin wyjazdu na sobotę 21 maja. A jaką ożywioną wymianę wiadomości na bs prowadziliśmy kilka dni przed startem! Emocje i coraz większy respekt przed dystansem 500 km brały górę.
W piątkowy wieczór 20 maja było wszystko ustalone - spotykamy się na trasie maratonu w Garbowie o godz. 8.30 na skrzyżowaniu ulicy Lipowej z Warszawską. Tomek zamierzał pojawić się na miejscu już o godz. 8.00 i obiecał czekać na mnie akademicki kwadrans - do godz. 8.45. Spóźnialski goni, albo wraca do bazy...
Nie chciałam się spóźnić. Ja wbijam się w trasę maratonu około 7 km za miejscem startu i do Garbowa jadę trasą Pięknego Wschodu. To tylko około 63 km, takie małe nic, ale... Przez głowę przebiegają mi z szybkością błyskawicy czarne scenariusze - nie zdążę - zaśpię, złapię gumę, pomylę drogę... Czy można wymyślić coś jeszcze...
Budzę się o godz. 4.00. Wstaję. Toaleta, śniadanie, pakowanie plecaka. Czy czas się zatrzymał? Jest kilka minut po godz. 5.00 - zakładam kurtkę, kask, plecak, buty, wyprowadzam rower - jadę. Szaleństwo! Będę na miejscu spotkania przed godz. 8.00. Kalkuluję. Lepiej poczekać, niż się spóźnić.
Budzi się dzień. Poranek jest rześki. Nad polami unoszą się mgły.
Jadę w spacerowym tempie. Dojeżdżam do Lubartowa. Odbijam w drogę w kierunku Garbowa.
Zatrzymuję się w Kozłówce. Jestem ciekawa, czy można o tak wczesnej porze wejść na dziedziniec pałacu Zamoyskich. Furtka jest otwarta. Wchodzę. Pan ochroniarz pozwala mi zrobić zdjęcia.
Pędzę dalej. Mijam Kamionkę, Zofianów i dojeżdżam do Garbowa przed godz. 8.00. Czekam, czekam, czekam... Mija godz. 8.00 - Chirality nie przyjedzie, coś się stało. Mija godz. 8.15 - wystawił mnie? Niemożliwe! Mija godz. 8.20 - powinnam przed wyjazdem sprawdzić wiadomości na bs, może coś mu wypadło... Mija godz. 8.30 - jest! Jaka ulga.
Z Chirality jesteśmy jedynie wirtualnymi znajomymi na bs. Nigdy wcześniej razem nie jechaliśmy. Jestem ciekawa wspólnej jazdy - czy pedałujemy w podobnym tempie i czy ja za nim nadążę?! Ostatnio nie jestem w najlepszej dyspozycji. Coraz trudniej przychodzi mi godzenie codzienności z rowerową zwyczajnością. Rower powoli staje się luksusem, na który mnie nie stać. Kradzione rowerowe chwile kosztują dużo, bardzo dużo. Może powinnam zrezygnować? Gdyby doba miała 48 godzin... Jednak - dzisiaj się udało - zamierzam pokonać 500 km. Liczy się tu i teraz, złe myśli precz ode mnie!
Na pierwszy przystanek zatrzymujemy się w Kazimierzu Dolnym. Przed Kazimierzem są dwa podjazdy - dla mnie długie i męczące. Tomek pogonił, a ja wlokę się ledwo, ledwo. Co się dzieje? Złe myśli precz! Może powoli się rozkręcę, przecież się nie poddam!
Na płaskim doganiam Tomka. Z grzeczności zwolnił tempo, dobry z niego kompan.
Wjeżdżamy do Kazimierza.
Fotka i popas - lody - Tomek, a ja - drożdżówka francuska, kanapka, kefir. Rozsiadamy się na rynku przed cukiernią. Jest okazja do rozmowy.
Jedziemy dalej. Wyjeżdżając z Kazimierza mam na liczniku 103 km. Pozostało jedynie 400 km z małym załącznikiem.
Tomek jest zwolennikiem "małych kroczków" - nasz kolejny cel to miejscowość Chodel, a potem zobaczymy.
Jest Chodel. Zatrzymujemy się przed sklepem. Uzupełniam picie i jem banana oraz Góralkę, a Tomek - lody i miniaturowego batonika. Czuję się zakłopotana - jem za dwoje...
Kolejny przystanek to Kraśnik. Nareszcie Tomek pałaszuje drożdżówkę. Zatrzymujemy się w altance nad jeziorem.
Za Kraśnikiem zaczynają się pagórki
Podsumowanie:
życiówka max :)
Dzięki Chirality za wspólną jazdę :)
Kategoria Rekordy